Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-06-2013, 15:48   #21
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Gnom pojawił się nie długo po północy. Byli wszyscy poza Erykiem, który jeszcze trochę mógł zabawić z nowymi przyjaciółmi. Detektyw oświadczył, że znalazł powiązania porywaczy w Tilei, ale nie z wspominaną już wcześniej rodziną Beladonna. Po chwili zastanowienia i wysłuchaniu raportów z obserwacji gnom rozpoczął burzę mózgów...

- A 'a! To ees baardzo fascynujące, no? Kilka kluczowych znaków sprezentowały się, czyż no? Qui? Co o tym myślicie mes amis? Jaki plan proponujecie, 'ę? – zapytał spokojnie gnom.

- Na początek powiem, że nie spodziewałem się tak wielu ciekawych informacji. Świetnie się spisaliście. - powiedział Bert zastanawiając się nad nowościami. - Mamy zatem pięciu mężczyzn plus psa? Wielki, łysy gość z sumiastymi wąsiskami, blondyn... - Bert wyliczał prostując kolejno palce. - … dwóch czarnowłosych, jeden szatyn. O kimś zapomniałem? - zapytał Winkel patrząc na Josta. - Eryk ładną scenkę odegrał. Ciekawe kiedy wróci...

- Łysego żeśmy nie widzieli. - odparł Jost. - Czterech tylko do kibla na podwórko biegało. I piwo, jak nosili, to też trzy kufle jedynie. Za to pilnowali wejścia tylnego niczym w banku. I stukali parę razy, i opowiedzieć się musieli. A ten, co w kuchni siedział, cały czas na podwórko patrzył. Wejść się tamtędy niepostrzeżenie nie da.

- Ja widziałem z Rudim Łysego. Pukali cztery razy, ale co mówili to żaden z nas nie słyszał. Znaczy ja i Rudi nie słyszeliśmy. Może Eryk z drzewa dosłyszał. Pies oszczekał Eryka i musiał on odegrać scenkę, że jest pijaczyną spod numeru 15. Nieźle mu poszło. Może nawet uda mu się czegoś od tych robotników dowiedzieć. - Bert czekał na więcej wypowiedzi, bo jak zawsze miał pewien plan. - Podejrzewam, że chłopca nie ma na górze, bo straż była zbyt swawolna w tamtej części domu. Z tego co mówicie od waszej strony też go nie było widać. Ani na piętrze, ani na parterze. Najbardziej prawdopodobne zatem, że przetrzymują dziecko w piwnicy. Możliwe, że wiadro, którego zawartość wynosili zostało napełnione właśnie przez chłopca. Nawet bardzo możliwe.

- Łysy stale w domu siedział? Całą noc? Czy też mieszka gdzie indziej, a w tym domu z wizytą bywa? - spytał Jost. - Ktoś im zapasy przynosił? Na zakupy jakieś chodzili? A co do chłopaka to rację masz. Z pewnością w piwniczce go trzymają. Nie ma obawy, że do okna się dostanie i krzyczeć zacznie. Szkoda, że od sąsiadów przekopać się nie można.

- Łysy jest jednym z nich o czym świadczy to, że w ogóle nie wychodził. Jest tam największy i w razie walki to jego trzeba obawiać się najbardziej. - powiedział Bert zastanawiając się. - Ten łysy wypuszczał szatyna po zakupy jakoś godzinę po południu. Wiem, gdzie tamten poszedł i co kupił. I z tym właśnie będzie wiązał się mój wstępny plan, ale o nim jak każdy dopowie to co według niego jest najważniejsze...

Miller odezwał się chyba po raz pierwszy podczas narady.

- Nie masz racji co do łysego Bert. Siła nie oznacza sprawności w walce. Wraz ze mną do barona przyszedł jeden z mieszkańców innej wioski. Duży, silny, postrach wszystkich burd w karczmie. W walce nie dawał rady. A plan nie jest tajemnicą. Mogę wejść dachem. Najlepiej z kimś. No... To część planu.

- W zasadzie to jest jedynie jedna z jego ewentualności. I to późniejszych. - powiedział Winkel. - A co do Łysego na mnie zrobił spore wrażenie. Duży, paskudny gość, który chyba wie jak się robi żelazem.

Miller wzruszył ramionami.

- Monsjer Alfonsie coś jednak i monsiera strapiło. Nie są powiązani z tą dużą bandą to co takiego monsiera przybiło? - rzekł Rudi patrząc na gnoma.

- Rodzina Beladonna miłością szczególną do Alfonso `Erculi nie pała... - strzygnął wąsem. - A jeśli bez wiedzy i zgody familii robotę robią, to Beladonna sojusznikiem naszym się staje. Ułatwić wiele nam może, jako, że teren to jej wpływów i każdy ją opłaca. - powiedział poważnie. - Kupiec jednak może za tę przysługę związać się bardziej z papą Beladonna niż z enfant...

Miller podrapał się po głowie. Chwilę mu zajmowało by poskładać to co mówił Alfons. Nie był głupi, ale ten co raz rzucał dziwne słówka. Sytuacja w mieście zaś wydawała mu się prosta, odnosił ją do swojej rodzinnej wsi. Był baron. Baronowi się opłacało, chociażby w mące. Tak robił jego dziad, ojciec, a jakby został to i on sam. Zrozumiałe było, że jak baron łaskawie pomógł komuś to dawało mu się więcej. Gęś chociażby. Albo więcej mąki. To było miasto, i to duże, więc sprawa wyglądała inaczej. Było paru baronów, rada miejska, rodzina, a może i jakiś wielki rycerz. No i im się płaciło. W końcu dezerter wzruszył ramionami.

- Jak na moje monsierze to sprawa wygląda prosto. Ale i ja jestem prosty chłop przyuczony do mielenia zbóż i rąbania mieczem. My tu robimy za oczy, a jak będzie trza to za rękę dzierżącą miecz. To kupiec musi zdecydować czy chce się opłacić rodzinie czy nie. Ich pomoc by się nam zdała, znają miasto lepiej od nas. My mamy swoje plany. Można im coś dodać do piwska by posnęli, wejść dachem albo i ze wszystkich trzech stron. Albo można i wszystko na raz. I tu możemy coś uradzić, ale to nie nam decydować czy układać się z rodziną czy nie. Ale po mojemu to wypada im chociaż powiedzieć, jeżeli monsier pewny, że nie stoją za tym, że będziemy działać. A nóż sypną koronami za wycięcie im niewiernych ludzi? A nóż powiedzą chociaż ilu tam jest? A tak to mogą mieć do nas pretensje, że działamy bez ich wiedzy. Ale to kupiec będzie płacił i on powinien powiedzieć jak wiele jest w stanie poświęcić by zwiększyć szanse na uratowanie dzieciaka.

- Ymmm... Kupiec, jak wy to mówicie, do łóżka z rodziną Beladonna iść by nie wolał. O zgodę prosić na dziecka ratowanie niekoniecznie trzeba, bo w drogę Beladonna nie wchodzimy. Jak z ich przewagi skorzystać chcecie z głową - gnom spojrzał na Winkela - to musicie iść do Knajpy Morderców w czerwonym berecie. Lokal oficjalnie nazwę nosi „Ciepłe Kluchy”.

- Jak na moje faktycznie nie ma co kupca w tego typu interesy wiązać... - powiedział Bert kiwając głową na słowa detektywa. - Nie wchodzimy rodzinie Beladonna w drogę więc nie ma co ich powiadamiać. Barona od zwykłych reketerów i rabusiów różni to, drogi Rudigerze, że na swoich ziemiach to on stanowi prawo. Oni jedynie starają się dbać o tych co płacą im “za ochronę”. Za tego typu opłatą nie stoi nic innego jak zwykły haracz. A co do mojego planu to zacznę od początku. Poszedłem za szatynem do karczmy znajdującej się na tej ulicy. Nazywa się “Wściekły Wilk”. Do kosza mężczyzna zapakował chleb, pieczone mięso, piwo, wino i spory kawał surowego mięsa z kością. To ostatnie pewnie dla pitbulla. - zastanowił się Winkel. – Pomyślałem, aby załatwić preparat albo usypiający albo paraliżujący i aby dodać im go do napitku i jedzenia. Wszystkim. Można by przekupić karczmarza lub nawet samego kucharza w tej tawernie. Mógłby detektyw załatwić taki preparat aby było ciężko go wykryć w jedzeniu i piciu? Wystarczy by szatyn odebrał kosz z czymś takim, a następnie poczekać aż zjedzą, wypiją co im przyrządziliśmy, a potem wejść dachem. Nie wygląda za solidnie więc trzeba by być ostrożnym. No i nie pilnują tego wyjścia więc może ktoś by sprawdził czy nie ma tam pułapki czy czegoś. To jak z tym preparatem mości detektywie?

- To co enfant zabije, dorosłemu może być niestrawnością. Co dużego powali tym bardziej petit. Skąd wiecie mes amis, że enfant jest głodzony lub na innej diecie? - zapytał detektyw.

- Wybaczta, pieprzony wiatr powiał nie z tej strony, pieprzone bydle woń podłapało i musiałem... no, poradzić sobie jak się dało. - Eryk przetarł ubłoconą twarz wchodząc do pokoju.

Następnie streścił pokrótce skutki swojej obserwacji największy nacisk kładąc na imiona bandytów i ich znak, oraz na pitbulla, bestię zapalczywą. Gdy skończył popatrzył po wszystkich wyczekująco.

- O, Eryk. Nie miałem pojęcia, że tak dobry z Ciebie aktor... - powiedział Bert klepiąc łowcę przyjacielsko. - Panie Alfons, przez wiele lat podróżowałem ze znakomitym łowcą i wiem, że są preparaty, które uśpią rosłego mężczyznę, a kobiecie czy dziecku nie zrobią nic więcej. Wiem, bo kiedyś mieliśmy uśpić drużynę banitów, a wśród nich była kobieta w ciąży... No, ale nie wszędzie znajdzie się takie same specyfiki. Może jednak? Chłopiec dostanie niestrawności najwyżej, ale włos mu z głowy nie spadnie. To bezpieczna metoda i jak się uda obejdzie się bez walki. Może jednak idzie załatwić taki preparat? Dla dobra dziecka... - zapytał z nadzieją w głosie Winkel.

- Specyfik musiał to być magiczny. - westchnął gnom. - Do jutra ciężko być może, jeżeli magus lub alchemik z miejskiej gildii takowy sprzedać zechce. Z czarnego rynku preparaty skorumpowane być mogą, a łowcy czarownic na swych głowach chcieć nie chcemy, oui?

- Nie. Nic z tych rzeczy. Jak nie uda nam się nic załatwić to wielka szkoda, bo raczej nie pozostanie nam nic innego jak wejść tam i rozegrać to w bardziej militarnej wersji. Na przykład poskładać szatyna, gdy pójdzie po żarcie równocześnie z jednym co pójdzie do wychodka. Dwóch mniej zawsze... No i znamy już i hasło i ile razy pukać trzeba. No, ale rozlew krwi nieunikniony niemal... Szkoda, bo plan miałem niezły. No nic... - powiedział Bert z przejęciem. - Nie pozostaje mi nic innego jak oddać pałeczkę naszym wojownikom. Oni na taktyce znają się lepiej ode mnie. Załóżcie przy ataku, że jest ich jednego czy dwóch więcej niż widzieliśmy. Dla bezpieczeństwa i abyśmy nie byli zaskoczeni...

- Dalej zdaniem moim jedzenia zatrucie pomysłem dobrym jest. - rzekł Khazad, który na pomysł ten sam wpadł, jako tylko Bert z Rudim o wiedzy co w karczmie brali porywacze wspomnieć raczyli. - Co by i było, jakoby wszyscy, za pozwoleniem, srania nieludzkiego dostali? Na wyścigi do wychodka łazić by musieli, by w gacie nakitować nie mogli. Cóż to małemu stać się może jako fajdać więcej będzie?

- W sumie bardzo dobry pomysł, Arno. Świetny. - powiedział Bert zastanawiając się czemu sam na to nie wpadł. - Jedynym minusem poza tym, że nie jest mój... - uśmiechnął się Winkel. - … jest to, że jak wszystkim naraz zachce się do wychodka mogą się w całej sprawie połapać i wtedy wzmożyć czujność lub coś zrobić chłopcu. Pamiętam do dzisiaj jak jednemu klientowi Imre porywacze przysłali dłoń jego córeczki... - gawędziarz wykrzywił twarz w okropnym grymasie...

***




Mężczyzna łkał cicho przerywając modlitwę. Spojrzał w kierunku zachodzącego słońca. Szlochał patrząc na czerwone od ostatnich jego promieni kłosy zboża. Zaciągnął się czystym powietrzem i znowu zaczął płakać. Przypominał sobie ostatnie dni, gdy jedynym jego celem było zdobycie pieniędzy...

Wychowany w nędzy rybak nie był w stanie sprostać zadaniu jakie przed nim postawiono. Miał zdobyć 500 Złotych Koron. Sumę tak wielką, że aż niewyobrażalną. Po co mu taka ilość pieniędzy? Bo ktoś się pomylił. Porwał jego czteroletnią córeczkę i wierzył, że biedak jest kimś innym niż w rzeczywistości jest. Początek był trudny, ale rybak zdeterminowany zaczął kombinować. Nie zdobył pieniędzy, a gdy zobaczył odciętą dłoń swej córki wziął linę i poszedł do najbliższej stodoły. Nie miał pojęcia, że obiekt należy do karczmiarza, a jeden z jego klientów zmierzał właśnie zostawić w nim swego wierzchowca. Nim mężczyzna zdążył pomyśleć już trzymał pętlę. Trzęsącymi się rękoma postawił drabinę, wszedł po niej i owinął linę wokół jednej z belek. Sprawdził wytrzymałość konstrukcji i pętlę założył sobie na szyję.


- Kocham Cię córeczko... - powiedział ze łzami w oczach skacząc w dół.

Belka zatrzeszczała, a lina zacisnęła się na szyi dusząc mężczyznę. Rybak nie potrafił rzucić się na tyle umiejętnie, aby złamać sobie kark. Jego ciało drgało na linie. Gdy tracił przytomność, a jego wzrok zaszedł mgłą widział na dole ruch. Widział jak ktoś bardzo szybko wbiega po drabinie niemal nie chwytając jej rękoma. Rybak nie wierzył jak wielkie miał szczęście. A może to był jakiś znak? A może to, że łowca Imre pojawił się akurat w tym miejscu oznaczało, że jest jeszcze nadzieja?

Świat mu zniknął sprzed oczu i pozostała tylko czerń. Gdy się ocknął był w innym miejscu. Lepszym. Mimo iż na ziemi nie wierzył, że w Imperium istnieje jeszcze dobro. Jego szczęście przestało istnieć, gdy porwano jego dziecko. Parę lat wcześniej stracił ukochaną kobietę i gdyby coś się stało jego córce... nie miałby po co żyć. Łowca wypytał go o wszystko poznając go później z kolejnymi dwoma ludźmi. Nie wiedział czemu im zaufał. Może dlatego, że jeden z nich - młody mężczyzna w barwnym stroju - mówił tak, że chciał walczyć. Chciał ją odzyskać. W czasie, gdy jeden go wypytywał dwóch innych wyszło. Po powrocie okazało się, że mają trop. Rybak nie wiedział jak, ale po paru godzinach jego córka była w domu. Niemal cała, ale na pewno bezpieczna.

Słońce zachodziło, a mężczyzna nadał łkał. Przestał, gdy usłyszał radosny śmiech dziecka. Wstał, przetarł łzy i ruszył w jego kierunku. Postanowił już nigdy się nie poddawać...

- Daliście mi siłę... - powiedział patrząc w dal i przypominając sobie trójkę nieznajomych.

***

Bert nie mógł się nadziwić wspaniałości pomysłu krasnoluda. Był prosty, ale bez wątpienia skuteczny. Po prostu dobry. To mogło się udać. Gdy detektyw powiedział, że jest w stanie załatwić preparat przeczyszczający gawędziarz uśmiechnął się szczerze. Zgodnie z dalszymi ustaleniami Bert chciał wymieszać dany preparat z przyprawą i odpowiednio doprawić żarcie rabusi. W czasie, gdy gnom ruszył do karczmy on też nie próżnował. Wypoczywał, a z samego rana zdecydował się iść na targ rozeznać się w towarach i kupić to o co prosił go Rudi. Miller wyjaśnił mu po czym poznać dobrą klingę na przykładzie miecza Josta. Widać, że żołdak się nie lenił i poznał swój fach również od tej strony.

Gdy wrócił Alfonso powiedział, że wynajął pokój na 2 dni oraz, że w karczmie gotuje żona i córka karczmarza. Bert zastanawiał się czy nie podejść odpowiednio córki i nie wejść z nią w bliższe relacje, ale ostatecznie się nie zdecydował. Nie miał na to czasu i nie mógł narażać powodzenia misji. Sam w pełni wierzył w swoje umiejętności, ale nie chciał reszty stawiać przed faktem dokonanym. Zdecydował się sam zająć koszykiem oprychów. Oby się udało...

***

Bert wybrał miecz krasnoludzkiej roboty. Nie był może nadzwyczajny, ale w tej cenie był pewien, że nic lepszego nie znajdzie. Solidna, ostra klinga wykuta w krasnoludzkiej kuźni była w cenie. Za pochwę dał niemal tyle co za miecz, ale było warto. Winkel nie często widywał tego typu robotę. Co prawda do części interesu, cukierków i osełki musiał się dołożyć, ale i tak wytargował spokojnie dziesiątą część na broni i pochwie. Gawędziarz był pewien, że Rudi będzie zadowolony. Biedniejszy o ponad 20 Karli, ale zadowolony…
 
Lechu jest offline  
Stary 19-06-2013, 15:15   #22
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Możliwym równie mocno jest - powiedział Arno - że karczmarz nieświeżego co wcisnął im. Szczególnie jako chłopak tako srać dalej niż widzieć będzie jak oni. Ale wejść szybko po wyjściu ich pierwszym można. Jeden do wychodka leciałby, a tam usypiaczem jakim twardym albo i specyfikowym dziugnąć dziada można. Wtedy dachem skiknąć do środeczka i poczekać chwilę czy drugi do wychodka wyjść zapragnie. Wylezie? W łeb, go jako poprzednika potraktować można i dzięki hasłu do środka wkroczyć.

- Jestem gotów ten plan poprzeć. Dlaczego?
- Bert powiedział spokojnie. - Wiem, że człowiek, który chce do wychodka nie dba o nic. Tak samo jak jest głodny, czy jak czuje chuć. To czysta fizjonomia ludzka. Ile razy bandyci łapali się w sidła podczas wyjścia do wychodka, burdelu czy idąc kupić żarcie? Dobry plan, Arno. To może się udać...

- Dwie jeszcze zalety sranie ma. Jako parcie jest takie, że korkiem rzyć zatykać trzeba, to i nic nie widzi dookoła się
- wyszczerzył się khazad.
- Nawet kiery pęcherz przawie rozrywa się, to szczegółów ile z otoczenia kto pamięta? Za to możliwości ulżenia sobie szuka się. Obuszek dostrzec raczą jako im na łbach pustych wyląduje. I druga zaleta jeszcze. Walczyć spróbujcie, kiedy ciśnienie wielkie jest...

- Jak tak o tym pomyśleć to faktycznie...
- zaśmiał się Bert. - Panie detektywie, da radę załatwić jakieś mocne, ale ciężkie do wykrycia w jedzeniu czy piciu środki przetykające? - zapytał z dziwnym uśmieszkiem gawędziarz.

- Oui. Non probleme. - Gnom skinął głową zadowolony.

- Do piwa najlepiej byłoby to dosypać - wtrącił się Jost. - Dzieciaka piwem nie częstują to i się nie zdziwią, że nic mu nie jest.

- Ja bym zwiększył efekt umieszczając to we wszystkim. Dzieciak najwyżej się troszkę wypróżni, a oni... Jak nic młodemu nie będzie mogą się połapać, że coś jest nie tak
- powiedział Bert. - Szatyn wyglądał jakby darzył pewnym zaufaniem tego karczmarza...

- Jeżeli się znają, to może być probleme. No i oni mogą robić nadmiar kupes do wiadra. Wołać przez okno do ustępu. Co byście zrobili na taki śmierdzący probleme jako kapitan tych `ultai, `e?
- zapytał detektyw.

- Ja problemu nie widzę. Po co uderzać do pośredników jak można od razu uderzyć w kucharza? Mniej zarabia niż karczmarz więc łatwiej będzie przekupić i karczmarz będzie święcie przekonany, że wszystko gra nawet jak go zapytają. Szkoda, że tego środka usypiającego czy coś nie da rady załatwić. Tu by była pewność, a z wypróżnianiem... Jak wpadliśmy na ten pomysł to oni mogą wpaść na taki jak się tego problemu pozbyć. Też ludzie i też mogą mieć jakiś pomyślunek... - powiedział Bert zastanawiając się.

- Oui. Alfonso sprawdzi karczmę. A wy zastanówcie się, czy mając własną karczmę lub stałą pracę w takowej, dla łapówki ryzykowali reputacja jedzenia oraz własnym zdrowiem przeciwko pięściom niezadowolnych klientów. - Podkręcił wąsa. - Trzeba mes amis byłoby po kryjomu preparat z jedzeniem zmieszać, no? - dodal gnom.

- To również wchodzi w grę. Może ten preparat byśmy zmieszali z jakąś przyprawą i po prostu bym mu to zdrowo do koszyka dosypał? Albo we dwóch byśmy się z kimś wybrali i ja bym zagadał jegomościa, a ktoś by mu to przyprawił. Będzie ciężko, ale da radę zrobić... - Bert się zastanowił. - Poszedłbym z Gotte lub Erykiem. Na widok krasnoluda się za mocno speszy, a Rudi obserwowałby jego powrót do domu. Sprawdźmy ten przybytek i do roboty, moi mili. - dodał Winkel, gdy gnom wychodził do “Wściekłego Wilka”.

- Jakbyś szedł koło targu kup mi miecz. - Miller podał Winkelowi sakiewkę. - Masz tam prawie dwadzieścia karli.

- Nie ma sprawy, Rudigerze
- powiedział Bert chowając sakwę. - Postaram się wytargować korzystną cenę - dodał z uśmiechem. - Masz pas aby na nim zawiesić pochwę czy go też kupić?

- Kup. Cukierki z melasy i osełkę jeszcze jak starczy pieniędzy. Jost mógłbym prosić twój miecz?


Zagadnięty skinął głową.
- Proszę. - Wyciągnął miecz z pochwy i podał Rudiemu. - Wiesz, a której strony się to chwyta, więc sobie nie pokaleczysz palców - powiedział z uśmiechem.

Rudi przez kilka chwil tłumaczył Bertowi, jak odróżnić dobry miecz od kiepskiego i jak sprawdzić, czy miecz jest naprawdę dobry, a nie tylko ładny.

- Hmm... Postaram się nie zawieść - powiedział Winkel patrząc na oręż. - Pamiętam, że brodacze zawsze robili najlepszą broń, więc jak kupię miecz od krasnoluda sprawa jakości zostanie wyeliminowana.

***

Gnom poszedł. Wrócił po trzech godzinach czyli o 3 nad ranem.
- Mes amis, w “Wściekły Wilk” gotuje żona z córką karczmarza. Opłaciłem pokój na dwa dni.

***

Do knucia planów Jost w najmniejszym stopniu się nie nadawał. Do podrzucania trucizny, czy też innego szkodliwego paskudztwa do jedzenia porywaczy również. Zdecydowanie nie był również w stanie choćby pomyśleć o przekupieniu kogoś w tej karczmie. Z pustą sakiewką byłoby to zaiste marzenie ściętej głowy.
Podobnie jak i próba uwiedzenie córeczki karczmarza, lub też - dla dobra sprawy - małżonki wcześniej wspomnianego.

- Który z was chce tam zamieszkać, w gospodzie, to proszę - powiedział Jost. - Ja wrócę do tego domku i sprawdzę, czy czasem u naszych przyjaciół nic się nie zmieniło podczas naszej nieobecności - zadeklarował.
 
Kerm jest offline  
Stary 19-06-2013, 23:58   #23
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Sytuacja była na pewno lepsza niż jeszcze przed momentem, jednak wciąż niekomfortowa. Eryk siedział u świeżo przyszytej rodziny, nie będąc pewnym, jak się zachować, jednak było to lepsze od spotkania z bandytą i jego psem. Mężczyzn było trzech, dwóch starszych, bracia, i syn jednego z nich, tak przynajmniej wykoncypował. Milczał i rozmyślał, co też może zrobić w obecnej sytuacji. Wstać i wybiec? Mógł zaryzykować, gdy młody był w piwniczce, ale teraz... Wysoki i barczysty, doskoczyłby do niego w dwóch krokach i kark przekręcił bez wysiłku i zastanowienia. Przyznać się też nieciekawie, kto wie, jak zareagują na obcego w domu? I jak im wytłumaczy, że pijanego udawał? Prawdy całej przecie powiedzieć nie może... Ludzie ci poczciwymi się być zdawali, jednak kto wie, co zrobią?

Odpowiedź przyszła wraz z kuflem grzanego piwa. Musiał udawać dalej.
Aktorstwo łatwą sztuką nie jest, a i talentu specjalnego Bauer nie miał, więc musiał włożyć sporo serca w opróżnianie kufla, wszakże to był bardzo ważny moment- czuł na sobie spojrzenie całej trójki, presja podczas picia jak nigdy. Noc do upalnych nie należała, więc grzane piwo przyjął wręcz z ulgą w gardle. Wychyliwszy połowę, opracował już plan działania. Odjął napitek od ust i zaczął przedstawienie.

- Uuueh, kurde, Vincent, ty toś zawsze, no, no, no po prostu zawsze wiesz, czego nalać. Akurat na grzańca ochotem miał, no kurde, a ty mi tu tego ten...
- Trącił po przyjacielsku siedzącego obok mężczyznę, po czym ponownie wychylił kilka łyków. Gospodarze zerknęli po sobie, aż najstarszy, trącony, odezwał się.
- A gdzie inne chopaki, tyż się plątają po podwórzu gdzie? Bośta razem przyjechali, nie?
- Aaaa, nie, znaczy ten Fela, co o tych burakach słodzonych opowiadał, do wygódki pognał, słabo konine znosi, aleśmy przeca tylko we dwóch Vincek przyjechali. Ileśty wypił, jak takie głupkowate pytania zadajesz, stary...
- Kurt, weź no skocz, czy tam który w sraczu nie zaspał, udusi się jeszcze i nieszczęście kolejne.
- A gdzie twój kufel, zabrały gnidy?
- kontynuował Eryk.- Toć tak być nie może... Teee, barman, gdzie kufel mojego przyjaciela?
Gospodarz zmarszczył brwi, zerknął na drugiego.
- Nikogo, tatko. Nawet podwórze przeszłem, to w nikogo nie wlozłem. Może podwórza pomylili?
- Zara, synek, zara, bo cosik tu śmierdzi.
- E tam, Vicek, nie bądź taki wysoko urodzony i tu gospodarza nie obrażaj, bo ci kufla nie odda.
– Przeniósł wzrok na siedzącego w kącie mężczyznę.- Ładnie śmierdzi, chciał kolega powiedzieć. To co, kufelek się znajdzie?
Dopił piwo, czując, że zbliża się czas ewakuacji.
- Kurna w rumpel, cóże ty wygadujesz, chopie?
- A tatko, a może mu to grzane piwo na łeb padło? Bo jak takie pić...
- Nosz ci kurwka blada mówię, że oni tak lubieją. I wypił ze smakiem, widziałeś!
- A zara... Co Ci się Vicek we włosy stało? Jakoś tak... mniej...?

- Jam jest Jahwe, młody, wuj twój rodzony. A ty który z Tomasowych jesteś?
- Ja Eryk, ale nie Tomasowy, on tylko mój stryj był przeca.
- Stryj? A, to ty jesteś syn...
- zmrużył oczy, zapatrzył się daleko za okno.- Cholera go wie, czyj ty jesteś? Tyle ich tam narobili...
- Ale... Czemuś ty Vicek taki ochrypnięty, przeca jeszcze dzień nie minął, jak pijemy.
- Jam nie Vicek żaden, chłopie. Synek, weź dolej mu piwa, bo mu się jeszcze nie poukładało.
- A co, jak to nie on? Bo gada jak gupi, i jak nie swój-
spytał nagle siedzący w kącie.
- No ale z ryja podobny, no nie powiesz, nie? A i ze Strilandu, bo kto inny by takie grzane wypił, eee?
- Młody, na pogrzeb żeś przyjechał? Pogrzeb Tomasa?
- Co? Pogrzeb? Po pięciu latach? Tośta my go już dawno zakopali, po kiego tera pogrzeb jeszcze jeden robić?

Mężczyźni spojrzeli na siebie.
- To kimże, do mućki chędorzonej, jesteś i coś w naszym błocie robił?- spytał wreszcie Jahwe, zabierając Bauerowi kufel spod nosa.
- W jakim błocie? Przeca z Vincentem siedzimy tu w karczmie pewno od obiadu, bośmy się jeszcze na świniaka załapali. I pyszny był, panie karczmarz, pyszny. Tylko gdzieś się Vicek podział, przed chwilą był... Pewnie do sławojki polazł.
- Przeca do mnie żeś Vicek mówił.
- No jakże to, nic żeś panie nie podobny, a i wiosen ze dwa raza tyle masz, jakem się mógł pomylić.
- A to nie jest karczma, niemoto jedna.
- Jak to, nie karczma? Nawet piwo żem dostał. Wyszłem się odlać, wracam, i mi Vicek grzańca podsunął.
- To jam ci piwa nagrzał, bom cię z krewniakiem omylił. W której karczmie żeś balował?
- A „Wścieknięty Wilk” to był, pamiętam, bo ten tego, no, właśnie, pamiętam.
- Tatko, to on tak szedł się odlać, że do nas zawędrował?

Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie, po czym wybuchli śmiechem.
- No, toś się ładnie musiał zaprawić, chłopie- zagrzmiał Jahwe, klepiąc Eryka po ramieniu.
- Czyli to nie jest karczma... Wiedziałem, kurde, wiedziałem. To... gdzie ja jestem?
- Ano, trochę żeś przeszedł, ale niedaleko. „Wściekły Wilk” jest na tej ulicy, tyle że tam, trochę na tego...Prawo.
- Na lewo, tatuś.
- O, paczta, wielki uczony gejolog się znalazł. No to na lewo. Jakieś... No, trochę kroków będzie, ale jak nie wpadniesz w jakom uliczkę, to trafisz w chwilę.
- No to chyba nie wypada żebym tu panom dobrodziejom czas po nocy marnował...
- Eryk zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu szylinga, dawno nie pił już grzanego piwa, a i za kłopot chociaż tak mógł odpłacić. Wreszcie wyjął i położył na stole.
- Jest jeszcze jedna cholera. Proszę, za gościnność waszą, pany drogie, i za wskazanie drogi to karczmy.
- A, nie trza, my skromne chłopy jesteśmy
- powiedział Jahwe, po czym ugryzł darowaną monetę.
- Szerokiej drogi, jak to mawiają.
- A i panom niech Sigmar świeci młotem, i... tego... Za piwko dziękuję.

Uścisnąwszy całej trójce dłonie, Eryk wyszedł chwiejnym krokiem frontowymi drzwiami. Na wypadek, gdyby go jeszcze obserwowali, ruszył wolno w stronę karczmy, zawracając się dopiero kilkanaście metrów dalej, gdy światło w domu numer piętnaście zgasło.


- Tatko, a co z tym zagrzanym piwem?
- Weź przelej do beczki i zostaw, do rana wystygnie.



Eryk nie spóźnił się bardzo, a przynajmniej nie odczuł tego spóźniania- rzetelnie streszczono mu efekty obserwacji pozostałych towarzyszy. W połączeniu ze zdobytymi przez niego informacjami mieli dość dobry pogląd na sytuację. A nie przestawiała się ona różowo. Na szczęście drużynowi pacyfiści wymyślili podstęp, który mógł im znacznie ułatwić wydostanie chłopca z domu. Podtrucie jedzenia nie było jednak proste. Jak się później okazało, gotowaniem zajmowały się kobiety właściciela, żona i córka. Raczej nie będą chciały narażać rodzinnego interesu, a i własnego bezpieczeństwa, za garść monet. Jednak i pomysł o dosypaniu przyprawy już do koszyka niesionego przez bandytę nie był bez wad. Bo najtrudniejsze w nim było... wykonanie. Jak dosypać trucizny do koszyka trzymanego przez właściciela, i to jeszcze tak, żeby niczego nie podejrzewał?

- Hm, a może tak sypnąć z góry tą trutkę? Tylko Bert musiałby zagadać tragarza w konkretnym miejscu, pod daszkiem jakimś, tak, żebym mógł z góry sypnąć w kierunku koszyka trochę tego tałatajstwa. Tylko wtedy sypkie musi być i najlepiej mało widoczne, i dużo też, bo a to wiatr wiunie i nici z planu, będę musiał sypać dalej... Tak czy siak, jestem z Tobą- poklepał Berta po ramieniu, jak starego druha. Niejedno razem przeszli i, pomimo kradzieży sprzed dwóch lat, był pewien, że na Winkelu można polegać, a i jeśli chodziło o fortele czy nawijkę, nie miał sobie równych.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 20-06-2013, 07:07   #24
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Wszyscy coś robili, gdzieś lecieli, coś planowali. On nie. Nie dlatego, że nie miał planu. Nawet go przedstawił. Nie został przyjęty. Ale Miller nie miał o to pretensji. Nie on. Jego towarzysze, przyjaciele mieli większe doświadczenie zdobyte na szlaku. On był tylko mieczem.
Gdy wszyscy latali i gadali on został na posterunku. Milcząc. Zawsze w pracy milczał. Lubił żartować i się śmiać ale na to było miejsce w karczmie przy kuflu dobrego ale. Zabiłby teraz za dobre ale.

Zabił... Ta myśl nie dawała mu spokoju. Szczególnie jak w okularu lunety mignął mu któryś z bandytów. Podzielał chęć Berta by załatwić to bezkrwawo ale jakieś przeczucie, instynkt mu mówił, że nie ma na to szans. A on nigdy nikogo nie zabił. Nie skrzyżował ostrza z drugim człowiekiem inaczej niż na dziedzińcu. Ale wtedy on i jego "przeciwnik" mieli stępione, ćwiczebne miecze owinięte jeszcze skórą a na sobie przeszywanice i kolczugi. Siniaki, złamania... Raz nawet jeden z nich, Levin stracił uchu. Odcięli mu, chociaż patrząc na ostrość broni raczej oderwano.

A teraz będzie musiał kogoś zabić. Albo sam zginie. On, jego przyjaciele, niewinny chłopiec. Próbował sobie przypomnieć jak czuł się podczas polowania na bandytów, gdy też miał kogoś zabić i natrafili na niedźwiedzia. Tak samo? Też czuł tę dziwną pustkę w żołądku, mdłości pomieszane z lekkością gdy organizm już wiedział, że zaraz dostanie kopa adrenaliny? Nie pamiętał.

I nie mógł się podzielić tym ze swoimi przyjaciółmi. Muszą mu ufać. Ale czy mogą? Oby podczas walki Sigmar prowadził jego miecz a Ranald pozwolił uniknąć ostrza przeciwnika. Bo wojaczka to w dużej mierze los, przypadek. Dlatego Miller przed nią modlił się też do boga oszustów. Ale nie do Morra, niech on się od niego trzyma z daleka. Jeszcze nie był czas Millera. Jeszcze nie. Nie po to uciekł baronowi.

Gdy Winkel przyniósł mu miecz, dezerter podziękował przyjacielowi. Spisał się nieźle. Rudi nigdy nie miał takiej broni. Nie pięknej, nie lekkiej jak piórko. To był solidny miecz a taki należy czuć w ręku. Musi dobrze leżeć i być w stanie przebić się przez kolczugę, przeciąć ciało i strzaskać kości. Nie są potrzebne zdobienia, nie jest potrzebna lekkość. Od szybkości wyprowadzonych ciosów był wojownik. Klinga była szersza o jakiś palec albo dwa od tej jaką posługiwał się u barona. Do tego dłuższa i elegancko przechodząca w sztych, ostry nie zaokrąglony z starości jak poprzedni miecz Rudiego. Rękojeść miał owiniętą skórą aby dłoń się nie ślizgała. To było ważne. To była dobra broń. Ostra. Prosta zaokrąglona głowica. Ciężka. Można taką wybić zęby. Miller miał nadzieje, że będzie godnym jej szermierzem.

Usiadł oparty o ścianę i powolnym ale płynnym ruchem zaczął ostrzyć nóż. Znana czynność uspokajała. Pozwalała skupić myśli.
Alfons... Gnom ze śmiesznym akcentem. Jak Rudi lubił myśleć i powtarzać był prostym człowiekiem. Nie znał świata ani języków. Pisać potrafił tylko dwie litery a i w rachowaniu nie był za dobry. W bitce też nie, niezły ale znał lepszych. Mimo to nie był głupi. Detektyw równie dobrze mógł wplatać wymyślone na poczekaniu słówka. Do tego ktoś kto go zauważył, niemal wyczuł już po wejściu do pomieszczenia był dobry. Bardzo dobry. Może i Rudi nie potrafił się jakoś świetnie skradać i ukrywać ale stał bez ruchu już dłuższą chwilę. Jeżeli wierzyć jeszcze Alfonsowi, że jest tak sławny to czemu wynajął ich. Zgraję ewidentnie nie śmierdzącą groszem, bez renomy o niesprawdzonych umiejętnościach. Albo powinien sobie poradzić sam albo nająć kogoś kogo wierności i umiejętności mógł być pewny. Albo niesprawdzonych ale nie mówić im tyle. Miller nie ufał ich pracodawcy.

Gdy przyjdzie czas Rudi miał nadzieję, że da radę. Że nerwy go nie zawiodą. Nie bał się wspinania, robił to od dziecka. Temu zawdzięczał znienawidzony pseudonim, który zdawał ciągnąć się za nim wszędzie. Brakowało mu tarczy i kuszy ale teraz i tak by się na nic nie przydały. Podobnie kolczuga. Musiał wejść do środka sprawnie i cicho. I pewnie będzie musiał zabijać. Da radę. Musi dać. Nie zawiedzie przyjaciół. Nie zawiedzie tego dzieciaka.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 23-06-2013, 07:30   #25
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację









Do czasu wyjścia Berta z Erykiem i Gotte do karczmy nie działo się nic ciekawego. Powtarzały sie czynności wykonywane przez porywaczy w dokładnie lub mniej więcej taki sam sposób co poprzedniej doby. Kiedy trzech Chłopców z Biberhof udało się do Głodnego Wilka, reszta nie spuszczała z oczu budynku. Jost z Arno na posterunku w opuszczonym domu a Rudi w towarzystwie małego detektywa wypatrywał przez oko lunety z zacienionego wnętrza dwunastki. Młody Miller dziwnie czuł się sam na sam przy Bretończyku. Ulicami spacerowały skąpo ubrane kurwy między przechodniami i wozami, jakby nic innego nie miały do roboty zawracając na rogu i z powrotem wydeptując bruk na swej ścieżce.










Przed wejściem na salę "Głodnego Wilka", ochroniarz w karczemnej sieni uprzednio odbierał broń wszystkim bez wyjątku. Dwóch gawędziarzy i łowca banitów zajęli wolne miejsca przy szynkwasie. W środku, mimo wczesnych godzin popołudniowych był spory tłumek. Dzień był iście upalny więc może i temu przyjemniej było wcześniej pójść na fajrant aby w półmroku chłodu kamiennego budynku sączyć orzeźwiające piwo z piwnicznej beczki. Kiedy Eryk odruchowo zamówił grzańca, siedzący przy ladzie na sąsiednich stołkach marynarze pokręcili głową parsknąwszy, a jeden to sie nawet zapluł piwem na czarną brodę znienacka zakrztuszony.

Bert miał złe przeczucia. Coś mu mówiło, że nie jest dobrze albo raczej, że nie wszystko jest tym czym byc sie wydaje lub, że być lepiej by mogło. Skupiony przeto był podwójnie. Chyba najbardziej poważny i najmniej wyluzowany, by nie rzec, że spięty.

Przy stolikach siedziało sporo patronów przybytku zajadając się z drewnianych misek, niektórzy w towarzystwie głośnych córek Kemperbadu. Kurwy były cycate i młode. Jedna nawet ładna. I ładną by została we wspomnieniach Winkla do końca życia, gdyby w szerokim uśmiechu nie odsłoniła czarnej próchnicy resztek górnego pięterka swych szerokich ust.

Jeżeli Chłopcy z Biberhof jakiś plan mieli, to musiał być on jeszcze niewypowiedziany. Eryk siąpiąc z kufla w końcu znudzony czekaniem przechylił całą zawartość wlewając je w gardło do dna.

- O Eryk! Pijesz jak prawdziwy marynarz! Za falę! – poklepał go ktoś po plecach. – I jak przystało dwa razy do roku! Nim słońce wschodzi i nim zachodzi! – młodzian obróciwszy się poznał już ten znajomy głos, który jak się okazało należał do starszego robotnika z piętnastki, na którego najmłodszy wołał „Tatuś”.

Karczmarz podał mu przygotowane miski, które razem z łychami tamten odebrał i poklepując Bauera po plecach wesoło mrucząc coś pod nosem o ciepłym browarze, odszedł do zajmowanego przez siebie stołu. Zerkając przez ramię Eryk zobaczył przy nim pozostałych dwóch współlokatorów. Kiwnęli mu głowami.

Tymczasem do karczmy wszedł szatyn z koszykiem.
- To co z wczoraj? – upewnił się karczmarz.
- To co z wczoraj. – potwierdził porywacz.
- Helcia! - wydarł się karczmarz.
Z zaplecza przyszła mała, drobna niczym wątła dziewczynka mało urodziwa kobieta po czterdziestce.
- To co z wczoraj. – mąż podał zonie wiklinowy kosz klienta.

Poszła skąd przyszła uchylając drzwi do kuchni gdzie z trzymaną nad kolanami wiosenną sukienkę, w drewnianej kadzi śliczna dziewczyna o grubym, lśniącym, czarnym warkoczu przewieszonym przez ramię, ubijała bosymi, długimi nogami zapewne kapustę. A dorodne piersi falowały jej przy tym jakby chciały wyrwać się na wolność z wydatnego dekoltu zwiewnej kiecki w kolorze bukietu polnych kwiatów.

Chłopcy z Biberhof z bliska dyskretnie przyjrzeli się szatynowi uważniej. Wysoki może i nie był ale do konusów tez nie należał. Na szerokiej klacie, gdyby chciał się dopiąć na ostatni guzik w lekkiej skórzanej kurcie co ją miał na grzebiecie, to nie wiadomo czy by się tak łatwo domkła na klacie, a na taką po młodszym bracie nie wyglądała. Dłonie miał silne, paluchy grube i mocne. Przywykły do pracy na roli Bauer od razu poznał, że facet ma parę w spracowanych łapach. Z oczu mu patrzyło obojętnie gdy przeleciał wzorkiem po Biberhofianach. Oparł sie łokciami o szynkwas nie zwracając uwagi na otoczenie.

- Ty kutasie! – przez zwyczajny gwar przebił się krzyk od stolika obok Chłopców z Biberhof, który zajmowało czterech gości. – Matkę żeś mi chciał żywcem zakopać!
- Osz durny ty! – odkrzyknął drugi pijany głos nie kryjąc rozbawienia.
- Sem przypomniał! – darł się dryblas wstając teraz od ławy że aż wszystko podskoczyło na zastawionym suto blacie. Pić musieli długo.
- Osz weź, siądź se, obory nie rób. – pojednawczo powiedział tamten niskim tonem głosu.
- Ty chędożony parobku świątynny, jak ci kurwa dam ze śmierci tatka mego szydzić, niech cię Morr przeklnie! – plunął przez długość stołu na siedzącego naprzeciw równie rosłego brodacza.
Opluty tez wstał i okazał się być jeszcze większym od tego pierwszego.
- Tylko bez burd! – wychylił się zza lady karczmarz. – Na ulicy się rachujcie po opłaceniu rachunku tutaj! – surowo pogroził palcem właściciel przybytku.
Dysząc ciężko dwaj pijacy klapnęli na zadach patrząc na siebie spode łba.
- Ale o co chodzi? – wtrącił ciekawski Gotte łokciem szturchając siedzącego plecami do niego towarzysza zwaśnionych znajomków.
- Oni tak zawsze jak ich najdzie po pijaku. – machnął ręką starszy facet, któremu z ust zalatywało surową cebulą. – Tamten lat temu kilka był nowicjacie przy świątyni Morra i gdy temu – z cicha kiwnął głową na naburmuszonego, wściekłego kompana. - się rodzicielowi zmarło, to tamten grób zasypywał.
- I wiesz co kurwa matuli mej, miej Morrze ją w swej opiece, powiedział?! – krzyknął znienacka mniejszy dryblas obracając czerwoną jak burak gębę na gawędziarza.
- Mmmmmmmmm... - mruczał po nosem w niskiej oktawie rzekomy ex nowicjusz Boga Umarłych tracąc cierpliwość ze wzrokiem wlepionym w podłogę.
Gotte pokiwał przecząco głową.
- Ano kurwa sie zapytał ile ma lat mej matuli, świeć, yck! – czknął – Morrze nad jej duszą, kiedy stała nad zanasypywywowanym dołem męża swego a ojca mego, yck!
- Świeć Morrze nad jego duszą. – wtrącił czwarty w kompanów tamtego stolika.
- Oj weź ty nie rób obory i obcym juz głupot durny ty nie gadaj, bo nie wiesz jak było! – nie wytrzymał większy dryblas hucząc ponad wszystkich.

Karczmarka właśnie przyniosła koszyk szatynowi, którego Bert zaczął od niechcenia zagadywać. Gadka szybko się skleiła. Choć nic sobie porywacz nie zamawiał, to po zapłaceniu oberżyście należności, dalej stał przy Winklu a prowiant na szynkwasie przed nimi.

- Jak mu powiedziała, że siedem dziesiątek na wiosnę będzie mieć. – śmiertelnie poważny sierota żalił się Millerowi przechylony na łokciu w jego stronę. – To jej ten kutas ją pyta! – wybuchł nagle palcem wytykając wiadomo kogo . – A czy to się pani opłaca do domu wracać?! - przedrzeźnił basowy głos kompana.

Czwarty jegomość, najbardziej chyba pijany parsknął śmiechem. Widać dysputy od dawna prowadzonej albo nie znał lub za każdym razem go tak samo śmieszyła.

Mniejszy dryblas strzelił go z otwartej lewej ręki w tył głowy,że tamten nosem zarył w misce z kaszą.

- I ciebie to śmieszy? – warknął do Eryka, który zajęty był usilnym skupianiem się nad próbą okraszenia mięsa i pękatego flakonu przygotowanym proszkiem.
- Co ja? Mnie nie. Nie. – chciał zbyć pijaka, który w bojowym nastroju wstał od stolika tym razem wywracając miski i dzbany.
- Łrze! Widziałem! Osz no kurwa śmiał się szyderczo ten parszywy kłamca strilandzki! – podchwycił większy dryblas. – Choć wcale to inaczej w Ogrodzie Morra po prawdzie było!

Pusty gliniany kufel roztrzaskał się na głowie bogu ducha winnego jednego z patronów karczmy, który siedział obok Gotte. Ociekający z gęby kaszą kompan podwijał rękawy chwiejąc się po tym jak chybił ciskając naczyniem w narwanego kompana od którego dostał wcześniej z liścia.

Co było dalej łatwo można sobie wyobrazić. Kiedy zaczęły fruwać ławki, dzbany a mordobicie przeniosło się na drugą cześć sali, w karczmie prała się po gębach większa połowa gości.

Po dobrym kwadransie szóstka strażników miejskich przywoływała do porządku ostatnich zacietrzewionych w gniewie uczestników bijatyki. Kiedy pobojowisko ucichło ochroniarz otworzył drzwi a karczmarz krzyczał do wszystkich:

- Wypierdalać!!!

Szczęściem w nieszczęściu przynajmniej misja podtrucia koszyczka poszła jak spłatka.










Gotte z podbitym okiem znalazł się być prowadzonym pod pachy przez dwóch rosłych strażników miejskich. Wciąż nie mógł uwierzyć, że to jego wzięto za powód całego zamieszania. Niby czemu? Wyperswadować chciał on, Bert, Eryk, karczmarz a nawet i szatyn, ale zbrojni byli nieugięci. Oba zapijaczone dryblasy zgodnie twierdziły, że wszystkiemu winien jest długonosy... Zabrali go zanim w karczmie zapanował spokój.

Gdy straż skręciła za róg ciemnego zaułka na głowie Gotte wylądował od tyłu czarny worek. Potem poczuł tępy ból, taki jak go kiedyś koń Bauerowy kopnął w dzieciństwie. Padł na kolana i chyba tylko swej ogólnie wrodzonej wytrzymałości nie stracił jeszcze przytomności. Usłyszał jakby brzęk złapanych monet w sakwie. Potem uniesiono go i wylądował na deskach jak się okazało wozu, który z wolna potoczył się ulicami miasta.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 29-06-2013, 17:38   #26
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Bert wypoczął znacznie mniej niż zakładał. Wstał i niemal od razu jego myśli zaprzątnęły wspomnienia porwanego chłopca, Gotte i wydarzeń z ostatnich dni. Do czasu wyjścia do "Głodnego wilka" gawędziarz zjadł, napił się i przyglądał kolejnym poczynaniom porywaczy. Winkel nie był zdziwiony, że znowu wykonują te same czynności. W końcu działali zgodnie z określonym wcześniej planem. Pamiętał jak Imre objaśniał mu, że niemal każdy porywacz działa według z góry określonych schematów. I mimo iż Eryk wiedział na ten temat zdecydowanie więcej to gawędziarz nie żałował, że czasem słuchał słów bardziej doświadczonego życiowo łowcy.


Gdy Bert opuszczał posterunek pamiętał, że Rudi i detektyw obserwowali porywaczy przez okular teleskopu gnoma. Krasnolud z Jostem również pilnowali bandytów, ale od strony opuszczonych zabudowań. Winkel dziwnie się czuł, gdy kroczył w stronę karczmy, a półnagie, niezbyt piękne dziwki spacerowały wśród przechodniów. Były domokrążca zastanawiał się czy poza ich naturalnymi predyspozycjami do ich zawodu babska nauczyły się kraść. Przypomniał mu się mały grubas, którego raczej nieprędko zapomni... Gawędziarz nie miał czasu na rozważania. Wraz z Erykiem i Gotte byli na miejscu.

***

Przy wejściu Bert oddał swój nóż patrząc z udawanym niesmakiem na oręż łowcy. Znał tę broń i gdyby nie ona już nie raz byłby bogatszy o bliznę i biedniejszy o bogatą w życie posokę. Skinąwszy głową Millerowi i Erykowi gawędziarz od razu udał się w kierunku szynkwasu. Mimo dość wczesnej pory w karczmie było sporo ludzi. Bert podejrzewał, że jest to wywołane nieróbstwem gawiedzi i panującym na zewnątrz skwarem. W końcu nikt nie chciał się gotować w grubych ciuchach. Wszyscy woleli usiąść, schłodzić przełyk i popieprzyć o sprawach nie mających zupełnego znaczenia...


Gdy łowca zamówił ciepły trunek Bert czujnie zwrócił uwagę na reakcję marynarzy siedzących nieopodal. Mimo iż Winkel zwykle wyglądał na wesołego i rozluźnionego tym razem było inaczej. Jest zmysł, któremu zwykł wierzyć informował go, że coś tu jest nie tak. Albo ktoś ich obserwował albo kroiła się jakaś grubsza akcja, której Bert - bez względu na przebieg - wolałby uniknąć. Co gorsza to właśnie on miał zagadać ich cel, a póki co był spięty jak dębowa bela...

Rzucając niby niedbale wzrokiem w stronę sali Bert mógł dokładnie policzyć jej stałych bywalców. Żarli jak świnie ciesząc zapite mordy do chętnych kurw. Jedna rzuciła się Bertowi w oczy, ale zauroczenie zostało zburzone przez rząd jej czarnych zębów. Gawędziarz walczył z tym aby nie zapłakać nad tym jak tak urocza - na pierwszy rzut oka - młódka mogła się tak upodlić i doprowadzić do takiego stanu. Nie mógł. Był na tajnej misji.

Jak się okazało w trakcie picia Eryka dostrzegli jego niedawno poznani znajomi. Nie minęła chwila jak łowca siedział już pomiędzy trzeba robotnikami. Bert chyba widział jednego z nich wchodzącego do domu numer 15. Dobrze. Kontakty Bauera mogą im pomóc wmieszać się w tłum. Gdy do środka wszedł szatyn Bert dyskretnie rzucił spojrzenie w jego stronę. Słuchał uważnie wymiany zdań między nim a karczmarzem...

Okazało się, że żona karczmarza ma na imię Helcia i to ona wypełnia wiklinowy koszyk żarciem dla porywaczy i ich pitbulla. Bardziej interesująca Berta rzecz wydarzyła się, gdy drzwi do kuchni zostały uchylone. Dziewczyna z pięknym, czarnym warkoczem, w kolorowej sukience, o cudownych kształtach i z darem od Boga chcącym wyrwać się z granic sporego dekoltu... Nie mogła być córką karczmarza! Bert łypnął na tego całkiem normalnego mężczyznę, przypomniał sobie niską, nieciekawą babkę i... Nie mógł sobie wmówić, że był owoc ich miłości. Nie. To nie możliwe...


Dopiero znak ze strony czujnego Eryka wyrwał Berta z osłupienia i chłopak znowu skupił się na szatynie. Szkoda było marnować czas, gdy w świetle drzwi tańczyła w wielkiej kadzi taka ślicznotka, ale... Miał robotę. Gość był dość charakterystyczny. Mimo iż średniego wzrostu, to potężnie zbudowany i z łapami jeszcze mocniejszymi niż te świętej pamięci Tomasa Bauera. A piwowar miał łapy konkretne. Mężczyzna oparty o ladę nie zwracał uwagi na nic. Wyglądał na obojętnego. Musiał w tego typu robocie siedzieć jakiś czas. Świeżaków cechował większy entuzjazm...

Kłótnia nieopodal szynkwasu nie uszła uwadze szatyna, ale Bert wiedział, że daleko mu było do przejęcia losem jednego lub drugiego z pijanych gości karczmy. Winkel przez chwilę myślał, że dojdzie do mordobicia, ale gospodarz szybko uspokoił towarzystwo. Z jego tonu głosu słychać było władczość i przekonanie. Nadawał się do tej roboty...

I pomyśleć, że gdyby nie Gotte możliwe, że późniejsze wydarzenia potoczyłyby się inaczej. Gdy ciekawski Miller zagadnął do kłótliwej grupy Berta złe przeczucie lekko się nasiliło. Nie chciał panikować tym bardziej, że Gotte zrobił to pewnie specjalnie dla dobra ich misji. Zanim gospodyni przyniosła koszyk szatyna Bert starając się wyluzować zaczął z nim gaworzyć. Nie miał na celu go sztucznie i przewidywalnie zatrzymać przy szynkwasie ile się da, ale po prostu zaciekawić aby tamten sam został chwilę dłużej. Gawędziarz wierzył, że okazja nadarzy się sama. Gdy w końcu zamówienie szatyna trafiło do niego Bert nadal z nim gadał. Rozmowa zaczynała nawet się rozwijać, a Winkel jak zawsze on - młodzik z dobrym sercem - nawet zaczynał gościa lubić. Nie chciał aby bez konieczności komuś coś się stało. Porywacze też byli ludźmi i też mieli swoje powody. Nie byli kolejnymi pionkami do zbicia czy końskim gównem na drodze powozu życia Berta. Nie. Imre wiele razy uczył gawędziarza, że nie zrozumie oprycha dopóki nie postawi się w jego sytuacji. A co jak oni byli biedni i nie mieli za co kupić sobie jedzenia? A co jak potrzebowali pieniędzy dla jakiejś chorej znajomej? A co... Bert zdecydowanie był zbyt dobry. Otrząsnął się w chwili, gdy Gotte zaczął wysłuchiwać żali jednego z kłótliwych mężczyzn.

Bert wyłapał bez problemu pierwszą facjatę w kaszce, pierwszy rozbity kufel. Ten drugi trafił bywalca karczmy siedzącego tuż obok Gotte. Bert wiedział co zaraz się stanie, ale szatyn niemal nie zmienił swojej postawy. Z całkowitej obojętności przeszedł w tryb działania dopiero w ostatniej chwili. Ławki zaczęły latać, dzbany śpiewać, a ludzie uzbrojeni w kufle, miski, tacki bądź sztućce zaczęli okładać co bliższych chętnych czy nie gości "Wilka". Szatyn okazał się całkiem w porządku, bo gdy Winkel obawiał się o swoją twarz czekając na dogodną chwilę aby dosypać preparatu do koszyka to tamten ruszył w kierunku dwóch chłopów, którzy nagle pojawili się między nim a gawędziarzem. Jedno było pewne: Bert nie chciałby stanąć z tym gościem w szranki. Przynajmniej nie fizyczne.

Gawędziarz korzystając z tego, że szatyn był zajęty szybko dobył sakiewki z proszkiem i wsypał jej zawartość do koszyka. Nie musiał się nawet spieszyć i rozprowadził preparat na każdym - z dostępnych jego lewej ręce - elemencie jadłospisu. Rzucił okiem czy aby na pewno proszek wygląda jak przyprawa i zadowolony z sukcesu zaczął rozglądać się za Erykiem i Gotte. Niestety Bert nie widział nikogo więc unikając nadlatującego w jego kierunku kufla chciał wyjść z przybytku. Wiedział, że szatyn nie został daleko w tyle i trzymając koszyk próbował tego samego. Obaj jednak zatrzymali się w tłumie przy drzwiach i walczyli o każdy cal przestrzeni. Szatyn umiał walczyć, a że był bliżej walczących to Bert nie miał się czego obawiać. Ciosy jakie posyłał znajdującym się zbyt blisko pijakom sprawiały, że po plecach chłopaka z Biberhof przechodziły ciarki. Winkel przez brak u boku Millera i Bauera napełniał się lękiem przed ich nieznanym losem. "Oby nic im nie było" pomyślał Winkel rzucając zdawkowe "Dziękuję za pomoc" w kierunku szatyna. Tamten naprawdę musiał być dobry, bo póki co nie miał nawet zadrapania. Po jakimś czasie, który Bertowi wydawał się wiecznością do środka wpadło paru rosłych strażników. Krzyki cichły, a ludzie byli wykopywani i wynoszeni na zewnątrz. Najpierw znalazł się Eryk, a zaraz potem Gotte. Miller miał podbite oko co w jego i Berta fachu nie było zbyt pożądane. Chociaż... ewentualne opowieści z gawędziarzem w centrum akcji miały teraz niezbity dowód. Przynajmniej aż śliwa spod oka nie zniknie.

Straż prowadząca Gotte uparła się, że to on był winien całego zamieszania. Gdy tłumaczenia Eryka, szatyna i samego Millera na nic się nie zdały Bert postanowił pokazać jak dobrym był negocjatorem. Nie spotkał jeszcze strażnika, który by się oparł sile jego argumentów, a do tego w tej sprawie wsparł go sam gospodarz "Głodnego Wilka". Na nic jednak zdały się ich tłumaczenia w co Winkel nie mógł uwierzyć. Albo strażnicy byli niebywale głupi - co jest mało prawdopodobne - albo zostali przez kogoś nasłani i przekupieni. Ale czemu? Dlaczego? Przez kolejną falą paniki Berta uratował Eryk, który zachował zimną krew. Łowca wiedział, że straż nie może nic złego zrobić Gotte. W końcu nawet jak uznają ostatecznie, że jest winien burdy to nie mogą go za to powiesić. Może dostanie jakąś karę majątkową albo przesiedzi kilka godzin w celi. Berta dziwiło to, że straż zabrała Gotte pomimo tego, że sam karczmarz powiedział, że nie wnosi żadnego oskarżenia. Masakra jakaś...

***

Rudi spojrzał na Berta i Eryka. Chwilę się im przypatrywał.

- A gdzie mojego kuzyna zasialiście? Jakaś dziewka mu w oko wpadła? - zapytał.

- Prawdę mówiąc to został posądzony o wywołanie bójki w karczmie. - powiedział Bert z nieciekawą miną. - Oczywiście Gotte jest niewinny, ale na nic zdały się wszelkie tłumaczenia. A uwierz, że jak moje tłumaczenia są na nic, to i ty byś tam nic nie zdziałał. - Winkel się chwilę zastanowił. - Może go przesłuchają i wypuszczą, a może wpakują na nockę do celi. Eryk, widziałeś jak wywlekają Millera?

- Widziałem, ale nic nadzwyczajnego. Wzięli go i wywlekli, w drugą stronę, jakby do centrum miasta. - powiedział Bauer kolejny raz wykazując swoją dbałość o szczegóły obserwacji.

- Zabrali Gotte? - zdziwił się Jost. - Co tam się działo w tej karczmie? Coś zrobiliście, żeby uwagę odwrócić? To chyba przesadziliście.

- Jost czyś ty mnie słuchał? - zapytał Winkel. - Przecież mówię, że zabrali Gotte, bo pomyśleli, że to on wywołał te bójkę. Ja wiem, że było inaczej, ale strażnikom nie dało się przetłumaczyć.

- Słuchałem, słuchałem. - odparł Jost. - Ale znam też Gotte.

- Już zagadywałem szatyna, gdy zaczęli się naparzać. - rzucił Winkel. - Przynajmniej udało się dosypać mu do kosza naszego proszku. Za godzinkę, dwie powinno zacząć działać. Kiedy chcecie wejść? Jestem pewien, że Gotte sobie poradzi. To bystry chłopak.

- Tak się zastanawiam... - Jost na moment przerwał. - Szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej, ale dopiero ta wasza przygoda w karczmie mi to nasunęła. Paru pijaczków na ulicy, przed tamtym domem, mogłoby nieco odwrócić uwagę pilnujących. Ale teraz to już raczej za późno na organizowanie libacji pod chmurką. A tam to chyba by trzeba wejść ledwo biegać zaczną. - odpowiedział na wcześniejsze pytanie Berta. - Zanim zaczną coś podejrzewać.

- Dobry plan. Jak zauważymy drugą osobę wychodzącą za potrzebą możemy zacząć działać. - powiedział Winkel. - Rudi, nie przejmuj się. Gotte da sobie radę. - dodał.

- No dobra, teraz ustalmy, co dokładnie będziemy działać. Rudi wcześniej wejdzie na dach i będzie czekał na sygnał, czyli na nasze wejście do środka. - Eryk wskazał palcem Millera.- Tak jak proponowałeś, wślizgniesz się tam i sprawdzisz pomieszczenia na górze. Po naszym wejściu wszyscy powinni skupić się na parterze, więc nie powinieneś napotkać oporu. Najwyżej jeden z nich może zostać przy chłopaku, tak zakładam. Ale skupisz się głównie na zwiadzie, jeśli góra będzie czysta, pomożesz nam na dole. Ktoś z pozostałych załatwi drugiego, który wyjdzie do wychodka. Może Arno się w nim schowa i jak tylko drzwiczki się otworzą, przywali młotkiem. Czekamy chwilę, podchodzimy do drzwi i używamy hasła. I teraz najważniejsze: Co zamierzamy zrobić? Będą osłabieni sraczką, ale bez walki się nie poddadzą. Staramy się ich tylko ogłuszyć i odbić chłopaka, czy jesteście gotowi zabić? Byłoby to łatwiejsze, nie musielibyśmy się obawiać odwetu z ich strony, ale...- nie dokończył, wiedział, że to trudna chwila dla każdego z nich. Całkiem możliwe, że był jedynym, który odebrał życie człowiekowi. Chociaż to byłą bardziej bestia, niż człowiek. - Jeśli nie chcemy przelać krwi, będzie znacznie trudniej.- dodał patrząc na towarzyszy.

- Ja na pewno nikogo nie zabiję, a o ogłuszaniu nie ma też mowy. Nie jestem od walki. - powiedział Winkel. - Przydaję się w gadce i myśleniu, ale i tego nie wiele jak widzieliście. - dodał z uśmiechem. - Rudi na dachu uważaj. Jak nie ma tam specjalnie straży, a okienko wygląda na liche może być tam pułapka. Każdy rozsądny gość zostawiając taką furtkę zamontowałby tam pułapkę. Z dachu Miller będzie miał za daleko aby zejść po chłopca. Ktoś na pewno go wcześniej wykryje. Wykryją zapewne i tych przy tylnych drzwiach. Jak akcja pójdzie szybko uda się ich ogłuszyć zanim zrobią krzywdę chłopcu. - Bert się zastanowił. - Nie znam tych ludzi, ale pamiętajcie, że jak to groźni przestępcy mogą być za nimi listy gończe. Jak ich pojmiemy i oddany w ręce straży możliwe, że dostaniemy jakąś nagrodę... - Winkel wszędzie szukał pozytywów, ale nie był ślepy na słabsze strony ich planu.

- Nie czarujmy się, z żywymi bandziorami zawsze jest kłopot. - powiedział ponurym tonem Jost. - Zawsze taki może się wyłgać, że on jest niewinny. Jak taki ma sakiewkę i plecy, znajomości znaczy się, to mu łatwiej. A niewinni siedzą w lochu latami. No i jak życie chcesz oszczędzać bandyty, to i własne narażasz. Za nieżywych też jest nagroda, jeśli listy za nimi są. - dodał.

- Tylko jak to niesamowici rzeźnicy. - odparł Bert. - Nie sądzę abyśmy z takimi mieli do czynienia więc nagroda będzie za żywych. Straż bierze takie płotki, płaci za nie, aby z nich wyciągnąć co wiedzą. A tego czy jest za kogoś tam nagroda to nie wiemy. Może jest, a może jej nie ma. Uwierz, że znam się troszkę na tym, bo ostatnimi czasy podróżowałem z dwoma łowcami głów...

Z piętra niżej dobiegł hałas tłuczonego szkła. Jak gdyby ktoś jednym uderzeniem wybił szybę w oknie. Hercules pierwszy zareagował z dobytym sztyletem znikając za drzwiami. Bert postanowił czekać nie czując się za mocnym w razie ewentualnego starcia. Reszta też nie słyszała odgłosu walki więc pozostało im czekanie. W ciszy. Detektyw wrócił po chwili ze strapioną miną i papierem, którym owinięty był kamień. Do kamienia była przywiązana wykwintna tabakiernica z inicjałami. A.B. W tabakiernicy leżał zakrwawiony mały palec. Srebrne puzderko Jost widział przy Gottcie Millerze wczoraj jak się nim bawił podczas obserwacji porywaczy. Widząc palec Winkel przełknął ślinę i z tego co widział po reszcie chłopaki też nie przyjęli tego obojętnie...


W tabakiernicy był też zakrwawiony papierek, który detektyw po rzuceniu na niego okiem podał Erykowi. Bert od razu musiał znaleźć się obok przyjaciela i wiedząc, że Eryk nie czyta najlepiej - w końcu Bert sam uczył go podstaw jak podpisywanie się - Winkel postanowił przeczytać wiadomość. Płynnie, cicho, ale z niekrytymi emocjami w tonie głosu.


- To się nam sprawy pokomplikowały. - powiedział Bert. - Co myślicie? Pamiętajcie, że niedługo musimy wchodzić do chaty porywaczy. Nie możemy zostawić chłopca samemu sobie... - dodał Winkel zamyślony. - Dziecku pomożemy dzisiaj i od razu będziemy myśleć nad tymi listami i sprawą Gotte. Mamy czas do jutrzejszego wieczora...

Winkel spodziewał się dyskusji, która później wyniknęła. List od Pana - przynajmniej się za takowego podającego - Arnolda von Gotbald herbu Różowa Chmura wyglądał jak pisany przez totalnego debila. Osoby znające więcej niż podstawy, a już na pewno te z arystokratycznych kręgów, nigdy nie przyznałyby się do takiego koślawego dzieła. Drugi z listów wyglądał już znacznie lepiej. Był pisany prostym, ale zrozumiałym językiem. Tabakierka bez wątpienia - zgodnie ze słowami Josta - należała wcześniej do Gotte. Bert wiedział, że w walce i samym odbijaniu chłopca się nie przyda. Będzie obserwował całą akcję z daleka. Jego pomoc może jednak się przydać przy namierzaniu i uwalnianiu Gotte. Gawędziarz starał się opanować. Rozumiał Rudiego pod tym względem, ale nie mogli dać się ponieść emocjom. W końcu to właśnie w nerwach ludzie popełniają najwięcej błędów…
 
Lechu jest offline  
Stary 30-06-2013, 10:59   #27
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Wieś opustoszała.
Tak właśnie czuła Marianka kiedy chłopaki rozeszli się po świecie. Już nic nie było takie samo.

Jagna wyszła za mąż, Woytek się ożenił….

A co z przygodami? Gdzie ich marzenia? Jak mogli nagle tak wydorośleć??

Cała ta sprawa z morderstwem we wsi wiele zepsuła. Marianka czuła się nieszczęśliwa i zawiedziona.

Włóczyła się więc całymi dniami po lesie. Tylko tam umiała znaleźć sobie miejsce, tylko tam czuła, że gdzieś przynależy i że do czegoś jest potrzebna.
W takich momentach czuła to co Thalberg. Jego także nikt nie rozumiał.
Odwiedzała jego opuszczoną chatę bardzo często. Robiła w niej porządek, dbała o obejście, a potem przysiadała na progu i paliła fajeczkę ziołową.
Mijał miesiąc za miesiącem. Rodzina wciąż nalegała, aby Marianka ułożyła sobie życie. Wszyscy szukali dla niej odpowiedniego kawalera, dogadywali, żartowali. A przecież ona czekała na coś więcej. Nie jej pisane było płodzenie dzieci, usługiwanie mężowi i praca we wsi do późnej starości.
W końcu wyniosła się z sioła i zamieszkała w chacie Thalberga. Wiedziała jak sobie poradzić.

Ludziska gadali, długo gadali, ale w końcu dali jej spokój.

Dzień, w którym spotkała Falco nie wyróżniał się niczym specjalnym. Marianka zbierała grzyby na suszenie, kiedy z pobliskich krzewów dobiegło ją kwilenie. W pierwszej chwili przestraszyła się nieco, że jakoweś twory chaosu zakradły się do lasu, ale wytłumaczyła sobie, że krzaczek niewielki był i że jeśli nawet to da radę stawić czoła temu stworowi.

Ostrożnie zbliżyła się więc do gęstwiny i rozchyliła gałęzie.

Na ziemi, skulony i zziębnięty leżał jastrząb. Na pierwszy rzut oka widać było jego zranione skrzydło. Mariance zrobiło się szkoda dumnego zwierzęcia.
Tylko dzięki osłabieniu ptaka Mariance udało się go złapać. Ptaszysko walczyło dzielnie o wolność drapiąc ostrymi pazurami i kłując dziobem. Drwalka narzuciła na niego kurtę i owinąwszy nią ptaka zabrała go do chaty.
Wiele dni upłynęło zanim zwierzę nauczyło się jej ufać. A ile ran i zadrapań znieść musiała… Jednak Falco – bo tak go nazwała, nauczył ją cierpliwości. Pielęgnowała go, karmiła i oswajała, jak umiała najlepiej. W końcu orzekła, że przyszedł czas na wypróbowanie czy skrzydło zagoiło się właściwie.



Start i lot jastrzębia był dla Marianki największa nagrodą za starania jakie poniosła, aby ptak powrócił do zdrowia. Jakże piękny i majestatyczny był kiedy szybował nad polaną.
Mariance wstyd było przyznać, ale pokochała to zwierzę i nie chciała się z nim rozstawać. Rozumiała jednak, że dzikie stworzenia należą tylko do siebie.
Jakie było jej zdziwienie kiedy ptak do niej powrócił…. Początkowo pomyślała, że Falcon przywiązał się do niej i że jej zabiegi, żeby go oswoić były na tyle skuteczne, że jastrząb uznał ją za swojego opiekuna. Wróciła do chaty szczęśliwa jak nigdy.

Dopiero kilka dni później, po obserwacji jastrzębia, siedząc na pniaku i paląc fajeczkę rozważyła inną możliwość. Ptak mógł do kogoś należeć i być szkolony.
Jak bardzo ta myśl jej nie odpowiadała … Niestety przyszło jej zrozumieć, że musi go oddać. Takie ptaki były bardzo cenne i ktoś mógłby dziewczynę posądzić o kradzież.
Zebrała więc swoje rzeczy, zabrała ptaka i ruszyła w drogę, prosto do gajowego barona.

Przypuszczenia Marianki potwierdziły się niestety. Jastrząb należał do głównego łowczego. Tak więc Marianka musiała rozstać się ze swoim przyjacielem.
Na dworze doceniono trud i uczciwość dziewczyny i w zamian za przysługę, którą oddała zwracając ptaka zaproponowano jej pracę u barona jako leśnik i termin u łowczego.
Gedeon Hulstein nie pozostał obojętny wobec samorodnego talentu Marianki do oswajania dzikiego ptactwa.

Następne miesiące i lata Marianka spędziła na ciężkiej pracy. Uczyła się też polować z ptakami oraz szkolić mniejsze gatunki.
Dojrzała, nabrała pewności siebie, a jej strzelista sylwetka stała się mocna i gibka niczym ta górskiej kocicy. Marianka stała się kobietą.


- Falco… Śmigło…Grau… Valkyrie – Marianka przemawiała do ptaków karmiąc je gryzoniami. Były piękne i majestatyczne. Kobieta nie miała jeszcze jakiś czas temu pojęcia jak wiele w lasach żyło różnych gatunków ptaków drapieżnych i jak różne są ich metody polowania na ofiary.

Nauczyła się jak oceniać ich przydatność do zawodu i ich wartość na rynku. Marzyła aby w przyszłości posiadać własnego ptaka i razem z nim wykonywać zawód łowczego.

Oprócz typowych polowań organizowanych dla uciechy bogaczy, Marianka dowiedziała się, że te ptaki rozwiązują inne, drobne problemy we włościach. Tępiły szkodniki niszczące plony barona na polach i w sadach, wyłapując gryzonie, króliki, zające czy inne ptactwo.
Nareszcie poczuła się spełniona, choć w duszy gdzieś nadal czuła małą tęsknotę za dalekim światem.

- Marianko! – Hulstein krzyczał z podwórza – Pozwól do mnie na chwilę.

Marianka nie dała się dwa razy prosić. Szybko zakończywszy zajęcie wyszła z kurnika. Ceniła swojego nauczyciela, bo i bardzo wiele mu zawdzięczała. Ten wysoki, dojrzały już mężczyzna z wyglądu sam przypominał jej dzikiego ptaka. Miał pociągłą, szczupłą twarz i haczykowaty, szpiczasty nos, który na początku strasznie śmieszył Mariankę. Bywało, że kiedy leżała w swojej izbie straszliwie zmęczona po trudnym dniu, myślała o tym jak jej opiekun spożywa wieczerzę i nie wiedząc dlaczego zawsze widziała w jego ustach jakiegoś gryzonia. Wybuchała wtedy głośnym śmiechem i świat od razu wydawał jej się bardziej kolorowy.

Łowczy stał na dziedzińcu razem z nieznanym jej mężczyzną. Obaj rozprawiali o czymś, co znajdowało się w stojącej na ziemi drewnianej skrzyni.

- Marianko ten człowiek znalazł złapanego w sidła sokoła. Zajmij się nim, trzeba sprawdzić w jakim jest stanie. Jeśli uda ci się uratować ptaka i wyszkolić, będzie twój.

Marianka uszom i oczom swoim uwierzyć nie mogła. Kiedy mężczyzna wręczył jej skrzynkę przełknęła głośno ślinę, skłoniła się obu mężczyznom i jedynym co umiała powiedzieć było:

-Tak mistrzu, dziękuję mistrzu.

Prawie pędziła w kierunku kurnika, nie widząc i nie słysząc niczego poza własnym, głośnym biciem serca. Nie widziała jak Hulstein uśmiecha się pod nosem patrząc z pobłażliwością na swoją uczennicę.

W kurniku ustawiła skrzynię na wielkim stole i ostrożnie uniosła wieko. Jej oczom ukazała się…. pustułka, najmniejszy z żyjących w lasach Wurtbadu drapieżnych ptaków, z rodziny sokołów.

Jednak w tym momencie Mariance wydała się najpiękniejszym prezentem jaki ktokolwiek jej podarował. Założył rękawicę i ostrożnie, ale z wprawą obejrzała ptaka. Już nie popełniała błędów jak kiedyś z Falco. Wnyki, w które złapał się ptak owinęły się mocno wokół jego szyi. To cud, że zwierzę w ogóle przeżyło.

Marianka zajęła się nią, bardzo troskliwie…



Stała na lewej burcie, kiedy statek, którym płynęła dobijał do brzegu w Kemperbadzie. Wiatr delikatnie pieścił jej twarz, a świeże powietrze łagodziło skutki choroby morskiej, na którą cierpiała w ostatnich dniach.
Blitz cierpliwie siedziała na jej odzianej w skórzaną rękawicę dłoni. Marianka z dumą prezentowała swoją sokolicę.



Płynęły obydwie do Altdorfu na coroczne zawody dla łowczych. Liczyła na to, że nauczy się czegoś nowego, obejrzy egzotyczne gatunki ptaków, a może po prostu rozerwie oglądając niesamowite widowisko.

Przystanek w Kemperbadzie nie był planowany. Musieli zatrzymać się do wieczora, żeby zabrać jakiś pilny ładunek.

Marianka postanowiła wykorzystać ten czas, żeby rozejrzeć się w mieście. Słyszała o uliczce, w której znaleźć mogła porządnego rymarza. Przydałaby jej się nowa rękawica i może jakiś ładny rzemyk, którym mogłaby przewiązać jedną z łap Blitz. Poza tym miała ochotę na porządny, ciepły posiłek i kufelek piwa.

Kiedy zrzucono trap przeciągnęła się i pewnym krokiem zeszła na ląd…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 30-06-2013 o 11:05.
Felidae jest offline  
Stary 30-06-2013, 13:02   #28
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jost w milczeniu przysłuchiwał się planom, które przedstawiał im Eryk.
Plany owe zdały się Jostowi zaiste koronkową robotą. Dziura na dziurze. Mnóstwo zależnych od siebie elementów. Prawdziwy łańcuszek - wystarczy, że jedno ogniwo pęknie i wszystko się rozsypie.
Problem na tym polegał, że lepszego planu Jost nie miał. Ba, nie miał żadnego planu. Co innego uwolnić kogoś przetrzymywanego przez bandę opryszków w lesie, co innego pchać się do pełnego zbirów domu, gdzie wejść jest mało i wszystkie są pilnowane. No, może z wyjątkiem dachu, ale stamtąd do piwnicy, gdzie przetrzymywany był porwany chłopak, jest dość daleka droga, na dodatek najeżona przeszkodami. Trudno sądzić, że zbiry nie stawią oporu.
A to, co Bert mówił o braniu żywcem...
Z jednej strony miał rację. Pozostawienie przy życiu groźnych bandytów z pewnością ucieszyłoby przedstawicieli władz. A potem przez parę lat byliby targani po sądach jako świadkowie.
Wycięcie w pień byłoby o wiele prostsze, chociaż skutki mogłyby być.. różne...
Chyba najlepiej by było zrobić swoje, zgarnąć nagrodę i wynieść się jak najszybciej z miasta, bez rozgłosu. I najlepiej by było, żeby nikt, prócz detektywa Alfonso, nie wiedział o ich udziale w tej sprawie. Nie byli panienkami, którym potrzebny był rozgłos i sława. I zdecydowanie nie potrzebowali depczących im po piętach kompanów porywaczy.
Sława miała swoje zalety, ale miała i mnóstwo wad. Zdaje się więcej wad, niż zalet.


Z rozmyślań wyrwał go brzęk tłuczonej szyby.


Kolejny porwany. Epidemia porwań?
Jost pokręcił głową. Jakim cudem Gotte został wzięty za wielkiego pana, którego stać było na zapłacenie takiej zawrotnej kwoty? Pewnie jakiś głupek, co się dał złapać na blask bijący od wspaniałej tabakierki. A potem... kto wie, co mu Gotte naopowiadał. Jęzor miał Miller długi, a pomysłów, kiepskich często, pełen łeb.
Tylko skąd ów ktoś, a raczej kilku ktosiów, mieli dostęp do dość świeżego truposza?
Odcięty palec do Gotte nie należał. Millera porwano dopiero co, a paluszek miał co najmniej dwa dni. Albo i więcej, jeśli w chłodzie leżał. Kto i gdzie w Kemperbad zwłoki przechowywał? I kto miał do nich dostęp? Z pewnością nie kapłani Morra, bo oni raczej nie zgodziliby się na odcinanie członków. Medykus jakowyś?
Ale Gotte musiał poczekać. Zabić go raczej nie zabiją, póki na okup czekają. Kroić też nie pokroją, skoro jeszcze nie zaczęli, tylko cudzy palec podesłali.

- Skoro nam szybę stłukli, to może i my, w rewanżu, komuś stłuczemy? Może by się udało odwrócić uwagę tamtych, tuż przed naszym wejściem do domu porywaczy?
 
Kerm jest offline  
Stary 30-06-2013, 14:33   #29
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
- Na Sigmara...- Eryk przyjrzał się odciętemu palcowi.- Dziabneli mu palec, bo myśleli, że jest bogaczem... Może dałoby się ich wystraszyć, mówiąc że niby Gotte robi interesy z tą całą rodziną Belladona, czy jak jej było... Ale to musimy na później zostawić... Cholera, może trza było iść ze strażnikami, jak go zabierali...- Pokiwał głową, próbując odegnać troskę o porwanego gawędziarza. - Dobra, to jak z odbiciem chłopaka? Jeszcze jakieś pomysły odnośnie taktyki kto ma? Panie Alfons, a co z panem? Bojowo nastawiony się pan wydajesz, idziesz z nami do walki w zwarciu?

- Qui, mes amis.
- detektyw podkręcił wąsa. - ‘Erculi nie będzie się krył za waszymi plecami. Jestem zdania, że najważniejsze jest jak najszybsze dotarcie do enfant. On będzie w śmiertelnym niebezpieczeństwie i zrobić to należy przed porywaczami. Zginie, bo tak obiecał gang. Ponadto jako świadka nie zostawią ‘ultaje nikogo. Pójdę i ja oknem przez dach. Jeżeli enfant jest w piwnicy, a dedukcja mówi, że jest w istocie, to najdłuższa to droga będzie i niebezpieczna, lecz biorąc ich z zaskoczenia lub w dwa ognie, będzie naszą korzyścią. Pies. Uważajcie na pies mes amis.

- Biedny Gotte...
- powiedział Bert patrząc na ucięty palec. - Później mu pomożemy. On nie chciałby abyśmy rzucili to w diabli i zabrali się od razu za niego. Jak będzie Pan gnom wchodził dachem można od razu sprawdzić czy nie ma tam pułapki czy czegoś. Pan pewnie się na tym zna. Z Rudim dotrzecie do chłopaka, gdy reszta wejdzie tylnymi drzwiami. O nich dowiedzą się od razu, a o was nie bardzo. Ja stanę sobie w przysłoniętym oknie za ich domem i będę obserwował. Nie czuję się mocnym w walce...

Pechowy Gotte, pomyślał Jost. Ciekawe, kto się tak pomylił. I jakim cudem?

- Gotte musi poczekać
- powiedział. - A pies pewnikiem tym będzie przeszkadzać, co z góry pójdą.

Miller był spokojny. A przynajmniej na takiego wyglądał. Każdy z Biberhofian wiedział, że się w nim krew gotuje.

- Mój kuzyn podczas tego zadania dostał w twarz, a teraz stracił palec. Chcą od nas sumy, której nie mamy i pewnie nigdy nie będziemy mieli. A Wy podsumowujecie to “biedny Gotte” chodźmy uwolnić chłopaka. A może zrobimy to tak... Mówisz Bert, że nie chciałby żebyśmy przerwali zadania. Naprawdę? Jak na moje to nie chciał stracić palca, a teraz pewnie sra pod siebie ze strachu.

- Ale Rudi, co chcesz teraz zrobić?- odezwał się Bauer.- Chcą się ze mną spotkać dopiero jutro o północy. Nie wiemy o nich nic, tyle że głupie są. Możemy tylko obmyśleć plan, ale nic więcej. A jak z porywaczami się rozprawimy, będzie na to sporo czasu, ponad doba. Teroz liczy się odbicie chłopaka, trutka niedługo zacznie działać, a to nasza jedyna sposobność.

- Myślisz, że nie zależy mi na zdrowiu Gotte?
- zapytał Winkel patrząc na Rudiego. - To mój przyjaciel i jakby to pomogło to ruszałbym od razu mu na pomoc. Nic niestety to nie da, bo do spraw porwań dla okupu nie można zabierać się na łapu capu. Wiem, bo gdy ty siedziałeś na posadce u barona ja podróżowałem z Imre i Erykiem, a łowca miał takich zadań wiele. - Bert ochłonął, bo był w nerwach mimo iż starał się tego po sobie nie pokazywać. - Wybaczcie, ale ja nie jestem w stanie poświęcić chłopca i od razu brać się za sprawę przyjaciela. Wiem, że on nie byłby zadowolony z tego, że uwolniliśmy go poświęcając niewinne dziecko. Dociągnijmy to do końca. A, tak jak Eryk mówi, list wygląda na twór kompletnego idioty nie mającego zielonego pojęcia o porywaniu ludzi i braniu za nich okupu. Sam bym to lepiej zrobił mimo iż mam gołębie serce. Szkoda, że od razu ucieli mu palca... - gawędziarz zrobił kwaśną minę.

- Ta... Znasz się na wszystkim. Porwali go i przyjdą dopiero jutro. Na Sigmara! A pomyślałeś, że musieli skądś go wziąć? Ujęła go straż a teraz mają bandyci. Trzeba pogadać z strażnikami. Gotte to nie jest bohater jakiejś wymyślonej opowieści. To człowiek, zwykły człowiek, który jakby miał do wyboru swoje życie lub życie chłopca wybrałby to pierwsze.

Miller spojrzał po reszcie.

- Idę na dach. A potem znajdę tego dupka i obetnę mu za ten palec jaja. Jak tylko pierwszy z nich wyjdzie wchodzę. I jak wyciągną broń będę miał w dupie ich życie i nagrody.

Podszedł do drzwi i jeszcze raz spojrzał na wszystkich.

- Niech Sigmar prowadzi Wasze ramię a Ranald przyniesie szczęście przyjaciele. Będziemy go potrzebowali. Alfonsie, idziemy?

- Tak, tak. - powiedział Bert. - Ty też nie jesteś bohaterem wymyślonej opowieści... - powiedział parodiując Millera. - … i sam z tyloma rabusiami rady nie dasz. Lepiej zdaj się bardziej na doświadczenie detektywa niż na twoje ramię. Możesz dobrze walczyć, ale jeden nadal jest mniej niż pięć.

- Zamknij się. Dobrze Ci radzę Bert. Zamknij się.


Widać było, że Rudi kipi od gniewu gotów zaraz wybuchnąć.

- Mensiour Gotte uwolnić pomogę
- obiecal Alfonso. - Za dnia po dachu jednak 'odzenie odradzam. Nocą enfant odbić nam trzeba, mes amis.

- Hmm...
- zastanowił się Bert nie zdradzając przestrachu przed Millerem. - Dziękuję, mości Alfonso. Twoja pomoc może być niezbędna przy uwalnianiu naszego przyjaciela. Pańskie doświadczenie powinno wynagrodzić nam niecierpliwość niektórych. - skomentował już bardziej dwuznacznie.

Winkel nie zdziwił się gniewem Rudiego. W końcu chodziło o jego kuzyna. To by tłumaczyło naglą zmianę zachowania Millera.

- Chwila, moment - powiedział Jost, który dokładniej przyjrzał się dostarczonej im przesyłce. - Rudi, nie gorączkuj się. Gotte na razie nie ucierpiał. Obejrzyj dokładnie ten palec. On ma, na moje oko, ze dwa dni co najmniej. Nijak do Gotte należeć nie może. Strach chcą tylko wzbudzić.

- Naprawdę? - zapytał ożywiony Bert. - Jak to prawda to Gotte nic się nie stało. Może Pan detektyw rzucić na to okiem? Jost, ależ z Ciebie bystrzacha! - powiedział klepiąc Schlachtera gawędziarz.

- Oui. Każdy lekarz, rzeźnik i kaplan Morra to potwierdzi. Palec nie jest świeży, choć tylko nieliczni to poznają. Bo trzymany był w chłodziku lub może nawet lodzie, więc to nie ujma się pomylić, mes amis.

Rudi chwilę przypatrywał się palcowi. W końcu skinął Jostowi głową, z wdzięcznością. Nic jednak nie odpowiedział. Po dłuższej chwili usiadł na ziemi opierając się plecami o ścianę i zaczął wpatrywać w okno wyraźnie zamyślony.


Bauer nie mógł narzekać na wrażenia ostatnimi dniami. Wreszcie coś się działo, wreszcie był czegoś uczestnikiem. Od momentu, gdy zostawił Imre w świątyni, nie był w stanie się w nic zaangażować, ciężko było mu nawet sprostać pozornie prostym zadaniom, jakich podejmował się w drodze do Biberhoff. Samotność, poczucie bezsilności... Zupełnie, jakby był zdany na łaskę i niełaskę bogów, a sam nie miał wpływu nawet na najmniejszy aspekt swojego żywota.
Ale teraz miał przyjaciół, miał swoją rolę w tej małej grupie wygnanej z domu przez zwykłą zawiść. Ale przede wszystkim, miał cel. Zadanie wymagające, pod wieloma względami. Obserwacja, poznanie przeciwnika, potem fortel, jakim było podtrucie jedzenia porywaczy... Wywołana w barze burda, poniekąd przez ich tam obecność... Aż do chwili, gdy przyszła wiadomość o porwaniu Gottego, sama bójka była dla Eryka uciechą, rozgrzewką przed planowaną akcją. Obwinili najniedorzeczniej ubranego wśród gości? Trudno, Gotte sobie poradzi. Przyda mu się nocka w areszcie, przypomni sobie, że jest tylko prostym człowiekiem, mimo tych fatałaszków i charyzmy, którą roztaczał wśród obcych z taką prostotą. Komuś, kto znał kiedyś Millera, ciężej było się przekonać do jego historyjek. Gdy tylko zaczynał mówić, Erykowi wracały wspomnienia nastoletniego Gottego, umorusanego w błocie, utrzymującego, że "no wilki mnie napadły, dziikie bestyje, biołe wilki, no żem tymi oczami je widział, i tymi ręcami rozgonił, jakem szczęściem konar oderwany na ziemi wymacał. Niechybnie po mnie by było, jakbym się choćby chwile zawahał. Trzy były, same samce, wielkie jak, jak... jak mały kuc!" Wszyscy wiedzieli, że potknął się na mokrym zboczu i na tyłku zjechał wprost w bajoro używane przez dziki za kąpielisko. Zmienił się od tego czasu, to prawda, jednak wspomnienia skutecznie się przebijały.
Ale teraz? Teraz nie było Erykowi do śmiechu, i przeklinał się w duchu, że zlekceważył sytuację. Mimo iż palec do Millera nie należał, co sam po dokładniejszych oględzinach spostrzegł ("Głupek, głupek, głupek! Jakeś mógł tego nie zauważyć już na początku? Banda idiotów Cię nabrała..."), wiadomym było, że grozi mu niebezpieczeństwo. Zaraz po jednej akcji ratunkowej, musieli przeprowadzić drugą. Oczywiście, zakładając, że pierwsza się powiedzie... A to wcale nie było łatwe. Nie byli zgrani, nie walczyli nigdy ramię w ramię... Będą musieli improwizować po dostaniu się do środka, a to wymaga doświadczenia. Jedna błędna decyzja, i mogą nie mieć szansy na rewanż. Musi pamiętać, że priorytetem jest chłopiec. Nie może zatracić się w walce, nie może myśleć tylko o sobie- muszą wzajemnie się wspierać, inaczej nic z tego nie wyjdzie...

- Musimy poczekać aż się ściemni, zgoda. Tylko oby nie za długo... Arno, ty jeden lepiej widzisz w ciemności. Jakby zgasili lampy, musisz przejąć dowodzenie.- Popatrzył po wszystkich obecnych.- Wiem, że będzie ciężko, ale pamiętajcie, o co walczymy. Nie tylko o tego jednego chłopca, ale o wszystkich, których porwali wcześniej, i o tych, których porwą, jeśli zawiedziemy. Może to brzmieć zbyt... ehm...- spojrzał na Berta, szukając słowa- ... wyniosło, ale myślenie w taki sposób pomaga zrobić to, co musi być zrobione- słowa Imre wypływały z jego własnych ust. Nie z taką siłą i płynnością, lecz z identyczną wiarą w ich prawdę i moc.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 01-07-2013 o 17:26.
Baczy jest offline  
Stary 01-07-2013, 07:22   #30
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację









Marianka nie odchodziła daleko od portu. Kuśnierza znalazła tam, gdzie jej bosy nastoletni chłystek wskazał. Przyjął zlecenie, bo na ten wieczór już nic do roboty nie miał a Millerówna nie targowała się. Miała wrócić za godzinę lub dwie. Wstąpiła do przydrożnej knajpy. Głodna była i spragniona. Szyld głosił „Ciepłe Kluchy”. Na desce wymalowane na kolorowo były dwie kluchy, z których jedna przebita była srebrnym widelcem a druga takimże nożem. Weszła bez zastanowienia na kolację, bo do zachodu słońca została ledwie godzina.

Dwuręczny topór oddała ochroniarzowi, który chyba nie mógł być większy. Jego liczne blizny na twarzy i szyi trochę onieśmielały, ale to wszak miasto było. To nie Beczka Piwa tylko portowa oberża. W miastach panoczki pewnie bawią głośniej, szybciej i ostrzej niż chłopy w Biberhof. Zresztą co jej było oceniać. Ona wsiowa dziołcha a tez miała takie sznyty na buzi, ze niejeden weteran by się zawstydził. Ochroniarz o niechlujnym zaroście nie bardzo wiedział co zrobić w sprawie pustułki.

- Psom wstępu nie ma. – mruknął. – To i innym zwierzom też.
- Nogi ma związane. Kapturek na łebku. Toć pisklę jeszcze. – Marianka uśmiechnęła się błagalnie.

Ochroniarz pokręcił głową niezdecydowany.

- Narób kłopotu a łeb ptaśkowi ukręcę. – powiedział spokojnie dając szybko za wygraną i coś dziewczynie mówiło, że to nie była pogróżka bez pokrycia.

Atmosfera w oberży była ciężka. Ciemnawo było. Dym z marynarskich fajek wisiał nad stolikami. Gości było sporo. Dreszcz przeszedł jej po plecach. Chyba nigdy nie widziała aż tylu podejrzanie wyglądających mord. Na dodatek wielu przyglądało się jej niby obojętnie a jednak czuła, że z zaciekawieniem. Siedzą i piją.

Marianka zajęła miejsce przy stoliku, który właśnie się zwolnił. Brudny był od okruchów chleba walającego sie po blacie i resztek niedojedzonego mięsa w drewnianym półmisku. Szybko usiadła plecami do drzwi woląc patrzeć w okno, a i Blitz po chwili wyraźnie ożywiła się czując resztki soczystego steka.

- Lata? – zapytał młodzieniec o małych czarnych oczkach i rozbieganym wzroku gdy sprzątał na stole.
- A czemu mioł by nie latać? – jełopie, dokończyła w myślach.

Marinka wzruszyła ramionami na głupie pytanie a na jej twarzy musiał pojawić sie grymas, który w połączeniu z szpetnymi bliznami, szybko zamienił lekceważący uśmieszek chłopaka w ten z usłużnych.

- Danie dnia podać? Polecamy krwisty befsztyk z duszonymi warzywami i siekaną kapustą.










Jakiś czas potem, kiedy jadła niespecjalnie się spiesząc, do jej uszy doleciały strzępy rozmowy. Za nią dwa głosy naturalnym głosem rozprawiały o rzeczach okropnych.

- Durne pały jesteście... – stwierdził ten o stalowym tonie. – To nie ochroniarz jego tylko kompan. I łowca banitów na dodatek. Ślepe kurwa jesteście jak szczeniaki. – przeżuwał spokojnie. – Eryk tak?
- Tak.
- Co jeszcze wiecie o nim poza tym, że szydera z gęby mu sie nie odkleja?
- Ze Stirlandu jest. Lubi pić we „Wściekłym Wilku”. Ma stryja Tomasa. Zatrzymał się z tym szlachcicem na tej samej ulicy pod czternastką razem z resztą ludzi tego hrabiego. Wszyscy przypłynęli zdaje się niedawno.
- Heh. Herbu Różowa Chmura? Matoły głupie. Raz tylko musiałem wzrok mój na nim zawiesić, żeby wiedzieć, że żaden to szlachciura. Podżegacz raczej wsiowy w różowych fatałaszkach jak jakaś portowa dziwka z Tieli. Lub oszust... Pokpiliście sprawę. Oni okupu nie mają takiego. To pewnie gołe leszcze.
- Kamienicę chcą kupić na ulicy. – drugi głos był coraz bardziej przygnębiony.
- Tyle razy mówiłem. Najpierw kurwa myśleć. Potem w pizdu działać.
- To co teraz?
- Było ten długi nochal mu urżnąć a nie trupy kaleczyć. Co innego groby grabić, a co innego nieboszczyków świeżych tak traktować. Oj jak stracimy Niepodobnych to wam żadne bóstwo nie pomoże. – ostra jak brzytwa pogróżka zawisła w powietrzu.

Zapadła chwila ciszy. Marianka nie mogła wierzyć własnym uszom. Czyżby było tak jak myślała?

- Zabijcie tego szczurka jeszcze dzisiaj. Niech go Karl zakopie w świeżym grobie. Jeszcze brakowało, żeby stracić wejście w straży w taki głupi sposób. Bo nawet gdyby to był hrabia, to kurwa czemu nie zwinęliście go z ulicy, tylko z rączki do rączki od Ludwika? Jakby za szlachcica okup był to co? Co zrobi?
- Eeee.
- No co kura zrobiłby panicz wypuszczony z niewoli?
- Ee.... No...
- Myśl kurwa! - podniósł zirytowany głos. – Myśl. – od razu go ściszył.
- Powie, że go straż oddała w nasze ręce?
- Iiii? - podniesiony głos przeciągał się zniecierpliwiony.
- Ee... Że dojdą do Ludwika i Karla? - niepewne pytanie.
- Bez najmniejszego problemu.
- Zaraz go zarżniemy szefie. - sumienna obietnica. Przepraszamy. - dodał skruszony zachrypły głos, którego do tej pory się nie odzywał.
- Ty się módl, kurwa módl, żeby oni nie byli z tej bandy stirlandzkiej od Beladonny... – westchnął władczy głos wstając od stołu.

Kiedy Marianka obejrzała się dyskretnie zobaczyła tylko ich plecy jak szli do wyjścia. A z tyłu wyglądali jak niepozorne miastowe bubki...

Blitz przekrzywiła kapturek na bok jakby się czemuś z uwagą przyglądała w ciemnościach.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172