Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-11-2013, 15:19   #31
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


Drużyna uległa uszczupleniu i to bardzo. Stracili Ferdiego, stracili Blacka… i gnoma z którego pewnie i tak był niewielki pożytek. Dumnie stojący półorczy zabójca, choć hardo patrzył na resztę drużyny, wydawał się być także ranny… Ile w końcu minie czasu zanim proszki Lurgha przestaną działać i uszczerbek na zdrowiu uczynni z rannego półorka balast dla reszty grupy.
Will stojący obok Morgana przetasował karty wróżąc ponuro.- Wszyscy zginiemy.
-Bez defetyzmu mi tutaj.-
pogroziła palcem Giliam i przeładowała szybko swoją gnomią armatkę mówiąc.- Przygotować się do walki i ruszamy dalej… już!
Drużyna ruszyła ork, jak zwykle prowadził pierwszy. Minęli zabitych rewolwerowców i ich pokój.


Na łupy przyjdzie czas później. Na razie musieli się spieszyć, by dopaść samego doktorka Caligario. trzeba było przyznać, że w przeciwieństwie do sekcji pracowniczej, mieszkalna była dostatnio… ba lepiej niż pokoik w którym pomieszkiwał Morlock. Dotarli do ostatnich drzwi. Tam według półorka powinien przebywać ich cel.

I przebywał. W urządzonej iście królewskim przepychy upiornej sypialni. Bo tylko taki szaleniec jak Caligario mógł używać całunów pogrzebowych za pościel, a czaszek za świeczniki.
Motywy śmierci i kości były tu wszędzie. W malunkach na ścianach, w zdobieniach mebli, w postaci dwóch trumien postawionych w kątach oraz w postaci rzeźbionego w czaszki tronu na którym siedział. Nie był jednak sam. Towarzyszył mu dziwny czarny pies.



Którego ciało było naznaczone zgnilizną, a którego animowała dziwna niebieska energia widoczna spod rozpadającej się skóry i kości. Zwierz zawarczał złowrogo widząc wchodzących gości.
Oraz była przy nim jego uczennica i kochanka zapewne...


Ubrana w dość zniszczoną suknię uprawiała właśnie jakieś mumbo-jumbo, przygotowując się do tej walki. Czaszka w jej dłoni świeciła i to niewątpliwie nie był dobry znak.
W dodatku obok czarownika Mwangi fruwał ów muszy stworek… ten sam którego Morlock oszpecił. Chyba nie uciekł do piekielnych wymiarów. I chyba miał ochotę odpłacić Morlockowi za skazę na policzku.
Doktor Caligario i rzekł donośnym głosem.- Witajcie w moim pokoju. Przyznaję, iż zaszliście daleko. Ale tu wasza podróż się kończy. Ci którzy chcą żyć, złożą broń i poddadzą się. Reszta… dołączy do mnie po śmierci. Co wy na to? Zwyciężyliście me sługi, macie prawo zająć ich mie...
Było coś w tonie jego głosu… coś hipnotycznego i zniewalającego. Coś co… wraz z dziwacznie pachnącym dymem świec sprawiało, że nikt z drużyny nie zdołał się poruszyć, nikt się nie odezwał, nikt nie zaatakował. Do czasu…
Dłoń Morlock przezwyciężyła bezwład, mężczyzna sięgnął błyskawicznie po rewolwer, wycelował i strzelił. Kula przeszyła powietrze, ale jakaś energia odchyliła jej tor lotu tuż przed trafieniem w brzuch Caligario.
Niemniej… huk broni palnej przerwał jego przemowę i wyrwał drużynę z tego niby transu.
-Skoro tak chcecie… załatwmy więc to po staremu.- odparł czarownik sięgając po karty. Jego pokryte bielmem oko na moment rozbłysło stając się… normalne. Przez chwilę.

A trumny otworzył się z hukiem i dwa ożywione truposze ruszył w kierunku drużyny flankując ją.


Bestie wydawały się żywsze i zwinniejsze od swych poprzedników. Niewątpliwie byli to najlepsi bezmyślni ożywieńcy jakich Caligario miał pod kontrolą.
-Do boju!- krzyknęła Gilian. A półork rzucił się z rykiem na samego Caligario.
Morgan miał inne sprawy na głowie, jak choćby to że muszy czart znikł mu z pola widzenia. Ale na pewno nie uciekł. W jego paskudnych ślepiach Morlock widział chęć odwetu… a niewątpliwie on był celem tej zemsty. Muszy potworek musiał być w pobliżu.

Luna "Lunatyk" Arizen


Resztę dnia Luna zajęła się ulepszaniem pojazdu i dostosowaniu go do swych potrzeb. I ozdabianiu… głównie ozdabianiu. Nie miała bowiem dość części zamiennych, by poprawić właściwości jezdne czy choćby opancerzenie pojazdu. Ale kuźnia przy karczmie dawała możliwość ozdobienia pojazdu. I nadania mu charakterystycznych cech. Przez co
pojazd Luny stał się naprawdę jej.
Gdy ona naprawiała i ulepszała samochód, a potem się zdrzemnęła, druid Theobald zbierał ekipę na włam. Niezbyt liczną, ale dość kolorową. Oczywiście był w niej on sam. Poza nim Garrick...


bielmoooki łucznik i złodziej uzbrojony w gnomi łuk parowy. Oprócz nich tajemniczy Dervirr
półelf o niejasnym pochodzeniu i niepokojącym spojrzeniu czerwonych oczu. No i oczywiście Tess i sam Theobald ze swym misiem.

W kabinie ciężarowozu usiadła sama Luna, oprócz niej wcisnęła się jeszcze Tess i sam Dervirr spoglądający niepokojąco na dekolt stroju Luny. Theobald wraz z misiem i łucznikiem wylądowali na pace.
Luna uruchomiła silnik i po chwili ruszyli do przodu wjeżdżając wpierw na ulice miasta, a potem prując do przodu w kierunku Uptown. Luna czuła się cudownie za sterami tego masywnego ciężkiego pojazdu… i czuła dreszczyk związany ze zbliżającą się akcją. Nie tylko ona. Także Tess i Dervirr byli spięci. Samochód szybko przemierzał uliczki, a gdy wjechali na ulice górnego miasta, Tess robiła za całkiem dobrego przewodnika mówiąc Lunie kiedy i gdzie ma skręcić. Aż w końcu dotarli do tylnej bramy posiadłości którą mieli obrobic.


Szczerząca się morda smoka na bramie była częścią mechanizmu otwierającego ją.


-W planach… mieliśmy ją staranować, ale może ty poradzisz sobie lepiej?- zapytała Tess. A Luna tylko spojrzała na nią z politowaniem i wysiadła z pojazdu. Tess wysiadła wraz z nią. Uzbrojona w pistolet dziewczyna eskortowała złodziejkę, która zabrała się za grzebanie przy mechaniźmie. Zamek… nie był tak niebezpieczny jak ten przy wieży zegarowej. Był za to bardziej finezyjny i trudniejszy w otworzeniu. Kilka dobrych chwil zajęło Lunie jego otwarcie.. ale w końcu mogła nacisnąć jęzor smoka i uruchomić automatyczne otwieranie bramy.
Łańcuchy drgnęły i zaczęły się poruszać, brama ze zgrzytem odchylała się… otwierając.
Tess i Luna wsiadły do pojazdu. Luna nacisnęła nieco pedał gazu i jej samochód ruszył do przodu. Grzebiąc przy zamku wyczuła bowiem klepsydrę. Ta brama musiała się więc zamykać samoczynnie po upływie kilku minut.

Gdy tylko wjechali na tylny dziedziniec posiadłości, brama ze zgrzytem zaczęła się zamykać. Nie był to jednak jedyny zgrzyt, jaki Luna usłyszała.
Coś poruszyło się skrzypiąc w cieniu, budynków… by po chwili ruszyć w ich kierunku. Humanoidalna sylwetka odlana ze stali. Automaton bojowy wielkości człowieka i ukształtowany


na podobieństwo rycerza z lancą. Potężna tarcza służyła zapewne za ochronę przed kulami, a zamontowana na stałe ciężka stalowa lanca była uzbrojeniem tego mechanicznego wojownika.
Luna szybko oceniła, że przy tej prędkości lanca przebije się bez problemu przez blachy pojazdu.
Zapowiadała się ciężka noc. Oby nie ostatnia..
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-11-2013 o 16:00.
abishai jest offline  
Stary 07-12-2013, 14:35   #32
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=petzEpX3_28&list=PLcpBBg8UA1Oxz7973OVcCzyB R-caH7hCQ[/MEDIA]


-Gilian, trzymaj się po za zasięgiem trupów.- rzucił Morlock, rozglądając się czujnie dookoła, z dłonią gotową do dobycia Grzechotnika z kabury.- I odstrzel tą szamańską cholerę...

O półokra średnio się martwił, ale mimo wszystko rzucił nań kątem oka, mając cichą nadzieję że raptusowaty assasyn przeżyje dość długo żeby wydać mu jakieś instrukcję.

Uśmiechnął się leciutko.

-Muszko muszko...- zanucił.

Jednocześnie uniósł rewolwer i raz, możliwie celnie, wypalił do zombie-pieska solidną, stalową kulą. Magiczna załadowała była w drugiej klamce rewolwerowca.

Muszka pojawiła się za plecami Morlocka, jej pazury rozorały jego grzbiet raniąc boleśnie. Giliam wystrzeliła z broni w kierunku zbliżającego się zombiaka. Gnomia pukawka zazgrzytała i odrzut omal nie wyrwał spluwy z dłoni półelfki. Ale głowa zombiaka pękła jak dojrzały melon i zwłoki osunęły się martwe na ziemię.

Caligario wykonał kilka gestów dłonią i zanim Will zdążył cisnąć kartę, został trafiony pociskiem z pajęczyny i zmienił się w ładny kokon. Nitki bowiem oplotły całe jego ciało. Szarżującego półorka powstrzymał pies, skoczył w kierunku zabójcy zmuszając go do zajęcia się tym nieumarłym czworonogiem. Wiedźma towarzysząca czarownikowi, rzuciła zaś jakieś zaklęcie na spluwę Gilian i... broń się zacięła.

Nie przejmując się raną w plecach i potworkiem który zawiesił mu się na nich próbując przegryźć krtań, Morgan strzelił. Kula wbiła się w łeb nie zabijając co prawda potworka ale odrzucając go w bok. Półork doskoczył błyskawicznie do zaskoczonego obrotem sytuacji Caligario. Jedno pchnięcie pod żebra, zatrzymało go w miejscu. Szerokie cięcie drugim ostrzem... odcięło głowę mężczyzny.

-Nie!!!- wrzask wiedźmy poniósł się po pomieszczeniu kiedy ta, z przerażeniem w oczach, rzuciła się do stojącego nieopodal krzesła.

Giliam odrzuciła bezużyteczną broń i ruszyła w jej kierunku. Niestety, nie było to aż tak łatwe. Jeden z zombie warknął głucho, obrócił się i rzucił na dziewczynę, zmuszając ją do desperackiej parady jego ciosów klingą pałasza.

Sam Morgan czuł się mocno osłabiony.

Uwolniszy rękę z okowów pajęczyny, Will wysunął z rękawa srebrny sztylet i i w niemal niewykonywalnym ruchu cisnął nim w stronę siedzącej na grzbiecie Morlocka muchy. Zraniony ową bronią czart wydał z siebie głośny skowyt i oderwał się od poranionych pleców Morgana.

Morgan sapnął, zatoczył się ciut do przodu a następnie obrócił wokół własnej osi, strzepując dłonią.

Grzechotnik, który wyskoczył mu z rękawa wylądował w dłoni rewolwerowca.

Demoniczny insekt dostał możliwość z bliska zajrzenia do lufy małej, acz niebezpiecznej dłoni.

-A żryj to...- warknął niewyraźnie mężczyzna, naciskając oba, małe spusty.

Dwie srebrne kule z hukiem opuściły lufę.

Powiadają, że tylko dwa razy głupiec dwa razy nabiera się na tą samą sztuczkę. Więc.. potworek głupcem się nie okazał. Bowiem ledwie broń wskoczyła w dłoń Morgan, czart już skręcił w bok niczym osa ... kule przeszyły powietrze nie czyniąc mu krzydwy.

Nikt nie mógł pomóc z potworkiem Morlockowi. Gilian cięła rapiem na odlew próbując rozciąć torst atakującego ją truposza. Ożywieniec był jednak nieco żwaszy niż poprzedni przedstawiciele... i zdołał uskoczyć przed zabójczym cięciem. Jednakże półelfce nieobce były szermiercze sztuczki, bo z nieudanego cięcia szybko przeszła do pionowego sztychu, wbijając pałasz ostrzem w podniebienie i przeszywając czaszkę.

Półork natomiast chciał się rzucić na wiedźmę siadając na tronie, lecz zamiast tego, to na niego się rzucono. Raniona przez Morgana psia bestia skoczyła na plecy półorka. Gdyby nie był ranny, pewnie by ją strącił... ale narkotyk którym się nafaszerował zapewne przestawał działać. I Lurgh upadł na ziemię pod ciężarem bestii, nie zamierzając jednak zginąć z jej ręki.
Błyskawicznie obrócił miecz ostrzem w dół i dźginął w bok nieumarłego zwierzaka.

A Will próbował się oswobodzić ze swej krępującej sytuacji, przy pomocy kolejnego sztyletu, który pojawił się w jego dłoni.

Cóż, to wszystko było jak pieprzony gównotok.

Prawda, sytuacja Morgana była o wiele lepszą od tej w której znalazł się chociażby Lurgh, ale chwilowo rewolwerowiec nie miał w sobie dość empatii żeby chociaż trochę współczuć półorkowi.

Dlatego też zacisnął zęby, odwrócił się i wystrzelił z Grzechotnika po raz drugi, mając nadzieję że kolejny srebrny pocisk nie pójdzie na straty.

Jednocześnie, odchylając się lekko, posłał jedną, jedyną kulę w stronę podopiecznej zabitego szamana. Dawno już odkrył że plucie ołowiem we wszystkie strony nie zawsze sprawdzało się w sytuacjach gdy potrzebne było chociaż jedno trafienie.

Tym razem potworek nie zdołał sie odchylić, pocisk trafił go śmiertelnie w klatkę piersiową i z piskiek czart zaczął się rozpływać w powietrzu. Jego ciało stało się rozpływającą mgiełką.

Zaś kula wymierzona w podopieczną czarownika Mwangi niefortunnie chybiła.
Bowiem z krzykiem.

- Zemszczę się na was!-

Dziewczyna wraz z tronem dosłownie zapadła się pod ziemię i kula świstnęła jej nad czaszką.

W krześle Caligario musiał być ukryty przycisk do zapadni. I dziewczyna szamana skorzystała z tej drogi ucieczki.

Pech... Prawie ją dosięgnął.

Na szczęście na innych frontach walka szła lepiej. Kolejny sztych pałasza w klatkę piersiową zakończył żywot nieumrałego. Mimo wszystko ów sztywniak nie był konkurencją dla Gilian jeśli chodziło o szermierkę.

Także i Will wyswobodził się w końcu z sieci i ciśnięte przez niego ogniste karty przypiekły bok gnijącego ogara, który próbował przegryźć krtań półorka.

Ten zresztą porzucił jeden z mieczy i chwycił bestię dłonią za gardło, a drugi miecz raz po raz z wściekłością wbijał w korpus ożywionej bestii.

Morgan był zbyt obolały, otumaniony i wściekły ucieczką dziewczyny żeby bawić się w kurtuazję.

-MATADOR, PERSEFONA, MUSZKIET!

I nie, nie te słowa wykrzyczał, zataczając się do przodu i ładując kolejny pocisk w bok nieumarłego psa który nad podziw przywiązany był do swojego niedorobionego jestestwa.

-Sukinsyn!

W sumie trudno było stwierdzić czy była to obelga czy też stwierdzenie faktu.

Ostatni strzał zakończył tę walkę. Gnijący pies oberwawszy kulkę osunął się na ziemię jak trup, którym wszak był.

Gilian zaś podbiegła do samoczynnie zamykającej się zapadni i próbowała otworzyć. Bez sukcesu. Westchnęła tylko i dodała.

- Ale Caligario mamy. I straż miejska i Cycione zapłacą nam za rozwiązanie problemu.

Will strzepując z ramion resztki pajeczyny.

- Oby... nieźle nas pokiereszowali. No... jednych bardziej, niż innych.

-Nie mówiłam, że będzie łatwo.-
odparła beztroskim tonem półelka. A przynajmniej silliła się na beztroski ton.

-Ile będzie z tego kasy?- zapytał Morgan, wyciągając zza pasa jeden ze swoich toników i duszkiem opróżniając butelkę.

Draństwo smakowało jak mięta moczona w spirytusie.

-Bo powiem szczerze tylko perspekytwa wypłaty powstrzyma mnie przez kanonadą przekleństw... Chociaż...- Morgan skrzywił się i zbliżył do trupa szamana, by na wszelki wypadek wpakować weń pozostałe trzy kule z rewolweru, oraz jedną dodatkową, srebrną, na wszelki wypadek.

Głowę zaś kopnął w stronę Gilian.

-Mistrzowskie podanie...

-Dużo... nie martw się.-
odparła półelfka chowając pałasz i biorąc głowę Caligario do sakwy. Podeszła do swej broni i wygarnęła z niej zniszczoną amunicję.- Poza tym... Jestem pewna, że przynajmniej część jego gratów jest zaklęta. I jak przeszukamy pokój, to znajdziemy jakieś warte uwagi łupy. Will?

-Już się za to biorę.-
rzekł w odpowiedzi kanciarz i jego pokryte bielmem oko zabłysło.

-Zaknebluj czymś łeb.- rzucił przezornie Morgan, drugą butelkę z tonikiem rzucając półorkowi który trochę przeciekał.- Wiesz, to prawie nekromanta i cholerwia wie czym się obłożył. Czytałem od czarnoksieżnikach którzy zostawali przy życiu dzięki zaklęciom rzuconym na ich oskórowane czaszki...

Nieufnie rzucił okiem na sakwę na biodrze dziewczyny.

-To już problem arkanistów, którzy dostaną ten łeb... nie nasz.- wyjaśniła Gilian i spojrzała na Morgana.-Zupełnie nie wiem, czemu się tak wściekasz. Lurgh znosi to o wiele spokojniej.

Pewnie powodem teo, był fakt, że jedynie duma trzymała milczącego na nogach. Nie miał już sił na wściekłość. Powoli podniósł swój oręż i skierował się ku wyjściu. On już swoje zrobił.

-Ale to ciebie ugryzie w tyłek jeśli faktycznie się czymś zaczarował, a nie ich.- odparł sarkastycznie Morlock.- I wiesz, ja nie ćpie...

Dodał, znacząco spoglądając na oddalającego się zabójcę. Ani me, ani be, ani wypierdalaj. Stereotypowy półork.

Rewolwerowiec westchnął tylko.

-Will, masz coś... ?

-Sakwa jest gruba... Nie przegryzie się łatwo.-
odparła ze śmiechem półelfka. A Will dodał.-Pierścionek na palcu, buty... Opaska na kapeluszu i pierścionek na ręku. Te są magiczne. Poza tym...

Wskazał placem na jedną z szaf.- Tam jest więcej.

-Morgan sprawdź szafę, a ja zajrzę do łóżka. Pewnie w nim ukrył gotówkę.-
stwierdziła półelfka.

-Tak tak...

Mężczyzna rozprostował kark, rozejrzał sie po okolicy a następnie ściągnął z łóżka zabitego szamana drąg na którym wisiała kotara. Następnie tak uzbrojony ruszył do szafy, by jego końcem otworzyć drzwi.

Ignorował przy tym krytyczne spojrzenia towarzyszy.

Otworzył szafę i zamarł z zaskoczenia, na widok jaki ujrzał. A ograbiwszy trupa Will podszdeł do Morgana mówiąc.- Widzę że znalazłeś skarb, gratuluję... będziesz w nim pięknie wyglądał.

W szafie wisiał płaszcz zrobiony z różnokolorowych piórek, skrzący się barwami tęczy. Oprócz niego był jeszcze zapieczętowany garnuszek, oraz... bębenki conga.

-Te kolory podkreślą twoje śliczne ślepkia.- zachichotał Will, a Gilian krzyknęła zajeta rozrpuwaniem pałaszem łózka.

- Z czego tam się śmiejecie?

Morgan westchnął.

-Może będzie coś wart... A ten garnek?- Morgan wskazał drągiem na naczynie, woląc go jeszcze nie dotykać.

-Jest magiczny.-rzekł w odpowiedzi Will otwierając go.-A właściwie jego zawartość.

Zanurzył palce w czerwonej cieczy i powąchał.-Ale to nie eliksir. To farba!
Spojrzał na bębenki dodając.- One też są magiczne.

-Znalazłam trzy tysiące zaskórniaków naszego szamana.- rzekła wesoło Gilian i podchodząc powoli spytała.- To z czego tak rechotałeś Will?

Morgan westchnął i złapał za wieszak z piórkami.

-Zainteresowana?- zapytał obojętnie, patrząc krytycznie na farbę.

-Nie w moim guście.- uśmiechnęła się wesoło i zerknęła na Willa.- Wydaje mi się że to coś dla ciebie.

-O nie. Takie wdzianka noszą weseli chłopcy Krugnara.
- rzekł w odpowiedzi kanciarz.- Nie chcę być brany za jednego z nich.

-Jak cała drużyna się zbierze jutro w tej twojej karczmie, to podzielimy forsę i łupy pomiędzy siebie.
- zawyrokowała Gilian ipotarła kark.- Na razie ty Morgan weź płaszczyk i co tam jeszcze znalazłeś. Znam kogoś, kto nam to wszystko za darmo rozpozna.

-Wspaniale. Oby było to coś warte... Za długo pije na koszt Amelii...-
mruknął Lockerby, zbierając przedmioty i zamykając słój z farbą.- Sądzicie że może być tu jeszcze coś niebezpiecznego... ? I kim jest Krugnar?

-Krugar prowadzi burdel dla wyższych sfer.-
wyjaśniła Gilian wzruszając ramionami.- Specyficzny burdel. Jego pracownikami są... elfy. Tylko elfy. Żadnych elfek.

Will zaś dodał.- I ubierają się bardzo... kolorowo.

-Czyli stereotypowi elfi faceci.- stwierdził spokojnie Morgan, upychając płaszcz w torbie.- Większośc elfek jest bardziej męskich od elfów... Popatrzcie na Amelię chociażby. Dziewczyna ma przysłowiowe "cojones".

Uroda nie umniejszała jej siły charakteru.

-Nie. Najbardziej babscy faceci jakich w życiu widziałeś.- zaprzeczyła Gilian wzruszając ramionami.- Aż dziw że mają nabiał między nogami. Morgan... do tego burdelu nie przychodzi zbyt wiele kobiet. Zamtuz Krugara jest dla mężczyzn, głównie.

Lockerby westchnął i przewrócił oczami.

-Ja wiem, Gilian. Nie jestem głupi i niestety, znam ten "proceder"...- rozejrzał się po pomieszczeniu.- Wracamy? Czy jest tu jeszcze coś do wyszabrowania?

-Ja bym osobiście jednak wolał wrócić
.- stwierdził Will po namyśle.- Pewnie są tu jeszcze jakieś... rzeczy... ale osobiście wolę nie sprawdzać co poukrywane jest w trupach. I czy jakieś jeszcze są żywotne. Zostawmy to arkanistom policyjnym.

-Czyli wynosimy się stąd?-
Morgan poprawił torbę na ramieniu.

-Hmm...Możemy. Mamy to co przyszliśmy.- rzekła w odpowiedzi Gilian klepiąc pieszczotliwie sakwę z głową nieboszczyka. Po czym zwróciła się do Willa.- Oddaj fanty, które znalazleś przy trupie Caligario. Dam je do zidentyfikowania. Morgan chcesz iść ze mną, czy też zaufasz mi i zwrócisz zdobycze?

-Wszystko zależy od atrakcji zaoferowanych przez ciebie
.- rewolwerowiec uśmiechnął się leciutko.- Mogę sie przejść.

-To wpadnę do tej twojej dziury wcześniej. Całą ekipą spotkamy się wieczorem jutro. Wtedy was rozliczę i będzie można opijać sukces. No i wtedy zdecydujecie się czy chce wam się próbować podobnych eskapad w przyszłości.
- rzekła dość radosnym głosem półelfka i ruszyła przodem.

-Wszyscy zginiemy... ale przynajmniej w towarzystwie pary ładnych cycków.- zawyrokował ponuro Will z cynicznym uśmieszkiem na ustach.

-Mów tak dalej a moje nieciekawe awanse uzna za szczyt sztuki uwaodzenia.- stwierdził Lockerby, przewracając oczami i ruszając za dziewczyną.- Z resztą biorąc pod uwagę jej reputację, na gadaniu by się skończyło.

Uśmiechnął się lekko.

Brak instynktu samozachowawczego był w pewnych kwestiach całkiem przydatny.

-Cóż... Nie przeczę... że to nietykalna sztuka.- stwierdził Will poprawiając kapelusz.- Ale cóż poradzić, mam oczy. I ślepy nie jestem.

Sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Wyciągnął jednego z nich i wykonawszy kilka gestów sprawił, że końcówka papierosa się rozżarzyła.
Po czym zaciągnął się dymem i zerknąwszy na Morgana wyciągnął dłoń z paczką w jego kierunku.

-Dosłownie nietykalna?- zapytał Morgan, przyjmując papierosa.- Bo wybacz, jakoś nie chce mi się wierzyć żeby zbaijała samym dotykiem. Zwykle do takich rzeczy potrzebna jest też chęć. W końcu ty też nie strzelasz ogniem z tyłka non stop.

-Kto wie...-
wzruszył ramionami Will, gestem dłoni zapalając papierosa w ustach Morgana.- Nie znam jej na tyle dobrze. Gilian lubi dyskrecję jeśli chodzi o prywatne sprawy. W każdym razie... jej dotyk nie zabił mnie jeszcze. No... ale... Dotykała tylko dłonią.

-Heeej!-
rozległ się krzyk Gulian z korytarza.- Może byście ruszyli dupy na powierzchnię co?!

Morgan westchnął.

-Już idziemy!- rzucił okiem na Willa.- Lepiej się pośpieszmy bo jeszcze zechce nas zmacać, czy coś...

-Fakt...-
mruknął Will i ruszyli korytarzem. Po kilku chwilach byli znów na cmentarzu.

Gilian zaoferowała się podwieźć na swym wierzchowcu gnoma i rannego doktorka. Reszta zaś musiała na piechotę wrócić do domu. Jack zaproponował, by Will i Morgan poszli razem z nim do pewnej tawerny w której piwo ma pianę na trzy palce, a kelnerki sukienki podobnej długości.
Krasnolud powiedział też, że półork po wyjściu po prostu oddalił się bez słowa. Nie raczył nawet odpowiedzieć na pytania barda.

Morgan podrapał się po karku.

-Sukienki niezła rzecz... Dobra, niech będzie.- wzruszył bezradnie ramionami.- Ale nie za długo. Mam nadzieję...

Krasnolud... miał rację co do piwa. Z sukienkami przesadzał. Sięgały prawie do kolana.Ale za to nadrabiały dekoltem. Co prawda większość kelnerek krasnoludzicami... Ale po kilku piwach nie przeszkadzało to tak bardzo. Zwłaszcza że rasa krasnoludzka charakteryzowała się odpowiednimi gabarytami u kobiet.

Alkohol lał się strumieniami, Jack sypał dowcipami, piosenkami niczym z rękawa. Will także... A Morgan wrócił zawiany do swego pokoju... tuż nad ranem.

Wtedy też srogo wymęczony padł na łóżko, by w ciuchach przespać kilka kolejnych godzin. Dopiero wtedy też, po pełnej regeneracji sił, odświeżającym prysznicu i szybkim obiedzie z łaskawej ręki Amelii, Morgan opuścił bar by udać się w stronę domu McKay’ów.

Cóż, pomimo bycia wolnym duchem, Lockerby cenił w pewnych okolicznościach rutynę. Co prawda romans z Antoniną był postrzegany, jako przelotny, za równo przez niego jak i przez pokojówkę, która pewnie nie chciała wiązać się na stałe z zabijaką, co nie zmieniało przeczucia, że śliczna służąca na pewno ucieszy się z wizyty kochanka.

Zwłaszcza z kwiatami.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 13-12-2013, 14:23   #33
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


To mógłby być naprawdę dobry dzień. Poranek wszak zapowiadał się doskonale. Rany na plecach doskwierały nieco jeszcze Morganowi, gdyż zakupionej miksturze daleko było do cudownego leczniczego remedium. Ale czuł się już lepiej niż wczoraj. Zdecydowanie lepiej.
Perspektywa porządnej zapłaty za ciężką robotę, niewątpliwie poprawiała humor i nastrój. Choć kac robił swoje.
Na szczęście Amelia na to miała radę. Jakieś świństwo będące recepturą lokalu. Każda bowiem karczma miała swój środek na kaca. I każdy był trucizną samą w sobie.
Remedium na kaca autorstwa panny Summers nie różniło się więc niczym od innych jakie Morgan pijał w swym życiu. Śmierdziało jakąś pleśnią, a smakowało jak wymiociny.
Nie dało się tego wypić jednym haustem. Więc krzywiąc się niemiłosiernie Morlock siorpał ową miksturę, słuchając…
Barda... dziś nie było. Za to byli inni stali bywalcy.


Krasnolud wraz robotnikami gazetę czytali. A w zasadzie krasnolud czytał, a reszta się przysłuchiwała.
-Wczorajszej nocy... nastąpiła niespodziewana napaść... Pani Doubfire, szanowana.. sklepikarka prowadząca znany... sklepik z gorsetami pod nazwą: ... „Skarby dla modnych dam” została... zaatakowana przez bestię... Gdyby nie... dzielna postawa pana... Emmetta Brown’a, pewnie by... zginęła... Widziany przez nich potwór miał... dwa metry wzrostu, rogi i skrzydła.- literował brodacz, a gromada przysłuchiwała się i komentowała.
-Sama Doubfire wygląda jak potwór spod łóżka… Może to ona zaatakowała jakieś, a nie na odwrót?.- wybuchały śmiechy.
-Na biedną nie padło. Zdziera ostatnie centy za te swoje "skarby"…-mruknął jeden z półorków.
-Nie ciskać mi takich głupot. To nie są żarty. Coś napadło na starszą kobietę. To poważna sprawa , zresztą nie był to jedyny trup, o którym pisze panna Cheung.- burknął czytający krasnolud. Misako Cheung pisała także o innym nieboszczyku i… po krótkiej relacji przechodziła do biadolenia i narzekania na władzę. Widać dziennikarka czuła się bardziej felietonistką. I nie przepadała za obecnym porządkiem. Nic dziwnego, że szanowano ją i ceniono w Downtown.

Morlock wypił ów “eliksir”, wypił potem coś jeszcze by zabić absmak lekarstwa w ustach i ruszył do rezydencji swej pierwszej chlebodawczyni. Droga do domostwa Charlotte Mc'Kay nigdy mu się nie dłużyła.


Choć rzadko była krótka. Od Doków do ulic którymi dało się przejść na wyższy poziom miasta był kawał drogi do pokonania.
Na zabawną ironię zakrawał fakt, że im bliżej Morgan był Uptown, tym mniejszy był ruch na ulicach i tym mniej było obywateli. Za to coraz więcej było policji.
Morgan po zakupie kwiatów przez chwilę się przyglądał korkowi ulicznemu rozładowywanemu przez policjantkę z drogówki, w której to służyło wiele kobiet. Przyglądał się tym spalinowym i parowym potworom toczącym swe koła po ulicach i zastanawiał się nad tym jak szybko zmienił się świat, gdy on kiblował w kiciu.

New Heaven urosło i uległo podziałowi. Różnice między Downtown i Uptown były uderzające.
Stłoczone razem wysokie piętrowe kamieniczki Downtown i wieczny tłok, nadawał dolnym dzielnicom skojarzenia z wielkim mrowiskiem.
Uptown było jaśniejsze, pełne zieleni i dużych przestrzeni w postaci. I rezydencji. Uptown było miastem bogaczy. Piramida społeczna była tu dosłownie przedstawiona. Bogacze mieszkali w najwyżej położonej dzielnicy, tuż przy kampusie uniwersyteckim w dużych rezydencjach.
Pod tym względem Charlotte była wyjątkiem. Jej rezydencja nie była tak duża i leżała w mniej prestiżowej i bardziej zatłoczonej dzielnicy Uptown. Ale… Mc’Kayowie byli zamożną rodziną.
Może Charlotte była po prostu ekstrawagancka? Jak wszyscy magowie.

Ale czemu miał się przejmować teraz Charlotte. Szedł wszak do Antoniny z kwiatami. Urocza pokojówka nie była może miłością życia Morgana, ale mogła być miłością jego kilku następnych tygodniu. A to wystarczało Lockerby’emu, na tyle wydać kilka banknotów na bukiet.
Antonina przywitała go w drzwiach szczebiocąc fałszywym starokontynentowym akcentem.-Ach phanicz Lockherby co miłha niesphodziankha. Te khwiaty to dla mnhie? Ach, nie trzebha byłho. Doprhawdy.
Jej oczy mówiły jednak co innego. Antonina lubiła takie drobne romantyczne gesty.
-Jhak miłho zobhaczyć pana w naszych phro..-jej słowa przerwał zimny i lodowaty to głosu Shizuki.- Pouitu… dywan w salonie sam się nie odkurzy. Bierz do roboty.
Antonina zerknęła za siebie z miną przerażonego ptaka, na widok zbliżającego się kota. Bo też i rzeczywiście zjawiła się jak kot, tuż za nią.
--Tak panno Shizuko.- wymamrotała cicho zupełnie zapominając o swym akcencie. I błyskawicznie dała drapaka.
A Shizuka spojrzała na Morgana i poprawiając okulary.- Nie interesuje mnie, gdzie wychodzicie razem po pracy. Nie interesuje mnie co robicie w jej pokoju, panie Lockerby. Ani trochę… Niemniej kiedy ona jest w pracy, to jej czas i uwaga, należy do mnie. Nie do pana. Więc proszę ze swymi kwiatkami przybywać w bardziej odpowiednich porach, dobrze.?
Uśmiechnęła się kwaśno.-Niemniej cieszę, że pana widzę. Oszczędził mi pan trudu ganiania po Dokach.
W jej dłoni pojawił się błyskawicznie bilet.- Na dzisiejsze przedstawienie “Melancholii Izabelli” w New Heaven Metropolitan Opera. Miejsce w loży obok panny McKay. Proszę się nie spóźnić. Proszę nie zabierać widocznej broni i proszę ubrać się stosownie. To w końcu opera, a nie gnomi kabaret.
Po chwili między palcami drugiej dłoni pojawił się zwitek banknotów.- A tu ma pan pięćdziesiąt dolarów New Heaven. Liczę, że pan z nich skorzysta i nie przyniesie wstydu panience.

Spotkanie. Jakkolwiek Morgan uważał się za dość przystojnego mężczyznę, to wątpił by Charlotte zapraszała go na miłosną schadzkę. Były więc zapewne inne powody, spotkania zaaranżowanego przez uroczą acz tajemniczą dziedziczkę fortuny Mc’Kayów. Tylko jakie?
Na razie Lockerby nie miał czasu tego rozważać.Kolejne spotkanie z kobietą czekało na niego.
I kolejna przejażdżka na kościstym grzbiecie konia Giliam. Trzeba było przyznać, że półelfkę zawsze przepuszczano, gdy gnała na grzbiecie Wightmare’a.
Nie żeby Morgana to dziwiło.

Zatrzymali się przy niedużym domku, położonym na granicy dzielnicy zwanej Małą Slavią i Gnomopolis… getto tych członków tej rasy, którzy nie byli olśniewająco bogaci. Co jednak nie zmieniało faktu, że do żebractwa było im jeszcze daleko. Gnomy były biegłymi inżynierami, świetnymi jubilerami… cenionymi bardziej niż elfy nawet. I bardziej sympatycznymi od wyniosłych członków prastarej długouchej rasy.
Gilian zatrzymała się przy sklepiku nazwanym “1000 i 1 gadżetów Tinkebell”.
Po czym zsiedli z konia i weszli do środka przy okazji uruchamiając dziwną melodyjkę odgrywaną na dziwacznym pudle iskrzącym od prądu przepływających przez zwoje kabli. Ot, specyficzny dzwonek u drzwi.

Sklepik ten nie przypomniał sklepu. Bardziej graciarnię. Rożne przedmioty, narzędzia i części walały się wszędzie wypełniając każdy niemal kąt tego pomieszczenia.
Gilian się jednak tym nie przejęła i krzyknęła.- Marge? Marge jesteś tu? Mam dla ciebie robotę.
Po chwili z zaplecza wyszła niska istotka o niebieskich włosach i oczach.


O twarzyczce ozdobionej kolczykami i tęczówkach koloru stali. Jej strój świadczył o tym, że nie przejmuje się konwenansami. Ale po prawdzie… mało który gnom się przejmował.
-To w czym mogę pomóc. I co to za drągal?- rzekła Marge zerkając na Morgana.
-Morgan Lockerby, poznaj Margareth Elizabeth “DoubleDare” Tinkebell, Marge poznaj Morgana.- rzekła szybko Giliana i dodała.- Mam kupę przedmiotów do rozpoznania i płacę z góry. Da się to załatwić na dziś.
-No… dobra. Niech ci będzie.-
wymruczała niechętnie Marge i spytała po chwili.- Jak się moje dzieci sprawują?
-Bardzo dobrze.
- potwierdziła Gilian wykładając na ladę skarby zgarnięte wczorajszej nocy.
Gnomka usiadła na niskim, krzesełku, które po naciśnięciu dźwigni uniosło się nieco w górę, pozwalając Marge przyjrzeć się zdobyczom Gilian poprzez zębatkę wiszącą jej na szyi.
Przez dłuższą chwilę mruczała coś pod nosem, by rzec.- Interesujące. Niektóre z nich nie pochodzą z New Heaven. To nie są wytwory tutejszych czarowników.
Sięgnęła po obrączkę ze srebra pokrytą grawerunkiem w kształcie piór.- To jest zwykły pierścień piórkospadania. Krasnoludzka robota, może ludzka… Musiałabym poszukać wzroru w w moich księgach by ustalić twórcę, ale nie wątpliwie robota rzemieślników z New Heaven. Pierścień chroni noszącą go osobę przed upadkiem z wysokości większej niż pięć stóp.
Pstryknęła palcami o buty.- Ten wytwór znam. Kupisz takie na zamówienie Shyily Learvell. To robione na miarę umagicznione buty cichostopego śmiałka, elfiej roboty. Choć łatwo dostosowują się do nowych właścicieli.Dobre dla szermierza i do bójek w tłoku.Pozwalają łatwiej unikać zdradzieckich ciosów przeciwników, którzy są zbyt blisko by łatwo było ich wyminąć. No i… prostsze skarby mamy za sobą.
Stuknęła palcem o kapelusz Caligario.- Kapelusz oczywiście jest bezwartościowy.
Sięgnęła po opaskę… ukrytą pod materiałem. Opaskę z czarnego metalu z wykutą czaszką będącą zapięciem. -Nie mam pojęcia kto takie robi.
Obejrzała ją poprzez zębatkę. -Niemniej to tak zwana "Opaska nieboszczyka". Ma wzbudzać strach i wspierać swą magią, próby zastraszania innych. Oprócz tego, chroni kapelusz przed zwianiem bądź strąceniem go z głowy. Co jeszcze… a tak.
Wskazała na ów garnczek.- To dość prymitywna farba wojenna, naznaczona magią. Dodaje żywotności i poprawia morale. Oczywiście żeby zadziała trzeba ją nałożyć na twarz i tors. Tak jak to czynią szare. Bo zresztą… to ich farba wojenna. Garnczek starczy na trzy użycia. A raz nałożona farba działa przez trzy godziny. Bębenki i płaszcz…-wskazała palcem na kolejne przedmioty i podrapała się po głowie. -Nie są wytworem szarych futer.
-Może mwangi?-
spytała Gilian, choć bez zainteresowania w głosie.
-Może…. tak czy siak. Bębenki conga służą niecnym celom. Sprawny perkusista może przyspieszać lub spowalniać ruchy wszystkich osób w zasięgu magii bębenków kilka razy dziennie. A nawet… raz dziennie przejąć kontrolę nad nieumarłymi.- odparła Marge i wzruszyła ramionami.- Natomiast płaszcz chroni przed upadkami z dużych wysokości i zawiera pierzaste talizmany. Może produkować efekt łodzi, ptaka, drzewa, kompasu… i jeszcze jeden. Musiałabym poświęcić więcej czasu, by się zorientować w szczegółach.
-To na razie nie będzie konieczne. Wiem co potrzebuję.-
uśmiechnęła się wesoło Gilian. Była przygotowana na wieczór.

Bo wczesnym wieczorem zgromadzili się wszyscy członkowie drużyny, poza oczywiście półorczym zabójcą. Był nawet Ferdynand B. Moenhausen, choć akurat był zamożnym człowiekiem. Zgromadzili się tam, gdzie pierwszy raz się spotkali. Pod “Płonącą Ostrygą” u Amelii Summers.
Morgan nerwowo spoglądał przez okno tawerny, nie miał wszak zbyt wiele czasu do stracenia. Na szczęście półelfka przeszła szybko dorzeczy nie bawiąc się w rozwlekłe gadki. Omówiła magiczne moce przedmiotów i na koniec rzekła. -Mamy trzy tysiące łupu, plus półtora za nagrodę od stróży prawa i kolejne dwa tysiące od gnomów. Po potrąceniu półtora na zabójcę i moje wydatki związane ze śledztwem zostaje pięć tysięcy do podziału i skarby. Więc każdemu z nas wypada po tysiąc na głowę i skarby do podziału. -Mnie interesuje opaska i farba wojenna. Pieniądze możecie podzielić między siebie.-stwierdził Ferdynand.
-Więc… dwa tysiące dla tego z was, który zdecyduje się nie brać pozostałych magicznych skarbów.- postanowiła Gilian, potarła się po podstawie nosa.- A i bym zapomniała. Dla dzielnej ekipy, która uratowała gnoma, Archibaldo Finnenbecker ufundował swoją nagrodę. Trzy fiolki eliksirów do podziału. Jedna mikstura leczenia lekkich ran, jedna tarczy i jeden eliksir powiększenia osoby..
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 21-03-2014 o 22:26.
abishai jest offline  
Stary 02-01-2014, 22:06   #34
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Pora na zabawę

Trzeba było robić szybką wysiadkę, jeśli nie chciało się skończyć gorzej niż sardynki w puszce.
- Wysiadać - mruknęła Luna do reszty towarzystwa.
Tess wyskoczyła przygotowując pistolet do strzału, po czym strzeliła w kierunku pędzącego automatona. Tuż za nią wyskoczył Dervirr grzebiąc w swojej torbie, oraz niedźwiadek Theobalda. Sam druid pozostał jednak na pace, wraz Garrickiem.
Samochód zaryczał i po chwili popędził na rycerza jak byk do czerwonej płachty. Luna dodawała gazu, a jej zimne spojrzenie nie wydawało się obawiać wielkiej góry złomu.
Garrick zaś nałożył strzałę na łuk i wycelował w pędzącego w kierunku strzałę. Bloczki gnomiego łuku parowego szczęknęły.
A kule Tess odbiły się od tarczy konstrukta, osłaniając się przed nimi nie mógł jednak odsłonić się od strzały. Pocisk wystrzelony przez Garricka pomknął w kierunku kręcących się zębatek przy szyi maszyny i wbił się pomiędzy nie zamrażając je błyskawicznie. Jedna z zębatek nie wytrzymała tego mrozu i pękła… Automaton zaczął się poruszać bardziej niezgrabnie i chaotycznie, ale pęd jaki nadał sobie biegnąc, sprawiał że zwolnić już nie mógł.
Luna dała gaz do dechy i szybko wrzuciła tylny bieg dając całą wstecz. Pojazd z rykiem silnika zaczął się cofać przed pędzącym automatonem i nagle skręcił w prawo tuż przed murem wzbudzając chmurę pyłu. Uszkodzony automaton nie był tak zwrotny i uderzył w mur przebijając go. Uszkodzenia jakich doznał nie były jednak dość rozległe by go powstrzymać przed dalszą walką. A jego pancerz zaczął się rozgrzewać pod wpływem czaru druida. Garrick zaś nakładał kolejną lodową strzałę.
Luna zawróciła samochód i obserwowała, co teraz zamierza zrobić strażnik. Nogę na gazie miała w pogotowiu. Postanowiła działać, kiedy nadarzyła się okazja. Rozpędziła samochód, by uderzyć nim w uszkodzoną maszynę.
Automaton się nie uchylił, tylko ruszył w kierunku Luny, nie miał jednak dość czasu by się rozpędzić. Dziewczyna uderzyła samochodem w mechanicznego strażnika. Ten jednak jakimś cudem uczepił się maski wozu i mimo rozległych uszkodzeń pancerza, dźgnął na oślep lancą rozbijając szybę wozu. Broń przeszyła kabinę pojazdu pół metra od głowy Luny. Ale też i Garret miał ułatwione zadanie. Lodowa strzała wbiła się w szczelinę hełmu. Rozgrzany metal źle zniósł nagłe schłodzenie i głowa automatona pękła rozsypując śruby, nakrętki i tryby.

Luna wzięła się za dalsze niszczenie strażnika. Musiała jednak uważać na lancę, która była zaledwie o niecałe dwie stopy od jej głowy. Ruszyła z impetem w mur, jechała jednak trochę na oślep, bo przechylona w lewo, by przygnieść uszkodzonego androida.
Należało dokończyć to co się zaczęło. Pojazd z impetem uderzył w mur, dźwięk zgniatanego metalu, wstrząs kabiny. Luna głową uderzyła o kierownicę nabijając sobie siniaka i na chwilę ulegając zamroczeniu.
Ale gdy się ocknęła… automaton już nie atakował, będąc kupą zgniecionego metalu. Pierwsza przeszkoda podczas tego włamu została pokonana. Ale czy będą następne.
-Dobrze się czujesz Luna? Potrzebujesz uzdrowienia? - do uszu dziewczyny dotarł dźwięk głosu samozwańczego “druida”.
- Jeśli potrafisz podleczyć, to mnie podlecz - wydukała, wysiadając ostrożnie z samochodu.
Theobald, wyjął z sakwy jagódki, coś nad nimi pomruczał. Po czym podał dziewczynie do zjedzenia. -Pomogą ci.
Luna zażyła jagódki. Beznamiętnie spojrzała w kierunku zniszczonego androida, po czym skierowała się ostrożnie w stronę posiadłości. Nie rozstawała się z siekierą, która mruczała:
- Idiotyzm. Kto to widział, żeby taki złom wypuszczać na rynek? Powinni go trzymać na złomowisku, przynajmniej by ktoś go później przetopił na porządniejszą rzecz. Ech… przydałoby się go przytaszczyć do tawerny i zrobić z niego użytek. Nie uważasz, Luna?
- Siekiery nie mówią - oznajmiła Luna bezemocjonalnym głosem do broni.
Podeszła do zepsutego robota. Profesjonalnie rozłożyła go na części pierwsze i pozabierała z niego elementy, które mogłyby posłużyć do budowy nowych maszyn albo podrasowania samochodu. Resztę, która nie nadawała się do eksploatacji, zostawiła na miejscu. Pozyskane elementy wpakowała do samochodu - wszak nic nie powinno się marnować. Po chwili rzuciła do samozwańczego druida: - Prowadź.
Theobald skinął głową i ruszyli poprzez ogród. Niedźwiadek pierwszy, Garrick ze strzałą nałożoną na cięciwę szedł drugi. Druid trzeci.Luna była kolejna, Tess z pistoletem w dłoni przedostatnia. Dervirr na końcu.
Przechodzili przez zdziczały ogród, pełen roślin które trudno było uznać za ozdobne. Pnącza były kolczaste, drzewa stare i rozłożyste. A kwiaty drobne i niezbyt kolorowe.
I pnącza… nagle zaczęły ożywać otaczając ich niczym pełznące węże. Było ich coraz więcej i wiły się niebezpiecznie blisko Luny.
-Zachowajcie, spokój!Nie wykonujcie żadnych gwałtownych ruchów. Wszystko jest pod kontrolą!- krzyknął druid i wyjął zza pazuchy jakąś flaszkę. Po czym rozlał na ziemi nieco pachnącego miodem płynu i sięgnąwszy po sztylet, naciął kciuk mieszając swoją krew z miodem pitnym.
-Pani lasu, Pani cierni. Opiekunko Dziczy… Przyjmij ofiarę, przybądź na spotkanie.- rzekł głośno drżącym głosem.
I rzeczywiście.. cierpnie z przodu nieco się rozstąpiły odsłaniając kobietę w dość skąpych szatkach.

Stworzenie to wydawało się być… Przypominało w pewnych aspektach elfkę. Ale z pewnością nią nie było
-Theo… Jak miło cię znów widzieć. Wiesz, jednak dobrze, że nie powinno cię tu być. I wiesz dobrze co robię z intruzami, prawda?- zachichotała zmysłowym tonem głosu władczyni cierni.
-Wiem, też że nie stoisz ni po stronie wiedźm, ni po stronie mojej. A ja mam całą flaszkę trójniaka.- rzekł druid machając butelką. Kobieta oblizała wargi i mruknęła.-Kusisz… Mogę zgodzić się na rozmowę.
Luna się nie odzywała, omiatając spojrzeniem przybyłą ‘elfkę’. Obojętnym wzrokiem obserwowała, co się dzieje. Rozmowę z panią cierni pozostawiła ‘druidowi’. Ona miała tutaj inne zadanie. Czekała cierpliwie, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów.
Rozmowa kobiety i Theobalda, przeszło szybko na język, którego Luna nie rozpoznawała mimo swego wszechstronnego wyedukowania nie była w stanie rozpoznać. Garric wydawał się spokojny, niedźwiadek też, ale Tess i Dervirr rozglądali się dokoła niespokojnie , tylko czekając aż wijące się kolczaste pnącza ich zaatakują.
Nie zaatakowały jednak.
Po krótkiej rozmowie i obaleniu trójniaka Theo i ‘cierniowa elfka’ doszli do porozumienia.
-Musicie zacisnąć dłoń na cierniowym pnączu… aż do krwi. I wtedy nie będziecie atakowani.- rzekł druid chwytając za pnącze i ściskając je, mimo bólu widocznego bólu na jego twarzy.
-Porąbało cię?!- wrzasnął wściekle Dervirr.
-W innym przypadku nie mogę gwarantować waszego bezpieczeństwa.- odparł spokojnym głosem druid, ignorując wybuch gniewu Dervirra.
Luna chwyciła cierń bez zbędnego gadania i ścisnęła. Na jej twarzy nie wydawał się pojawiać grymas bólu. Mimika nie zmieniła się jakoś znacząco. Myślała nad dostaniem się do środka posiadłości i zmierzeniem się z zabezpieczeniami przeciw włamywaczom.
Pozostali niechętnie pozostąpili tak na samo. Nawet psioczący na wszystko Dervirr. Po tym krótkim rytuale ciernie rozstąpiły się, a sama ‘cierniowa elfka’ znikła razem z nimi.
Droga do budynku stanęła przed nimi otworem… aż do dotarcia do solidnych dębowych drzwi obitych żelazem i zamkniętych na klucz. Tylnych drzwi do rezydencji.. w dodatku Luna dostrzegła niewielkie druciki biegnące po ich obrzeżu, a sugerujące jakiś system alarmowy.
Podeszła do nich ostrożnie i sprawdziła je.
Tak… to zdecydowanie był jakiś system alarmowy. Druciki zamaskowane biegły od drzwi do okiennic, więc nie tylko wejście było nimi oplecione. Tylko jak wyłączyć tą pułapkę?
Reszta drużyny w tym czasie opatrywała niezbyt głębokie, ale dość bolesne rany na dłoniach.
Luna postanowiła sprawdzić przebieg tych okablowań. Może gdzieś znajduje się skrzynka?
I znalazła… ukrytą tuż przy progu drzwi skrzynkę. Nie była ona jednak tym czego Luna szukała. Zbierała ona nitki miedzianych drucików w jeden ciąg i w prowadzała go pod budynek. Wniosek był z tego jeden… Poszukiwana skrzynka była w wnętrzu domu, prawdopodobnie w piwnicy.Trzeba by było dostać się wpierw do piwnicy, lub... znaleźć inny sposób. Na szczęście Luna miała kilka sztuczek w rękawie.
Pora na dalszą część wycieczki.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.

Ostatnio edytowane przez Ryo : 02-01-2014 o 22:12.
Ryo jest offline  
Stary 03-01-2014, 17:59   #35
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hT7n718iJzI&list=PL985B91095EA9E54D[/MEDIA]


Nie wszystko poszło po myśli Morgana.

Antonina spłoszona przez Shizukę, niespodziewana konieczność zrobienia czegoś ze swoim dotychczasowym wyglądem no i jeszcze cała ta Opera… Morgan w życiu nie był w operze i jakoś nie miał szczególnej ochoty tego zmieniać, ale niestety nie wypadało mu odmówić komuś tak majętnego jak Charlotte McKay.

Dlatego też z kwaśną miną i pięćdziesięcioma dolarami ciążącymi w kieszeni niczym kamień, Lockerby udał się do jednego z droższych fryzjerów w mieście.

Nie lubił gdy ktoś manipulował mu ostrzem dookoła głowy, dlatego też wolał zapłacić za ową czynność komuś kto znał się na rzeczy. W tym wypadku był to postawny, niemal atletycznej budowy, mężczyzna w białym fartuchu i o sumiastych, nawoskowanych wąsach.

W połączeniu z autentycznym, kontynentalnym akcentem, dawało to dość dziwny efekt.

Nie zmieniło jednak faktu że po prawie godzinie nerwowego spinania się na fryzjerskim fotelu, znoszenia zgrzytu nożyczek nad uchem oraz dotyku brzytwy na policzkach, Morlock opuścił gabinet z kieszenią lżejszą o kilkanaście dolarów i niepokojąco różową szczęką.

O nowej fryzurze nie wspominając.

Potem przyszedł czas na krawca…


***


-Ten krój będzie w idealny sposób podkreślał pana stanowczość!

-Acha… ?

-Ten natomiast wspaniale potęguje śmiałość! Tak tak! Błękit!

-Podziękuje za błękit…

-Ojej, jest pan pewny? Przy pana smukłym ciałku…

-Może pani po prostu wybrać mi coś w czym nie będę wyglądał jak idiota… ?-
zapytał Morlock, jeszcze czując na sobie jej ręce, kiedy mierzyła i sprawdzała jego wymiary. I naprawdę nie był pewien czy ten chwyt w okolicach pośladków był konieczny.

-Och, jaki zasadniczy!- niebrzydka właścicielka zakładu krawieckiego w średnim wieku zachichotała cicho, odsuwając się od stojącego na stołku Morgana i zbliżając się do dużego, obrotowego wieszaka. Wisiały na nim dziesiątki, może i setka, gotowych zestawów w stylu „garnitur plus reszta”.- Na kiedy potrzebuje pan ten strój?

-Na dziś wieczór…


Kobieta zacmokała z pewnym niezadowoleniem.

-Przy pana elfie budowie…

-Jakiej?!

-Spokojnie, chłopcze, to komplement.

-Jak dla kogo…

-Mniejsza… Tak czy owak, z rzeczy pasujących na pana większość jest… Pstrokata.


Morgan westchnął ciężko, schodząc z podwyższenia i stając na ciut stabilniejszym podłożu jakim była podłoga.

-Na pewno nie ma pani niczego w ciut bardziej stonowanych barwach?

Krawcowa odwróciła się na pięcie, zmrużyła leciutko oczy i uśmiechnęła się do Lockerby’ego w sposób delikatnie niepokojący.

-Może i mam… ?

-Em… Może?

-Taaa…-
odparła enigmatycznie niewiasta, zbliżając się do młodego rewolwerowca ciut bardziej niż było to wymagane.- Sprawdźmy na zapleczu.

-Cóż, skoro wie pani gdzie szukać…

-SprawdźMY!-
podkreśliła, w sposób odpowiedni akcentując ostatnią sylabę.

Morgan niepewnie przełknął ślinę.

Pół godziny później mężczyzna niepewnym krokiem opuścił sklep, starając się unikać własnego spojrzenia w otaczających go zewsząd lustrach.

Cóż…

Przynajmniej garnitur pasował. Chyba…




Następnie możliwie szybko udał się w stronę baru.


***


-Biorę dwa patole.- stwierdził spokojnie Morgan.- I jeszcze miksturę tarczy, jeśli żaden z was nie będzie miał z tym problemów...

Rewolwerowiec westchnął i potarł swój nienaturalnie gładki podbródek. Przed kolejnym spotkaniem z Antoniną zamierzał odczekać dzień lub dwa aby nie straszyć kochanki dziecinnym różem swych policzków.

Co do eliksirów zaś, gnom chyba był mniej cenny niż mogłoby się wydawać.

-Dobra, to ja wezmę... hmm.. pierścionek wygląda kusząco.- rzekł w odpowiedzi Will, biorąc obrączkę. Po czym szybko odłożył.- Albo lepiej buty, nie myślę że jednak buty. Albo... obręcz na kapelusz.

-No zlituj się wreszcie i zdecyduj się. Zupełnie jakbyś miał wybierać bieliznę na noc poślubną.-
westchnął teatralnie Jack.

-Trzeba wybrać odpowiedni skarb...- odparł Will przytykając palec do nosa.- Sam instynkt nie wystarczy...

-Weź płaszcz, chyba jest najpotężniejszy
.- stwierdził Ferdynand.

-Chyba żartujesz... nie będę z siebie robił papugi.- burknął Will.

-Momencik... Przecież twój styl ubierania się i tak jest dość kolorowy.- zdziwił się jedyny prawdziwy arystokrata w ich gronie.

Wzrok Morgana padł w ostateczności na siedzącą obok Gilian.

-W sensie te dwa tysie które biorę to za łup, czy już doliczając procentowy dodatek od tych wszystkich nagród za łeb szamana?- zapytał, odruchowo luzując krawat.

Po wyjściu od fryzjera czuł się nawet w porządku, ale teraz, w tej ekipie zabijaków i awanturników zaczynał odczuwać pewien dyskomfort. Kiedy ubierał się jak obdartus w dobrze ubranym towarzystwie to owo towarzystwo czuło się nieprzyjemnie. Teraz zaś, ulizany i ogolony, miał wrażenie że trafił jak pieprzona sroka na zgrupowanie sów czy innego, zabójczo-stonowanego ptaszydła.

-Dwa tysiące... dla ciebie.- odliczyła półelfka i podała gotówkę Morlockowi.- Z wliczonymi dodatkami. Bycie łowcą nagród starcza na utrzymanie i ekwipunek, ale kokosów na tym nie zbijesz nigdy.

Tymczasem Ferdynand autorytarnie zarządził.

- Will bierze buty, Jack obrączkę, ja opaskę na kapelusz. I już...

-Hej ja...-
sarknął Will, a krasnolud burknął.- Daj spokój Maverick, tak będzie najlepiej. Zanim ty by się zdecydował to...

Po czym spytał.- A co zrobimy z resztą skarbów?

-Jeśli płaszcz jest autetyncznym dziełem prymitwynych plemion, to myślę że znam osobę, która mogła by kupić go. O ile to autentyk mwangi.-
stwierdził Ferdynand.

-Mój ekspert twierdzi że tak.-potwierdziła półelfka.

- Z całym szacunkiem dla twego eksperta, mój ekspert jest znawcą kultur dzikich i prymitywnych plemion.- stwierdził Ferdynand B. Moenhausen.

Splótł dłonie razem.- Jeśli przekażecie garczki i płaszcz pod moją opiekę, to za dwa dni mogę poinformować, ile drużyna może zarobić. Ktoś jest przeciw?

Will i Jack nie byli.

Morgan z resztą też, cały czas zżerany wewnętrznym niezadowoleniem z wymaganej zmiany dotychczasowego ubioru.

Naprawdę nie sądził że aż tak go to zaboli.

W ostateczności jednak zebrał pieniądze, chowając je pod klapę marynarki.

-Cóż, to i tak więcej niż normalnie zarabiam... A tak przy okazji, wiesz jak wygląda stan ochrony w dobrych teatrach i operach?- zapytał półelfki, unosząc brew.- Muszę tam iść i nie wiem co brać... Wiesz, ostrze ukryte w lasce to ponoć standarda, ale ja wolałbym zaryzykować Grzechotnika w rękawi...

-Opera? Zapewniam że system ochrony jest dość dobry. Nie powtórzą się wydarzenia z kabaretu. Idziesz na jakie przedstawienie?
-zapytał Ferdynand z zaciekawieniem.

-Nie chodzę do opery.- stwierdziła półelfka.

-A ja tak. I ty też powinnaś. Kultura jest czymś z kim każdy powinien się zaznajomić.- stwierdził stanowczo Ferdynand, a krasnolud szepnął do ucha Willowi.- Uprzedził cię... cwaniaczek.

-Wiesz... ja nie mam odpowiedniego... ubioru
.- stwierdziła na swoją obronę Gilian, ale Ferdynand się ubrał.- Bzdura... wyglądasz dość dobrze. Nie wszyscy, którzy tam przychodzą to wypacykowana arystokracja. Akurat mam jeden wolny bilet.

-Dobra, dobra... jeśli dasz spokój.-
stwierdziła półelfka poddając się.- I nie będziesz dalej przekonywał.

-A ty Morgan... hmm... dobrze wykorzystaj kontakt z sztuką klasyczną. To jest klejnot który należy cenić.-
odparł nieco natchnionym głosem Ferdynand.

-Ja mam wrażenie, że tak się wypacykował dla innej pary klejnotów. - zażartował Jack i wzbudzając wybuch śmiechu u całej grupki poza Ferdynandem.

-No właśnie. Co to za szczęściara?- zapytała zaciekawiona Gilian. Nie tylko ona, krasnolud i magik też wytrzeszczali gały. Jedynie doktorek udawał obojętnego.

-Charlotta McKay.- stwierdził niechętnie Lockerby, wstając od stołu.

-Uderzasz do McKayówny. Masz jaja... choć rozum już niekoniecznie.- stwierdziła Gilian, chyba jako jedyna. Bo reszta zamarła z ustami otwartymi ze zdziwienia i zaskoczenia.

-Zakładam, że nie miałeś nieprzyjemności poznania starego McKay'a i jego lokai.- zapytał ostrożnie Ferdynand, gdy już zdołał zamknąć usta.- Mała rada. Raczej unikaj. Lepiej żeby jej tatuś się o tobie nie dowiedział. Z nas wszystkich ja jestem najlepszą partią dla Charlotte, a i tak w oczach jej ojca jestem gnidą do rozdeptania.

-Jesteście tacy prości...-
stwierdził spokojnie Morlock, jednocześnie puszczając oko do Gilian.- Ja dla niej pracuje, młotki. A to że kazała mi się dobrze ubrać i uczesać, bo chce się spotkać w cholernej operze, znaczy tylko tyle że raczej nie zamierza zmieniać planów wieczoru aby przy okazji omówić interesy z cynglem do wynajęcia...

Nie skomentował dość pysznego obnoszenia się stylu doktorka. To tak jakby sugerować żółwiowi że się guzdrze.

-Cofam to co mówiłam o jajach.- zaśmiała się Gilian i wzruszając ramionami dodała.- Ale za to zwracam honor. Masz olej pod łepetyną.

-Znając jej ekscentryzm i poczynania i famę... Nie chcę wiedzieć w jakiej roli pracujesz, ale i tak pilnuj pleców.-
stwierdził Ferdynand cicho.- Ta kobieta prowadzi niebiezpieczne gierki na szczycie władzy.

-Skończmy te teorie spiskowe i przejdźmy do dwóch ostatnich tematów tego zebrania
.- stwierdziła na koniec Gilian i podrapała się za uchem.- Albo trzech nawet... Moenhausen załatwisz sprawę sprzedaży płaszcza i garnczka w dwa trzy dni? Podzielimy się gotówką tutaj po równo.

-Postaram się.
-stwierdził doktorek.

-Ok... Nasza wspólna współpraca ułożyła się całkiem... dobrze. Jesteście zainteresowani kontynuacją i kolejnymi podobnymi akcjami?- zapytała półelfka.

-Ja tak.- uśmiechnął krasnolud. Doktor Moenhausen rzekł zaś.- To było stresujące doświadczenie, w dodatku naraziło moje zdrowie i życie na szwank, ale... bez ryzyka nie ma postępu. Zgadzam się.

-I tak kiedyś umrę. A przy stanie mego portfela nie ma co liczyć na zawał serca w burdelu
.- westchnął smętnie Will.- Ja też się zgadzam.

-Mi brak instynktu samozachowawczego, ale nie "jaj".-
rzucił ironicznie Morgan, posyłając Gilian spojrzenie wręcz krzyczące, żeby sama sprawdziła, że to prawda.- Ja w to wchodzę.

-Dobra... Ostatni punkt zebranie. Oblewanie zwycięstwa.
- zaśmiała się Gilian.- Ja stawiam.

Morgan westchnął, kiedy półelfka spokojnie uniosła dłoń i zamówiła do ich stolika kilka niezwykle kuszących butelek. Po średnio udanej schadzce z Antoniną, gwałcie na jego twarzy z pomocą brzytwy oraz targami z niezwykle… stanowczą krawcową, rewolwerowiec naprawdę miał ochotę na kilka głębszych.

Ale niestety nie mógł sobie na nie pozwolić.

Po jednym toaście za pomyślność grupy podziękował reszcie, wstał i zakładając na głowę okrągły kapelusz dobrany specjalnie do płaszcza, ruszył do drzwi.

Czekał go wieczór w operze…


***


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ZOJ4TuBPUUE[/MEDIA]


New Heaven Metropolitan Opera było budynkiem zaiste gargantuanicznych rozmiarów. I przykładem megalomanii jego architektów. Olbrzymie schody prowadziły do olbrzymich wrót, nad którymi były olbrzymie wizerunki z marmuru przedstawiające Muzy... Boginie opiekujące się sztuką i artystami. Boginie, którym już dawno nikt nie stawiał świątyń. Jeśli w ogóle kiedykolwiek stawiano.

Świątynią muz był budynek teatralny, operowy czy też galeria. Ich rytuałami były akty tworzenia, a kapłanami artyści.

Jako że Opera przyciągała na swe przedstawienia śmietankę miasta, ochrona budynku była dość profesjonalna i bardzo skrupulatna. Pistolecik Morgana trafił do depozytu. Mężczyzna otrzymał jednak kwitek od jednego z ochroniarzy, by mógł odebrać pistolet po przedstawieniu.

Shizuka czekała na Morgana w hollu. Ubrana na czarno, ale za to elegancko. Suknia co prawda nadal ukrywała jej nogi, ale podkreślała jej talię osy i nieduże acz zgrabne piersi, z kuszącym koronkowym dekoltem. Tylko fryzura pozostała ta sama i przenikliwe spojrzenie za szkieł okularów.

-Wreszcie przypomina pan cywilizowane stworzenie... mniej więcej.

-Pani strój zaś sprawia że mam ochotę przestać zachowywać się jak takowe
.- nie mogąc powstrzymać się od naigrywania z pokojówki, ujął jej dłoń i bez zbędnej przesady musnął wargami, co pewnie i tak wywołało u kobiety wewnętrzną furię pomimo całkowitej poprawności takiego zachowania.
Nawet stosowne zachowania u Morlocka były niestosowne. Gdyby chciał, Lockerby nauczyłby się molestować kobiety przez ściany.

Przyjęła to o dziwo z wyjątkową obojętnością. Złośliwy uśmieszek na jej twarzy pojawił się tak szybko, jak szybko nieduży dziwny sztylet.




Ostrze co prawda było z dala od witalnych obszarów ciała, ale przekaz był jednoznaczny.

-Lepiej jednak pilnuj swych łap. Nie chciał byś chyba dołączyć do operowej zgrai jako kastrat?- zapytała ironicznie. Po czym spoważniała mówiąc.- Chodźmy, panienka czeka.

-Biorąc pod uwagę, że do tej pory ani razu nie przekroczyłem granicy obietnicy oraz czynów, naprawdę nie musisz wyjmować noża za każdym razem gdy mnie widzisz.-
rzucił ciut znudzony już jej pokazami Morgan.- Z resztą jak udało ci się to tu przeszmuglować... ?

Wizja z udziałem tego mackowatego czegoś znów przemknęła przez umysł rewolwerowca.

-Nie byłam pokojówką przez całe życie.- odparła w odpowiedzi Shizuka uśmiechając się ironicznie.- A sztylet nie jest jedyną bronią jaką mam przy sobie.

Ruszyła przodem dodając. -I masz rację... Nie musiałam się popisywać. Nie potrzebuję wszak sztyletu, by cię rozłożyć na podłodze. Twoje kozie zaloty jednak sprawiają, że mam ochotę wbić jakiś metalowy obiekt w twoje trzewia.

Weszli po schodach na górę i skierowali się do jednej z lóż przeznaczonych dla obrzydliwie bogatych osób, do których Charlotte niewątpliwie należała.

Mc'Kay była ubrana równie ładnie co Shizuka, acz jej suknia błyszczała niebieskozieloną barwą. W dodatku złota kolia z rubinami zdobiła jej szyję. W dłoni trzymała lunetę osadzoną na długiej rączce.

-Lubi pan operę, panie Lockerby? - zapytała na powitanie uśmiechając się ciepło.

-Miałem z nimi niewiele wspólnego przez większą część życia.- odparł spokojnie Morgan, kłaniając się uprzejmie swojej pracodawczyni i zajmując miejsce obok.- Ostatni mój kontakt z kulturą miał miejsce gdy pilnowałem pani brata.

Paradoksalnie, więcej etykiety miało miejsce w czasie powitanie mężczyzny z Shizuką, niż z jej panią, ale cóż można było na to poradzić.

Od niechcenia, rewolwerowiec rzucił okiem na scenę.

-Chociaż dziękuję za zaproszenie...

-Ja uważam operę za dość nudny rodzaj rozrywki, głównie dlatego że nikt już nie pisze dobrych przedstawień operowych. A stare widziałam
.- rzekła z uśmiechem Charlotte, podczas gdy Shizuka zasunęła za nimi kurtyny stając po ich drugiej stronie. Zostali sami, choć niewątpliwie porywcza służka czuwała.

-Niemniej premiery przedstawień zawsze ściągają śmietankę towarzyską miasta.- dodała z uśmiechem Charlotte.- I można się rozeznać w obecnych układach, zerkając na to kto z kim przyszedł. I kto z kim rozmawia.

Podała lunetę Morganowi.- Pana interesuje... piąty rząd od sceny, czwarte krzesło od lewej strony sceny.

Mężczyzna ostrożnie złapał fikuśny przyrząd i pożałował że nie wziął swojej, pełnowymiarowej lunety. Chociaż w drugą stronę, nie widział powodów by drażnić się z Charlotte.

Nie jego liga.

Mimo to uniósł urządzenie do oczu i odszukał wskazane miejsca.

-A co jeśli ktoś obserwuje w ten sam sposób nas... ?

-Nie robimy nic złego.-
stwierdziła ze śmieche Charlotte.- To publiczna przestrzeń.

Morgan spojrzał przez lunetę w miejsce wskazane mu przez Charlotte i dostrzegł ładną azjatkę w czarnym kuszącym stroju.




Coś ta czerń była zaraźliwa.

Dla Morgana najbardziej przykuwające wzrok były jednak dwie wielkie kule skaczące kobiecie pod brodą.

-Kto to?- zapytał po chwili, zmuszając się do oddania pannie McKay jej lornetki.

-Shuuaaaeee... Kueeen...- zaczęła z trudem mówić Charlotte.

-Shue Qen Siae.- odezwała się ukryta za kotarą suflerka.

-Właśnie...Choć używa innego imienia. Lilly Bowary. Prowadzi w Uptown ekskluzywny sklep z zapachami egzotycznymi i salon masażu i... to wszystko jest przykrywką jej prawdziwej działalności.- odparła nieco dumnie Charlotte, jakby się chwaląc.- Dostarcza nielegalne towary wpływowym i bogaty osobistościom Uptown. Jest pośredniczką pomiędzy Yakuzaou a nimi.

Potarła podbródek.- Nas interesuje jednak z innego powodu. Była kontaktem gangu Scotvielle'a z Triadami. Co więcej... awansowała jakieś dwa miesiące po jego zniknięciu. Bo wtedy właśnie założyła swój sklepik w Uptown.

-Dwa miesiące po zniknięciu Scotviella... ?
- Morgan wciąż miał przed oczami dwie półkule, których obraz z trudem odgonił.- Cóż, to ciut długo biorąc pod uwagę że zwykle organizacje przestępcze od razu nagradzają swoich za zasługi. Istnotniejsze jest to że była kontaktem Mathiasa, prawda?

W tym wypadku Morgan mógł się mylić.

-Nie twierdzę, że stoi za jego zniknięciem.- potwierdziła Charlotte w odpowiedzi.- Shizuka słyszała plotki, że byli też kochankami, ale... nie wierzy w nie. W każdym razie masz rację. Była jego kontaktem i może coś wiedzieć.

Morgan jakoś nie skomentował owych plotek, zwłaszcza że pamiętał jak za czasów młodości nie raz bił się ze starszym kolegą o to że zgarnął mu dziewczynę sprzed nosa.

Pechowo, mieli podobny gust.

Zamiast tego potarł irytująco gładką szczękę.

Naprawdę była irytująca.

-Mam z niej coś wyciągnąć?

-To już zależy od ciebie. Wszak odnalezienie Mathiasa Scotviella leży w interesie nas obojga. Pomogłam ile mogłam w tym przypadku. Shizuka nie może się zbliżyć do Lilly. Ona i Triady... Nie lubią się.-
odparła Charlotte, enigmatycznie kończąc swą wypowiedź. Splotła palce razem.- Liczę więc pana inicjatywę, acz proszę zachować ostrożność. Za Lilly stoją Triady, a i ona sama jest... jak to określiłaś Shizuka?

-Niebezpieczna w każdym znaczeniu tego słowa.
- cichy szept rozległ się zza kotary.

A Charlotte uśmiechnęła się dodając.- Tak. Właśnie tak.

-Cóż, mogę zacząć bawić się w robotę dla Triad, ale wątpię żebym od tak przypadkiem został przydzielony w rewiry tej całej Lilly... Ale zakładam że na pewno jest jakiś określony z góry przedział zajęć który prędzej czy później doprowadziłby mnie w jej bliższe otoczenie?


Chyba, że lubiła gładkich chłoptasiów.

To znacznie ułatwiłoby sprawę.

- Pomyślę nad tym. Właściwie to nie mam planu.- wyznała szczerze Charlotte. Po czym entuzjastycznie poprawiła się dodając.- Jeszcze nie. Niemniej jej sklep jest dostępny dla każdego, acz jej oficjalny towar i usługi do tanich nie należą.

Lockerby westchnął.

-A wiadomo chociaż w jakich była stosunkach z Mathiasem kiedy zniknął?

Cóż, to była dość istotna kwestia.

-Jak wspomniałam, ponoć byli kochankami. To raczej mało prawdopodobna plotka, niemniej... na jej podstawie należy przypuszczać, że ich relacje były przynajmniej poprawne.- rzekła w odpowiedzi Charlotte.- Może nawet przyjazne.

-Gdyby była facetem, sprawa byłaby prostsza.- stwierdził Morgan.- Jeśli zaś faktycznie się bździli, równie dobrze może bronić go niczym lwica, co chcieć jego głowy na srebrnym półmisku za zostawienie jej...

Tak, tego typu przypuszczenia wcale nie były bezpodstawne.

-Chociaż nie czuje się właściwie, wypytując o to panienkę. Shizuka zakładam, że wie o niej to i owo, może nawet więcej...

W sumie chciał po prostu wypytać pokojówkę o wszystko na osobności, co nie zmieniało faktu że nawet profesjonalny Lockerby zwracający się doń mógł wywoływać u niej białą gorączkę.

-Nie jestem pewna czy Shizuka wie cokolwiek więcej na ten temat.- podrapała się po podbródku Charlotte.

A sama Shizuka dodała zza kotary.

-Jest wyszkoloną zabójczynią, jak dobrą to nie wiem. Na pewno zna się na truciznach i ma inne wredne sztuczki w zanadrzu. I jest na tyle wysoko postawioną członkinią organizacji, by mieć własnych chłopców na posyłki, tyle że o ile Triady współpracują z wami... gaijinami, o tyle nie rekrutują spośród nich swoich członków. To wszystko co o niej wiem. Jeszcze masz do mnie jakieś pytania?

Tak, miał.

Jak się do jasnej cholery do niej zbliżyć, w takim razie? Liczyć na cud? Włamać się? Zaskoczyć gdzieś na ulicy czy może już teraz poczekać pod wyjściem z opery i wleźć do wozu z pistoletem w dłoni?

Bo niby jak inaczej miał się do niej zbliżyć, do diabła?!

Zamiast tego potarł dłonią skronie.

-Infiltracja grupy odpada, ona sama jest wysoko w hierarchii... Chwilowo po prostu próbuję myśleć... Bogowie, czemu oni się tak drą na tej scenie?

-To Opera... I to śpiew...-
zaśmiała się Charlotte i spojrzała na Morgana dodając spokojnym głosem.- Mój drogi, nie widzę powodu byś musiał w tej sprawie się spieszyć. Panna Bowary nigdzie się nie wybiera, a wiadomo gdzie mieszka.

-Lubie załatwiać takie rzeczy możliwie szybko... Chociaż tutaj dała mi panienka naprawdę ciężkie zlecenie.-
porównywalne z daniem szczerbatemu orzechu do rozgryzienia.- Ale już tak odchodząc od mojego celu... Czemu tutaj, pomijając możliwość zobaczenia jej. Zakładam że zwykłe podanie mi adresu i zdjęcia załatwiłoby sprawę równie skutecznie.

-Mężczyźni... Za grosz subtelności.-
westchnęła teatralnie Charlotte i dodała.- Tej sprawy nie da się załatwić szybko. Tym bardziej, że należy dyplomatycznie...

Uśmiechnęła się ironicznie.

-Poza tym to nie zlecenie. A wskazówka... być może nawet mylna. Nie można wszak zbyt wiele oczekiwać po rozmowie z tą kobietą. Może nic nie wiedzieć o obecnym miejscu pobytu Mathiasa.

Spojrzała na Morgana dodając.- Czyż to nie oczywiste czemu cię tu zaprosiłam. Gdybyś zaczął wypytywać w jej sklepie o nią, to byłbyś podejrzaną osobą. A tak znasz już nią z widzenia. Możesz podejść ją bez jakichś podejrzeń.

Dwie zębatki wirujące w głowie Morgana zazgrzytały, w chwili gdy pomiędzy nie wpadło ziarno, będące ukrytym znaczeniem słów Charlotte.

-Skoro nie da się do niej dostać jako współpracownik... mogę poprosić lornetkę jeszcze raz?

Kiedy panna McKay znów podała mu mały wihajster, Morlock zaczął patrzeć nie na pannę Bowary, ale na jej ewentualne towarzystwo.

Znajoma twarz... Samuel McKay po jednej stronie. Oraz nieznana twarz, dobrze ubranego mężczyzny po drugiej stronie. Za jej plecami, niewątpliwie dwóch ochroniarzy z Triad, których dzikich rysów twarzy nie łagodziły garnitury i krawaty.

-Mogę wiedzieć kogo wypatrujesz?- zapytała z zaciekawieniem Charlotte.

-Pani brat ma z nią bliższe kontakty?- odparł spokojnie Lockerby.- Bo albo po prostu trafiło mu się ciekawe miejsce, albo też przyszedł tu w towarzystwie panny Bowary...

-On. Zadurzył się w jej parze... argumentów
.- odparła Charlotte chichocząc i wzruszając ramionami dodała.- Nie on jeden. Panna Bowary użyła swej urody jak tarana, by impetem wbić się w śmietankę towarzyską miasta. I zrobiła to skutecznie. Dlatego właśnie nalegam na ostrożne podejście w jej przypadku. Wszelka napaść na nią może się odbić dużym echem w Uptown. Co nie byłoby pożądane ani dla pana, ani dla mnie.

Cóż, Morgan jakoś nie był szczególnie zdziwiony słabością Samuela do dużych piersi, zwłaszcza że on sam miał już kilka wizji tego co by się działo z ich użyciem w jego dłoniach.

Dziewięciu na dziesięciu mężczyzn lubiło duże piersi. Dziesiąty lubił pozostałych dziewięciu.

Istnieli mężczyźni lubiący drobne piersi u panien, ale żaden nie gardził również tymi hojnej obdarzonymi przez naturę.

-Zakładam że z rozsądku nie wciągała pani brata w tą intrygę?

Patrzył dalej.

Tyle mógł robić bez szczególnych obaw.

-Och... Oczywiście, że nie. Samuel ma słabość do kobiet, słabą głowę i zdecydowanie za długi język.- odparła Charlotte tłumiąc śmiech wywołany sugestią Morlocka. Zaś sam Morgan dostrzegł w tylnych rzędach dwie znajome twarze, Gilian i Ferdynanda. Oni też tu byli... choć daleko od Lilly Bowary i jej wielbicieli.

-A jak tam pańskie finanse? Ponoć wciągnął się pan w jakąś niebezpieczną działalność.- spytała ni z tego, ni z owego Charlotte.

-Łowiectwo nagród.- nie miało sensu kłamać, kto jak kto ale ona wiedziała raczej jakiego typu osobą był wynajmowany przez nią mężczyzna.- Nie wiem czy to panią w jakikolwiek sposób pocieszy, ale ostatnio wraz z pewną grupą pozbyliśmy się szamana który miał niemały związek ze strzelaniną, spod której musiałem wyciągnąć panienki brata...

-Cieszy mnie, że sobie pan radzi w życiu panie Lockerby.-
uśmiechnęła się ciepło Charlotte. Po czym potarła podbródek.- To w takim razie nie potrzebuje pan drobnych zleceń ode mnie?

-Drobnych zleceń nigdy za wiele
.- w ostateczności opuścił lornetkę i oddał ją Charlotte. Wolał nie mieć problemów z chodzeniem.

-Będę pamiętała i być może wkrótce, będę miała jakieś dla pana w przyszłości.- Charlotte przejęła lornetkę i rozejrzała się po sali.- Jak pan przypuszcza, dla jakiego pracodawcy z wyższych sfer Mathias mógłby pracować? Jakiego charakteru musiałby być osobnik, który zmusiłby go do posłuszeństwa?

-Cóż... Mathias był bezwzględny, czasami okrutny i nie miał żadnych hamulców kiedy chciał osiągnąc to czego pragnął... Jego pracodawca musiałby być gorszym skurwielem od niego, lub też mieć coś, czego ten drań pragnąłby dostatecznie mocno by komuś służyć.

-To dość wąskie ramy w takim razie.-
odparła kobieta i zaczęła wędrować wzrokiem po publiczności.- No cóż... Nie ma żadnego z nich dzisiaj. Ani Roy'a Safrano, ani Malcolma Whistle'a, ani Gerholda McKravena. Żadnego z nich niestety.

-Cała trójka pasuje do powyższego opisu... ?

-Roy Safrano, przeklęty pułkownik Roy jest naczelnikiem więzienia dla utalentowanych przestępców na Devil’s Island. I niech cię nie zwiedzie oficjalna nazwa. Ten... tak zwany zakład psychiatryczny jest szpitalem tylko z nazwy. W porównaniu z warunkami pobytu w tamtym miejscu, twoja odsiadka to były wakacje. A Roy nie tylko nadzoruje to miejsce... On je praktycznie stworzył.-
wyjaśniła Charlotte.- Malcolm dowodzi Czarną Gwardią, która zajmuje się specjalnymi zagrożeniami dla miasta. I ci zakuci w zbroje arkaniści są...- wzdrygnęła się odruchowo kobieta.-... przyprawiają mnie o ciarki. Widziałeś ich może już?

-Nie... Jeszcze nie...-
Lockerby uśmiechnął się krzywo.- Ale znając moje szczęście, pewnie kiedyś ich spotkam...

-Zwykle polują na dzikich magów, więc być może nie będziesz musiał się z nimi konfrontować.
- wyjaśniła kobieta.- Pomijając dużą władzę, obaj są naprawdę nieprzyjemnymi typami w kontaktach osobistych. Może nie tyle nieuprzejmymi, co... przerażającymi. Podejrzewam też, że cała ta "Czarna ręka" to wymysł jednego z nich. Ponieważ jej istnienie, obu im jest na rękę.

Odetchnęła głęboko.

-No i magnat kupiecki, głowa rodu McKrakenów i przyczyna rozwoju przestępczości. Stary krasnolud McKraken wpływając na radę w kwestiach gospodarczych zdusił drobnych przedsiębiorców, tworząc podwaliny pod przemyt, a później pod pierwsze gangi. Istnienie Cycione to uboczny efekt działań tego chciwego kombinatora.

-Cóż, może jednak przyjście tu jest bardziej kształcące niż mogłoby sie wydawać...-
panna McKay znała swoje miasto, więc nic dziwnego że wiedziała o rzeczach które były po za zasięgiem informacyjnym Morgana.- Wiem kogo unikać... chyba.

-Raczej nie spotkasz, żadnego z nich osobiście. Są... jak to się mówi Shizuko?-
rzekła z ciepłym uśmiechem Charlotte.

-To grube ryby, acz racz pamiętać panienko, iż Malcolm jest kandydatem do twej ręki.- rzekła zza kotary pokojówka, wywołując odruchowe wzdrygnięcie się panny McKay.

- Echh... Nie musisz mi przypominać.

Po czym Charlotte zwróciła się do Morgana.

- Tak czy siak, raczej prędzej wpadniesz na pomagierów któregoś z nich niż osobiście na ich samych.

-No, chyba, że nabierze ogłady i polubi operę.-
wcięła się ironicznie Shizuka.

Morgan wzruszył tylko ramionami i do końca spektaklu spokojnie wysiedział obok swoje pracodawczyni, odpowiadając spokojnie na pytania zadawane w ramach uprzejmości przez Charlotte, by jednocześnie co jakiś czas zerkać na swój cel.

Przy którymś pytaniu drgnął.

-Em… Przepraszam, mogłaby panienka powtórzyć, bo chyba nie dosłyszałem…

Panna MacKay uśmiechnęła się leciutko.

-Pytam, czy zamierza pan zostać na bankiecie. Pana bilet obejmuje także poczęstunek po występie i spotkanie z gwiazdami przy kieliszku czegoś ekstrawagancko drogiego…

Morlock uśmiechnął się lekko, opuszczając lornetkę.

-Z przyjemnością, panienko

Pominął fakt, że ekstrawagancko drogi musiał być pewnie bilet przeznaczony dla jego osoby.

Nie zmieniło to jednak faktu że po przedstawieniu Morgan podziękował Charlotte za wspólne spędzenie czasu, ucałował jej dłoń i z szelmowskim uśmiechem puścił Shizuce oko, schodząc na dół, do sali w której miało odbyć się przyjęcie.

Szczęśliwie, a może nieszczęśliwie dla niego, sala była przestronna, bogato zdobiona i pełna wyfiokowanych przedstawicieli wyższych sfer.




W takim tłumie było równie łatwo zgubić się, co ukryć, przez co dłuższą chwilę zajęło Morganowi odszukanie wzrokiem panny Bowary i zbliżenie się do niej tak, aby nie zwrócić na siebie jej uwagi. Z resztą nie było z tym szczególnych trudności, biorąc pod uwagę fakt, że towarzyszący jej Samuel cały czas nawijał jak najęty a na tle pozostałych gości strój Lockerby’ego był szary, bury i nijaki.

Dlatego też, kiedy wypity szampan odezwał się w paniczu MacKay, Morgan od razu wykorzystał sytuacją i zbliżył się dość niepewnie do stołu z napitkami, przy którym została egzotyczna ślicznotka, w zamyśleniu chłodząc się trzymanym w dłoni wachlarzem.

Sam Morlock dłuższą chwilę stał przy stole, nieogarniętym wzrokiem wodząc po ustawionych tam butelkach.

Kiedy w końcu zdecydował się i złapał za szyjkę czegoś opisanego, jako Chatteu Le Couerbo, poczuł na sobie wzrok Azjatki. Równie dobrze mogła być ona rozbawiona albo zaintrygowana zachowaniem mężczyzny, dlatego też Morgan niepewnie pochwycił z nią kontakt wzrokowy i po kilku sekundach niezręcznej ciszy uniósł niepewnie butelkę i trzymany w ręku kieliszek przeznaczony do szampana.

-Em… Nalać pani… ence?- zapytał ostrożnie, a gdy brew panny Bowary wystrzeliła do góry, całkiem autentycznie przełknął ślinę.

Szczęśliwie, jego absolutne nie dopasowanie do otoczenia świetnie zgrywało się z nerwowością jego ruchów.

-W sensie nie wiem czy wypada mi panience czegoś proponować, ale widzę że nikt nie zrobił tego przede mną…- na wpół wydukał, na wpół wymamrotał, by w ostateczności westchnąć ciężko.- Panienka wybaczy. Tak po prawdzie nie wiem co to robię.

Z braku laku napełnił trzymane naczynie i bezradnie znów spojrzał na milczącą rozmówczynię.

-W ogóle nie wiem czy wypada mi cokolwiek panience proponować, bez wcześniejszego poznania imienia. Na imię mi Morgan, panienko… ?- ostrożnie podał jej kieliszek, jednocześnie ze wszystkich sił utrzymując spojrzenie powyżej linii jej ramion.

Po prawdzie cała ta schadzka była czystą improwizacją Morlocka, przez co jego nerwowość była jak najbardziej autentyczna. Nie liczył co prawda na spektakularny sukces swojej roli „Chłopaka Nie Pasującego Do Otoczenia”, ale chwilowo nie widział lepszego sposobu na zbliżenie się do Madamme Bowary.

Po wszystkim raczej planował znów odwiedzić Antoninę, może przy okazji wynosząc pod płaszczem butelkę któregoś z widocznych na bankiecie win lub szampanów.

No i w ostateczności wypadałoby odwiedzić Jeba… może jutro?
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 08-01-2014, 15:21   #36
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby



-D’Arcy musi mieć kwaśną minę.-
-Ale czego się spodziewał? McKraken nie pozwoli przegłosować niczego co mogłoby zaszkodzić jego interesom, nawet jeśli godzi w to samo miasto.-
-D’Arcy to naiwny idealista. A silne prawo nie zawsze jest rozwiązaniem…-


Krok za krokiem… Zrealizować plan. Ręce drżą nieco.

-...okradli jej mieszkanie. Złupili posiadłość. To musiał być niezły cios w jej ego.-
-A te całe dumne tyrady o byciu prawdziwa córą natury? Nie uważasz mój drogi, że wikkanizm nie pasuje do zbytkownego stylu życia? Druidyzm to religia dzikusów i biedaków.
-Ależ tak, ale ja zawsze uważałem całe te Córy Luny za pozerki. Cieszę się, że ktoś utarł nosa ich członkini.
-Natura jakoś jej nie…


Strzępki rozmów docierały mimowolnie do uszu Morgana. Większość z nich nie rozumiał, co dobitnie ukazywało, że Uptown i Downtown to dwa odmienne światy.

-A ta jej kreacja… koszmar. Wyglądała jak wywłoka.
-Co racja to racja. Dobrego gustu nie kupią żadne pieniądze, a uroda przeminie.
-Prawdziwa z niej ladacznica…-


No... może nie do końca odmienne.

Nalanie drżącą dłonią trunku i podanie go Lilly, kosztowało nieco nerwów Morlocka, podobnie jak skupienie się na twarzy kobiety, której strój...


… wyraźnie miał na celu skupiać zainteresowanie spojrzeń znacznie niżej. I był w tym skuteczny. Na szczęście uśmiechając się nieco ironicznie kobieta z gracją przejęła nalaną do kieliszka porcję alkoholu i rzekła. -Bowary.. Lilly Bowary.
Miała miły dla ucha, zmysłowy głos.
-Czym się pan zajmuje panie Morganie?
Delikatny uśmiech, gdy piła podany trunek czekając na odpowiedź i przeszywające spojrzenie.

A popremierowe przyjęcie dla VIPów trwało dalej. O dziwo wkradł się na nie doktorek z Gilian. Widać Moenhausen arystokratą był nie tylko z wewnętrznego przekonania, ale i z urodzenia. Oczywiście Charlotta McKay też się na przyjęciu zjawiła i od razu pojawiła się wokół niej gromadka bogatych wielbicieli.
Cóż… bogactwo jest najlepszym wabikiem na narzeczonych. Zwłaszcza, gdy połączone z urodą.
A Charlotte nie zbywało ani na urodzie, ani na bogactwie.
Z tej gromadki przystojniaków, szczególnie wyróżniał się jeden osobnik.


Ubrany w gustowny smoking, dystyngowany dżentelmen o siwiejącej brodzie, nie pasował do reszty przystojnych młodzików otaczających Charlotte. Także fakt, że darzyła go pewnym zainteresowaniem, sprawiał iż właśnie ten mężczyzna był wyjątkowy. Choć traktowała go najwyżej w kategorii przyjaźni.

Prawdziwą zaś furorę budził wśród elegantek i ślicznotek elf. Prawdziwy elf czystej krwi.
Rasa ta bowiem zbyt często krzyżowała się z ludźmi i mieszała, by elfy czystej krwi były widziane często. Więc wzbudzały zainteresowanie, gdy się pojawiły. Elfy czystej krwi… były nieludzkie.


Tak jak ten mężczyzna w lawendowych szatach szatach nie przypominających strojów jakie nosili inni goście. Wszak prawdziwy elf podąża starożytną ścieżką, prawdziwy elf to tradycjonalista większy niż najbardziej zaskorupiały krasnolud. Nieludzko szpiczaste uszy, idealne aż do przesady rysy i oczy… które w niczym nie przypominały oczu innych stworzeń. Ten ideał filigranowej i delikatnej urody, psuły okulary… wszak idealna rasa, nie powinna mieć takich skaz jak problemy ze wzrokiem. Niemniej nadawały temu elfowi wygląd intelektualisty. Może poety?
Wystarczyło, by damulki w różnym wieku lgnęły do elfa niczym pszczoły do miodu.Tylko zazdrościć powodzenia.

Zwłaszcza, że Morgan przyciągał uwagę tylko jednej pary błękitnych oczu. Problem jednak było to, że owe oczęta były osadzone w niezbyt ładnej buźce. W dodatku… brodatej.


Jakiś krasnolud w smokingu i popijając trunki intensywnie wgapiał swe oczy w plecy Morgana. I to od początku tej bibki. Lockerby nigdy dotąd nie widział, owego brodatego krasnoluda, więc było to tym bardziej niepokojące.
Ale noc jeszcze młoda, Gilian z Ferdynandem w okolicy. Shizuka z Charlotte też. I po co się zresztą martwić jakimś brodaczem, skoro trzeba zauroczyć Lilly Bowary.
Noc jeszcze młoda, a poranek…

… Poranek przyniósł zaskoczenie. Morgan co prawda planował wyruszyć do Jeba, ale nie była to łatwa podróż. I przede wszystkim nie była krótka. Z New Heaven do Fingers konno jechało się dwa dni. I z tego co się zorientował już Morgan, nic się w tym temacie nie zmieniło. Może poza jednym. Trudno było zdobyć konia w New Heaven, a dyliżans do Cedar Hills wyruszał z miasta tylko raz dziennie. O dziesiątej.
Podróż do staruszka Jeba była więc dość długotrwałą wyprawą. Zbyt długą by Morgan na zdążył na podział gotówki za sprzedaż oryginalnego rękodzieła mwangi. Ale przecież nie musiał być. Wszak Amelia była na miejscu. Mogła za niego odebrać gotówkę. Ameli mógł zaufać na tyle, żeby powierzyć pieniądze.
Tyle że nie było jej za kontuarem “Płonącej Ostrygi”. Zamiast niej stał tam jakiś mężczyzna w sile wieku.


Dość tęgi, dość łysy, dość zarośnięty i w dość niebieskiej kamizelce.

Luna "Lunatyk" Arizen


-Skarbczyku… otwórz się.- zachichotała Tess, na widok otwieranych drzwi. Bo wrota do skarbów stały przed nimi otworem. Oczywiście pomijając pułapki.
Tych mechanicznych Luna się nie bała. Raczej ją fascynowały. Te magiczne, były dla niej trudniejsze do obejścia. Na szczęście nie była tu sama.
-Garrick, Dervirr...rozejrzyjcie się.- zakomenderował Theobald.-Są tu jakieś aury?
Wskazali w ich istnienie w kilku miejscach i druid wypowiedziawszy słowa magii wykonał kilka gestów. Powietrze zadrżało od fali niewidzialnego wybuchu, którego epicentrum było gdzieś w korytarzu.
-No to ruszajmy dalej.- rzekł Theobald wchodząc do środka i dodając.- Miejcie się na baczności.

Minęli część przeznaczoną dla nielicznej służby i dotarli do komnat pani domu.


Przepych aż bił po oczach. Drogie meble, wzorzyste dywany, piękne rzeźby, elektryczne dodatki godne najbogatszych domów. Nuda.
Niewątpliwie właścicielka tego domostwa była bogatą kobietą i sądząc z zachwyconych pisków Tess, bogatą. Ale wyglądało na to, że była też tradycjonalistką. Technologia zastosowana w tym domostwie była ograniczona do minimum. Bibeloty były może i ładne, ale nie znajdowały się w sferze zainteresowań Luny. Co więcej, szansa na znalezienie broni malała z każdym odwiedzonym pokojem.
Tutejsza gospodyni wielbiła naturę, więc raczej nie używała pistoletów. Ani innej tego typu broni.
Pech. Choć to akurat było do przewidzenia.

Po sprawdzeniu i unicestwieniu pułapek, głównie magicznych. Nastąpiło regularne łupienie domu. Tess, Dervirr i Garrick zaczęli znosić wszystko co dałoby się sprzedać na pakę pojazdu, dosłownie ogałacając dom owej arystokratki. Luna po dokonaniu, kilku drobnych napraw upewniła się, że pojazd dojedzie z powrotem do “Krowy i Gorsetu”, ale potem… automobil wymagał poważnej naprawy, jeśli miał dalej jeździć.
Zdobycze, choć kosztowne w niewielkim stopniu przedkładały się na realne złoto. Najwyraźniej kobieta nie trzymała swych zasobów pod materacem, a w banku.

Oczywiście, poza biżuterią i innymi sekretami, które trzymała w solidnym zabezpieczonym magią i mechanicznym pułapkami sejfie z potrójną kombinacją szyfrowania.


Ważącym blisko trzysta pięćdziesiąt kilogramów sejfie Graham & Co. model 235. Jednym z najlepszych na rynku i zdecydowanie pięknie zdobionym sejfie stojącym tuż przy toaletce. Prawdziwa szkatułka na biżuterię dla eleganckich pozerek. I kłopot dla złodziei. Bo Luna wiedziała, że takie draństwo jest trudne do sforsowania nawet dla niej. Zawierało jednak łup, który można było łatwiej upłynnić w półświatku, niż meble, futra i obrazy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 18-07-2015 o 21:53.
abishai jest offline  
Stary 02-02-2014, 12:40   #37
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Morgan bezradnie wzruszył ramionami.

Zamierzał grać kartą ciut wygładzonej prawdy, co chyba w tym mieście było najbliższe prawdzie jakiejkolwiek przy tak wysokim poziomie burżuazyjności w powietrzu.

-Teoretycznie odchowywano mnie na rusznikarza, a to że lepiej idzie mi wszystko po za składaniem broni to już inna sprawa.- przyznał bez oporów, upijając łyk szampana.

Był niezły.

-Chwilowo jednak bawię się w "wróbla pośród wron"... A może srok?- zmarszczył brwi, w tej udawanej refleksji.- A jak panna nazwałaby to barwne zbiegowisko, panno Lilly?

-Targowiskiem próżności...-
skwitowała krótko kobieta i dodała rozglądając się dookoła stwierdziła.- Tak więc. Wróbel? Mało nobilitująca rola.

-Czasami ochroniarz, czasami chłopiec na posyłki tych bogatszych od niego samego.-
wyjaśnił spokojnie Lockerby.- Chociaż chwilowo "nabieram ogłady", jak powiedziałaby moja pracodawczyni która zafundowała mi bilet na tę galę... To chyba taki wyszukany sposób aby powiedzieć "wieśniak z ciebie, zrób z tym coś".

Lockerby uśmiechnął się.

-Targowisko próżności... Przyznam, celnie pani określa to miejsce.

-Pracodawczyni? A któraż to?-
zapytała Lilly, która niestety większym zainteresowaniem wydawała się darzyć osobę, która zatrudniła Morgana, niż samego Morlocka.

Cóż, nie było to szczególnie niezwykłe, biorąc pod uwagę jak niskim poziomem wypchania portfela mógł pochwalić się rewolwerowiec.

Chociaż nie, źle! Tutaj już chyba liczyły się skrytki bankowe niż portfele.

-Panna McKay.- odparł swobodnie Lockerby.- Miałem... przyjemność, chronić jej brata. Ta strzelanina na gnomim kabarecie. Nic wielkiego ale chyba okazałem się wart jakiś bardziej długofalowych inwestycji w moją osobę...

Po opróżnieni kieliszka, spojrzał na stojąca obok butelkę.

-Jeszcze łyczka, panno Lilly?- zapytał uprzejmie, samemu przymierzając się do kolejnej porcji bąbelków.

-Nie... dziękuję.- uśmiechnęła się promiennie Lilly, która nadal trzymała pusty kieliszek... bardziej dla formalności, niż z potrzeby.- Panna McKay, słyszałam że jest dość ekscentryczną osobą z całej trójki rodzeństwa. A pan musi być: "gburowatym, zarozumiałym cykorem... sięgającym po przemoc, gdy brakuje agrumentów"... Tak właśnie pana opisała znana mi osoba.

Morgan uniósł brwi, a po chwili uśmiechnął się i dumnie wypiął pierś.

-Święci pańscy, toć to komplement biorąc pod uwagę jak ludzie wzajemnie obgadują się tutaj za plecami!- niemal wykrzyknął Lockerby, ignorując kilka spojrzeń wbitych w jego skromną osobę.

Następnie wzruszył ramionami, upijając łyk i godząc się na spokojnie z krytyką.

-Chociaż sam się tak nie postrzegam, są na tym świecie ludzie którzy mieli okazję poznać mnie z ciut odmiennej strony... Ta...- zastukał palcami w kielszek.- Chociaż ogółem staram się żeby moja... uczuciowość, trafiała w tych ludzi którzy swoim zachowaniem na nią zasłużyli. Ach tam, ale mniejsza o mnie! Czuję się jak pies na wybiegu. A pani? Po zachowaniu wnoszę że pani zajędzie jest bardziej powiązane z tak wysokimi sferami.

-Zajmuję się sprzedażą eterycznych olejków i innych egzotycznych ingrediencji. Oraz prowadzę salon odnowy biologicznej, przez niektóre zazdrosne języki zwanym salonem masażu.-
wyjaśniła w odpowiedzi Lilly z delikatnym uśmiechem na twarzy.- Oczywiście może czuć pan się zaproszony, aczkolwiek nie stać mnie jeszcze na udzielanie zniżek. I proszę tak nie krzyczeć. To niegrzeczne.

Zerknęła na Morgana dodając.- Obawiam się, że w moim fachu, ochroniarze rzadko bywają przydatni. A pan... jest w pracy, czy też szuka dodatkowego pracodawcy?

-Ostatnimi czasy panicz Samuel podobno trochę wyspokojniał, przez co musiałem dorabiać na boku, nie tylko u panny McKay...-
niby przypadkiem rozmasował bark, po czym uśmiechnął się, już całkiem szczerze.- Jeśli zechce pani poratować mnie jakąś robórką nie powiązaną z łażeniem po okolicach zbyt parszywych nawet jak na mnie, przyję ją z pocałowaniem ręki.

Na uwagę o krzykach, uśmeichnął się tylko.

-Widać proces odchamiania nie przebiega dostatecznie szybko... Zaś jeśli idzie o przydatność ochroniarza, nie wygląda pani na osobę mogącą miec wrogów innych niż kobiety zazdrosne o pani urodę.

Po paru sekundach ciszy Morgan zamrugał, kiedy dotarło do nieco co uleciało z jego ust, bez wcześniejszej konsultacji z mózgiem.

Dekolt azjatki działał negatywnie na poziom jego koncentracji.

Ta świadoma jego spojrzenia, przyłożyła dłoń do swych piersi i dodała.- Obawiam się, że nie zatrudniam ochroniarzy i rewolwerowców. Ale będę pamiętała o pańskiej ofercie... choć wątpię bym miała okazję z niej skorzystać. Ale może są inni? Panna McKay ma znacznie szersze znajomości ode mnie.

-Nie tylko na rewolwerach się znam...-
wykrztusił z trudem Morgan, świadom że chyba powoli traci kontrolę za równo nad sytuacją, co nad sobą.

I jeszcze to Boign! Boign!

W ostateczności Lockerby wbił oczy w malowidło nad głową panny Bowary i na szybko opróżnił swój kieliszek. Tam też były piersi, ale ciut mniej interesujące od tych na żywo.

-Zawsze mogę w ostateczności odwiedzić pani salon...- zagaił, siląc się na spokój.

Tak, zdecydowanie był już spalony.

-Zapraszam. Mamy różne masaże. I niespodzianki dla stałych klientów.- jej głos brzmiał żartobliwie... i niezwykle zmysłowo zarazem. Nalała sobie i Morganowi trunku do kieliszków, ale swojego nie tknęła. Zamiast tego spytała.- A na czym jeszcze się pan znanie, panie... Nazwisko chyba mi umknęło.

-Ech, znów moje chamstwo wychodzi...-
mężczyzna przewrócił oczami, ujął wolną dłoń Lilli, pokłonił się w mocno staromodnym stylu który zaobserwował u Jebadiaha i musnął wargami wierzch dłoni panny Bowary.- Morgan Lockerby. Cała przyjemność po mojej stronie.

-Tak więc, na czym się pan zna poza rewolwerami panie Lockerby?- zapytała z uśmiechem kobieta, nie dając po sobie poznać czy rozpoznaje nazwisko. Być może w ogóle go nie kojarzyła.

-Moim atutem jest urok osobisty i niezwykła elastyczność przystosowywania się do otoczenia.- odparł Morgan, uśmiechając się.- A mówiąc już mniej ładnie, nie mam problemu z byciem chłopcem na posyłki, kiedy to sprawa wymaga pewnej dyskrecji...

Wyjaśnienie dodał ciszej i wzruszył ramionami.

-Rzecz jasna chłopak z prowincji nie pogardzi też... zwyczajniejszymi pracami.

-Ciesielką, powożeniem i takimi tak?-
zapytała upewniając się Lilly i chichocząc dodała.- Zaś co do uroku osobistego... jest to cecha dość subiektywnie odbierana. Drogi Samuel nie zauważył jakoś pana uroku, nieprawdaż?

-Och, nie zależło mi żeby docenił mój urok osobisty, lecz żeby z łaski swojej nie wdawał się w strzelaninę w malutkim, dwustrzałowym pistolecikiem przeciwko cięzko uzbrojonej bandzie szturmującej lokal, w którym zdązył sie już wstawić.-
odparł gładko Lockerby, wzruszając ramionami.- Ale fakt, przyznaję panience rację, urok osobisty to kryterium tak rozmyte i niejednozaczne że powoływać może się na nie chyba każdy.

- Dziwi mnie też inna sprawa.
- uśmiechnęła się wesoło Lilly i upiła nieco trunku.- Trochę mało aktywnie szuka pan potencjalnych pracowców. Czyżby tak bardzo przykuła pana do mnie, moja... aparycja?

Morgan zamarł, nie spodziewając się takiej otwartości ze strony rozmówczyni.

Niepewnie podrapał się po głowie, uśmiechnął krótko w sposób mówiący "chwileczkę, myślę", przebiegł wzrokiem po otaczającym go tłumie po czym już ze szczerą bezradnościa rozłożył ręce.

-Dziwi się panienka?

-Ależ skąd. Przywykłam do takiego odbierania mojej osoby, panie Lockerby
.- odparła z lisim uśmieszkiem kobieta.- Nie wiem jednak do jakich niewiast pan przywykł, spodziewając się że tego nie zauważę, skoro mój strój podkreśla atuty mojej urody z całkowitą premedytacją.

-Do tej pory miałem kontakt z... cholera, jakby to ująć...-
mężczyzna bezwiednei przeczesał dłonią włosy.- Chociaż w sumie nie ma chyba słowa określającego niewiasty świadome swojej urody i powodzenia które jednocześnie na siłę zgrywają niewinne i skromne panienki, przy jednoczesnym katowaniu tymi że ewentualnych adoratorów.

-Wyciąga pan zbyt pochopne wnioski Morganie Lockerby.-
odparła Lilly uśmiechając się pobłażliwie.- Nie szukam męża, adoratora czy kochanka. Niech pan nie myśli, że pana chłopięcy czarm, wystarczy by podbić każde kobiece serduszko.

Rozejrzała się dookoła dodając.-Nie. Ja tu jestem w celach towarzysko-biznesowych, a pan...Charlotte z panem pogrywała, czy też już do innej damy tutaj zdążył pan smalić już cholewki?

Morgan zaśmiał się cicho.

-Szczerze powiedziawszy nie wiem kto do tej pory pogrywa mną najbardziej, ale szczerze powiedziawszy nie przeszkadza mi to tak długo jak ktoś mi za to płaci a wszystko to nie jest bezpośrednio związane z groźbą urtaty życia lub zdrowia. Co do mojego uroku zaś, smalenie cholewek traktuje bardziej jak hobby, a kobiece serca chyba nigdy nie pozostaną być dla mnie tajemnicą... No ale cóż...

Morgan ukłonił się, musnął wargami wierzch dłoni panny Bowary i wyprostował się z uśmiechem.

-Miło było panienkę poznać i zapewniam że chęcią odwiedzę pani sklep przy pierwszej sposobności. Pozostaje mi tylko liczyć że pozostali goście będą chociaż w połowie tak czarujący jak pani. Owocnego osiagania celów... towarzysko-bieznesowych.

-Na pana miejscu uważał z tym hobby. Może się zemścić na panu.-
odparła chichocząc Lilly i odsunęła dłoń od Morgana.

-Tylko zawodowcy w tej kwestii powinni obawiać się zemsty... Ja jestem ledwie uzdolnionym amatorem. Miłego wieczoru.

Skinąwszy rozmówczyni głową Morgan oddalił się, nie będąc w gruncie rzeczy pewnym czy cokolwiek zdołał osiągnąć w związku z panną Bowary... Przynajmniej miał za sobą pierwszy kontakt.

Tajemniczy krasnolud trzymał się raczej na uboczu, choć widać było że ma tu wielu znajomych. Od czasu do czasu bowiem przeprowadzał krótkie rozmowy to z jednym, to z drugim uczestnikiem tego przyjęcia. A czasem i z uczestniczką.

Jak to krasnolud trzymał się bliską zakąsek i przekąsek. Od czasu do czasu coś popijając.

Morgan zaś, kręcąc się tu i tam, co jakiś czas uśmiechając się do nielicznych widocznym w tłumie ślicznotek oraz popijając z trzymanego w ręku kieliszka metodycznie zbliżał się do stołu, by spokojnie chwycić mały, porcelanowy talerzyk i spojrzeć na jedzenie wystawione do poczęstunku gości.

Wtedy też zamarł.

-Na wszystko co święte...- wymamrotał, ostroznie podnosząc małą ośmiorniczkę wbitą na drewniany patyczek.- To to je się w wyższych sferach... ?

Przed oczami mignęła mu niesławna rycina u azjatyckiego kupca.

Krasnolud który znajdował się blisko Morgana, uprzejmie nie zauważył zachowania Lockerby'ego. Kelner który był w pobliżu tak samo, tyle że on zgromił "prostaka" spojrzeniem.

-Raz kozie śmierć...- mruknął Morlock, wkładając bezkręgowca do ust na raz.

Po dłuższej chwili z dość niepewną miną wzruszył ramionami.

-Niezłe...- pomyślał, na wszelki wypadek nalewając sobie szampana do kieliszka.

Z dwojga złego jego wzrok padł na stojącego obok brodacza.

-Niezwykle imponująca premiera.- zagadnął, nie mając pojęcia jak inaczej rozpocząć rozmowę z kimś kto wcześniej wypalał mu wzrokiem dziurę z tyłu głowy.- Chociaż muszę przyznać że fabuła wydawała mi się ciut naciągana.

Motyw z mężem ukrytym pod stołem gdy żona wodziła za nos niechcianego gacha była... równie komiczna co absurdalna.

-Tak, tak w istocie. Bardzo... śmieszne, chyba.- potwierdził brodacz i wzruszając ramionami dodał.- Zapewne... absurdalne. Obawiam się, że nie do końca ją zrozumiałem.

-Miło mi więc powiedzieć że nie jest pan w tym osamotniony
.- mężczyzna skinął krasnoludowi głową i wyciągnął doń rękę.- Morgan Lockerby.

-Brian O’Maley.-
przedstawił się krasnolud po chwili wahania

Morgan zmarszczył lekko brew, myśląc intensywnie.

-Z "tych" O'Maleyów?- zapytał po chwili, kiedy szare komórki zaczęły zderzać się w odpowiedni sposób.- Związek Zawodowy Dokerów, jeśli dobrze pamiętam? Z góry też przepraszam za ewentualny brak wiedzy na temat miasta, ale przez dłuższy czas nie było mnie w New Heaven.

-Nie. W zasadzie to nie. Choć co prawda jestem dalekim kuzynem Sheamusa, to nie mam wiele wspólnego z interesami związku, poza okazyjnym reprezentowaniem go w sądzie. Jestem adwokatem
.- wyjaśnił pospiecznie Brian. I odruchowo sięgnął do wewnętrznej klapy marynarki.- Brian O'Maley, obrońca maluczkich.

Po czym podał wizytówkę Morganowi z adresem i nazwiskiem, oraz godzinami urzędowania.

Morgan uśmiechnął się lekko i ze skinieniem głowy przyjął wizytówkę.

-Mam nadzieję że nie będę nigdy w sytuacji gdy pana pomoc będzie mi potrzebna, jeśli jednak tak się stanie dobrze będę wiedział do kogo mam się zgłosić.- rzekł spokojnie, chowając kartonik do wewnętrznej kieszeni kamizelki.- Ale skoro nie lubi pan opery, co pan tu robi? Ja dostałem zlecenie od pracodawcy aby się ciut ucywilizować, ale pan... ?

-Nie samą obroną maluczkich krasnolud żyje. Trzeba się udzielać w towarzystwie.-
odparł wymijająco Brian sięgając po jakąś zakąskę.- Poza tym to trochę stereotypowe myślenie, że każdy krasnolud gania jak nie z toporem, to kilofem. Mamy już erę Rozumu w końcu.

-Ostatni krasnolud jakiego spotkałem bardzo zasadniczo zaprzeczał temu stereotypowi, biegając dookoła z lutnią w ręku i bawiąc się w barda.
- Morgan zaśmiał się cicho, tym razem ryzykując krewetek.

Też były całkiem niezłe.

-Ogółem, i tak pewnie radzi pan sobie w towarzystwie lepiej niż ja.

-Przywykłem.-
odparł enigmatycznie Brian i rozejrzawszy się dookoła dodał.-Część z nich to moi klienci, panie Lockerby.

-Czyli faktycznie nie specjalizuje się pan tylko w maluczkich
.- rewolwerowiec również rozejrzał się dookoła.- Mój problem polega zaś nie tyle na braku manier, bo gdybym miał nóż na gardle pewnie dałbym radę zgrywać dżentelmena. Największą kłodą pod nogami u mojej skromnej osoby to ogromny brak w znajomościach. Znam tu osobiście z cztery... może pięć osób.

-Ja sam nie wyżyję z bronienia tylko mieszkańców Downtown
.- odparł krasnolud i wzruszył ramionami.- A i bycie najemnikiem z Downtown nie wymaga takich częstych wizyt w Operze, nieprawdaż?

Morgan uśmiechnął się lekko, poruszając trzymanym w ręku kieliszkiem tak aby wymieszać jego zawartość.

-A skąd u pana taka niespodziewana dygresja, panie O'Maley? Najemnicy nie mają zwykle za dużo wspólnego z prawinikami broniącymi maluczkich...

-Cóż... Mam swoje uszy w dokach. W końcu jestem O'Maley
.- odparł enigmatycznie krasnolud upijając nieco trunku. I wydając się nie zainteresowany rozwijaniem tego tematu.

-Bardziej zastanawia mnie co dokładnie zasłyszały pana uszy na mój temat...- Morgan wzruszył ramionami, znów upijając łyk szampana.

-Tajemnica zawodowa. Przykro mi nie udzielam takich informacji.- odparł dyplomatycznie krasnolud.

Tym razem Lockerby zaśmiał się, nie mając szczególnej ochoty grozić krasnoludowi.

-A zdradzi mi pan chociaż jak wielu osób równie... osłyszanych co pan mogę się spodziewać na tym nieszczęsnym bankiecie?

-Wątpię by wielu, sprawy Downtown nie docierają na salony takie jak ten.
- wzruszył ramionam Brian.

-Jestem niemal pocieszony...- wzruszył lekko ramionami.- Czy mam traktować tą wizytówkę jako ewentualny sygnał że mógłby pan być zainteresowany usługami takiej osoby jak ja, czy też jest to zwyczajna uprzejmość względem najemnika z Downtown?

-Zwykła uprzejmość. Nie zajmuję się sprawami, które wymagały by najemników.-
stwierdził w odpowiedzi krasnolud.- Jestem uczciwie pracującym prawnikiem, choć znalazło by się parę osób, które chciało by mnie przyłapać na nieuczciwych interesach, tylko dlatego że mam O'Maley na nazwisko.

-Ale chyba to i tak lepsze niż Kraken, hm?-
Lockerby uśmiechnął się leciutko nad brzegiem kieliszka.

-Nie wymawiaj przy mnie tego nazwiska McKrakenowie to odwieczny wróg O'Maleyów. Rodowa wendetta sięgająca setek pokoleń wstecz.-burknął gniewnie krasnolud i upił nieco trunku.- Ale to już nie czasy kiedy się szło z toporem na twierdzę wroga. Dzisiaj rządzi prawo i kruczki w nim ukryte.

-Chociaż zakładam że O'Maleyowie są chyba ciut lepiej postrzegani od McKrakenów. Nawet tutaj na sali słyszałem deliberacje na temat negatywnego wpływu na miastu ze strony jego... interesów.

-Doprawdy? Mam wrażenie, że jest odwrotnie. Związki zawodowe są postrzegane jako samo zło.-
odparł Brian O'Maley.- Jakby były niezgodne z prawem. Ech... a stare gildie to co? Ich isnienie jest część tradycji, zawsze gwarantowało jakość produktów, ale... pracodawcze pijawki wolą uprawiać wyzysk klasy robotniczej nie dbając wcale o swych podwładnych.

-Szczerze powiedziawszy wolę nie zagłębiać się w politykę tego miasta tak długo jak nie mam w tym jakiś widocznych zysków. Może i to złe podejście, ale bezpieczne.
- Morlock odłożył pusty talerzyk i poprawił krawat.- Mimo to, dzięki za rozmowę, panie O'Maley. Jeśli wpadnę w jakieś kłopoty, będę wiedział do kogo się zgłosić.

Spokojnie wyciągnął rękę w stronę brodacza.

-Nie ma sprawy. Zawszę chętnie pomagam obywatelom tego miasta.- odparł z uśmiechem krasnolud.

Morgan skinął z uśmiechem głową i odszedł, by wtopić się w tłum.

Kelner, któremu Lockerby wcisnął kilka dolarów okazał się posiadać sporo informacji o starszym rozmówcy panny McKay.
Jefferson D’Arcy arkanista, profesor na uniwersytecie, znany wykładowca i świetny mówca, radny w Radzie Miejskiej, zadeklarowany pacyfista i zwolennik ograniczenia dostępu do broni, jak i wzmocnienia kompetencji policji.

Interesujący osobnik jak na standardy New Heaven. Wart poznania.

I szczęśliwie, ruszył najwyraźniej w stronę toalety kiedy to bąbelki odezwały się w jego brzuchu, chcąc natychmiastowej wolności.

Łazience operowej niewiele można było zarzucić. Wyglądała lepiej niż pokój w którym sypiał Morgan. Kilka pomieszczeń dumania, lustra w złoconych oprawach nad umywalkami, pisuary, boy z ręcznikami w rogu. I sam D'Arcy pozbywający się nadmiaru trunków w ich urynalnej formie.

Morgan jak gdyby nigdy nic stanął dwa pisuary dalej, również rozpoczynając proces pozbywania się nadmiaru szampana.

-Te bąbelki przelatują przez człowieka jak cholerne tornado.- zagadnął jowialnym tonem toaletowych pogaduch, spokojnie wpatrując się w ścianę przed sobą.- A najgorsze jest to że człowiek zawsze ma wrażenie że wcale tyle tego nie wypił...

-To prawda. A potem kusi by pić kolejne i zanim się człowiek zorientuje, budzi się w obcym łóżku... lub na ławce w parku.-
odparł Jefferson zajęty opróżnianiem pęcherza.

-W takim razie musi pan pochodzić z bardzo dobrej dzielnicy skoro parki i cudze łóżka to najgorsze perspektywy przebudzeń po przepitej nocy.- Morgan zaśmiał się cicho i dopiero rzucił okiem na rozmówcę, marszcząc brew.- Hmmm... Ja chyba pana skądś kojarzę... Czy to aby nie pan ratował panienkę Charlotte od tej hordy namolnych adoratorów poprzez konwersację?

-Kogo? Och tak...Pannę Mc'Kay . Nie nazwałbym tego ratowaniem. Jest pan chyba dość blisko z nią skoro pozwala pan sobie na nazywanie po imieniu?-
zapytał Jefferson nie wykazując jednak większego zainteresowania odpowiedzią.

-To jej zawdzięczam wizytę w tym przybytku kultury.- odparł spokojnie Lockerby, przenosząc ciężar ciała z pięt na czubki palców.- O ile dobrze zrozumiałem jej intencje, zostałem uznany za wartego inwestycji w odchamianie mojej osoby... Chociaż przyznam, sama sztuka była widowiskowa, więcej bym z niej wyniósł gdyby śpiewali po naszemu...

- Należy doceniać kulturę innych krain, nawet jeśli jej nie rozumie. To zawsze sprzyja rozwojowi.-
odparł D'Arcy kończąc odlewanie się. Szybko uporawszy się z zapięciem spodni, ruszył w kierunku umywalki.

Po kilkunastu sekundach dołączył doń Morlock, również zaprzyjaźniając się z mydłem i wodą. W ciut mniej wyszukanym towarzystwie rzuciłby markowym tekstem starego Jebadiaha "Są ludzie których rodzice uczyli myć ręce po sikaniu, i są ludzie których rodzice uczyli nie sikać po rękach".

W tym wypadku chyba by jednak nie wypalił.

-Biorąc pod uwagę że motorem tego miasta są po równo przedstawiciele niemal wszystkich ras, muszę się z panem zgodzić.- przyznał, spłukując mydliny z dłoni.- Chociaż niektóre niechlubne przypadki są raczej hamulcem...

-Zawsze są niechlubne przypadki. Od tego jednak mamy prawa i siły porządkowe.
- Jefferson szybko uporał się z umyciem rąk i wyciągnął dłonie w kierunku boya. Ten podał mu ręcznik, którym D'Arcy zaczął szybko wycierać ręce.

-Powodzenia w naprostowywaniu tego miasta.- rzucił przez ramię Morgan, kiedy D'Arcy zaczął kierować się ku drzwiom.

-Dziękuję. To miłe, być docenianym.- odparł D'Arcy opuszczając pomieszczenie.

Cóż, profesor musiał się naprawdę zdziwić kiedy nietypowo rozgadany towarzysz pisuarowych zmagań z własnym pęcherzem dogonił go, zwolnił trochę i poprawił klapy marynarki, idąc po opustoszałym korytarzu.

-A już tak na poważnie, w biurze Marshala Springfielda dane mi było usłyszeć o pewnej dziennikarce, dość mocno irytującej rodzinę Cicione... Nie wiem czy to idealistka podobna do pana, czy też dziewucha ciut zbyt wygłodniała sensacji do gazety, ale kiedy sam Springfield zostaje proszony o uspokojenie jej zapędów dla jej bezpieczeństwa...

Przerwał znacząco, ciut zwalniając kroku.

-Cóż... Domyślam się o kogo chodzi.- odparł Jefferson nie starając się ukrywać swej irytacji.- Obawiam się, że ta kobieta jest jak ogień. Barwna, żywiołowa, być może pełna dobrych chęci, ale jej działania i radykalne opinie, pozostawiają po sobie jedynie dymiące zgliszcza. Nie jest podobna do mnie. Ja... próbuję zmienić to miasto na lepsza. Ona nawołuje do zamieszek.

Odetchnął głęboko uspokajając się.- Jednakże nie życzę jej źle. I wolałbym, żeby nie prowokowała elementów przestępczych do radykalnych działań. Nie chcę powtórki masakry sprzed czterech lat.

Spojrzał na Morgana dodając.- Niemniej, ona jest dziennikarką i nie można jej zabronić uprawiania zawodu. A co najwyżej zaskarżyć artykuły do sądu. Nie mogę nic w jej sprawie zrobić. To pana znajoma?

-Nie, ale mam wrażenie że szybko się to zmieni...-
odparł spokojnie Morgan.- Kiedy byłem szczeniakiem, widziałem to miasto w znacznie lepszej kondycji, w jaśniejszych barwach. Miło byłoby gdyby sytuacja poprawiła się chociaż odrobinę... Zamieszki sprzed czterech lat?

-Zamieszki zdarzają się częściej, zwłaszcza w dokach. Ale poważna masakra była jakieś cztery lata temu. Pomiędzy Cycione, a Triadami. Pięciu szefów Triad zostało napadniętych i zamordowanych wraz obstawą podczas wspólnego zebrania w restauracji z owocami. Sam budynek był podziurawiony kulami i wybuchami magicznymi, że nadawał się tylko do zburzenia. Cóż... to ponoć był odwet, za morderstwa wśród gnomów...chyba?-
Jefferson wzruszył ramionami.- Nie wiem, nie znam za bardzo przestępczej działalności i układach panujących w półświatku przestępczym miasta.

-Więc jak taka narwana dziewczyna miałaby wywołać zamieszki?
- zainteresował się Morgan.- I jak jej w ogóle na imię?

-Nie wiem. Nikt nie. Artykuły podpisuje swoim pseudonimem "Misako Cheung". Prawdziwa tożsamość jest znana tylko redakcji, z tego co wiem
.- rzekł Jefferson i po chwili dodał.- Może jeszcze nie teraz, ale prędzej czy później... narobi kłopotów sobie i miastu. W tym się muszę zgodzić z policją. Jej artykuły w Heavenly Herald są popularne i sprawiają, że jest nazywana głosem ludu. Ale też ich napastliwość wobec władz miasta, wzmacnia negatywne nastroju wśród mieszkańców... zwłaszcza Downtown. To nie może skończyć się dobrze.

-Rozumiem...-
Morgan skinął głową, a następnie tuż przed wejściem na salę bankietową wyciągnął rękę w stronę rozmówcy.- Lockerby. Jeśli dobrze słyszałem, jest pan pacyfistą, więc w razie kłopotów o określonej tematyce polecam się na przyszłość.

-Wątpię. Nie uznaję przemocy i nie używam broni. Moi współpracownicy również.-
odparł szybko D'Arcy.

-Oby ci, których pan irytuje, wyznawali podobne wartości...

- Magia mnie chroni.-
odparł w odpowiedzi Jefferson.- Nie wszystkie zaklęcia zostały stworzone, by niszczyć i zabijać.

-Mam szczerą nadzieję, że mam pan rację. Miłej nocy, profesorze D'Arcy
.- odparł spokojnie Lockerby, kiwając rozmówcy głową.

Na którymś parapecie niedaleko wyjścia schował za zasłoną butelkę szampana.

Jefferson nie zdążył odpowiedzieć, zaczepiony przez parę arystokratów i wciągnięty w rozmowę.

Cóż… Opuszczenie Opery z butelką zacnego trunku ukrytą w kieszeni płaszcza było jak najbardziej rozsądną decyzją.

Pod drzwiami Morgan odebrał rzecz jasna swój dwustrzałowy pistolecik z depozytu, oglądając go uważnie i upewniając się, że nikt przy nim nie majstrował. W ostateczności jednak przypiął go do wnętrza rękawa i pewnym krokiem ruszył przez górne miasto, kierując się do rezydencji państwa McKay.

Na wszelki wypadek pokluczył jednak to tu, to tam, korzystając z bocznych alejek i przejść, by w ostateczności skorzystać z tylnej furtki dla służby i zapukać do drzwi kuchennych.

Na twarzy rewolwerowca zakwitnął szeroki uśmiech kiedy drzwi otworzyła mu Antonina.

Może i przelotny romans, ale dziewczyna poprawiała mu nastrój.

-Mhorgan!- wykrzyknęła z tym swoim przesadzonym akcentem po czym zamilkła, kiedy kochanek chwycił ją w talii, przechylił i pocałował w usta.

Lekko uderzyła go pięściami po ramieniu.

-Świntuch…- mruknęła z figlarnym uśmiechem.

-Może… Ale z prezentem.- odparł Morgan, wyjmując z kieszeni butelkę szampana.- Zainteresowana?

-Zawsze!-
szepnęła konspiracyjnie Antonina, łapiąc kochanka za rękę i ciągnąc go na górę.

Cóż, nie wszystko poszło po myśli Morgana, ale było całkiem miło.

Po pierwsze, za równo sukieneczka Tośki co spodnie Lockerby’ego zostały na swoim miejscu, mimo ciut wybujałych oczekiwań ze strony awanturnika. Prawda, kiedy Morgan usiadł na fotelu a Antonina na Morganie praktycznie obowiązkową częścią wieczoru okazały się czułe słówka i dość częste pocałunki, ale pod wpływem świec i romantycznej atmosfery śliczna pokojówka ukierunkowała się w dość nietypowy tok spędzenia wieczoru.

Zaczęła opowiadać.

O starym kontynencie, o jego wspaniałościach, krajach o których Lockerby słyszał tylko z nazwy, opowiadań żeglarzy lub też wcale o nich nie słyszał. Szczęśliwie, opowiadając dziewczyna nie popadła całkowicie w nostalgie, przez co dłonie rewolwerowca błądzące po jej nóżkach i jego usta znajdujące sobie miejsce na jej szyi i dekolcie były witane dekoltem i anegdotami, nie do końca historycznymi, o każdym z krajów.

W ostateczności późną nocą Morgan znów stanął w progu tylnych drzwi rezydencji panny Charlotte, trzymając w ramionach Antoninę.

Dźwięk towarzyszący rozłączeniu się ich ust był trudny do opisania.

-Możhe nhastępnym rhazem ja odwiedzę ciebie?- zagadnęła wesoło służka, poprawiając krawat kochanka i pukając go palcem w nos.

Morgan uśmiechnął się blado.

-Oj, raczej zły pomysł biorąc pod uwagę gdzie teraz mieszkam… Nie chciałabyś schodzić do niższego miasta po to by się ze mną spotkać… Ale spokojnie, niedługo może będzie stać mnie na własne lokum…

-Cudownie!-
pisnęła dziewczyna, odsuwając się od rewolwerowca w pomiętej sukience.- Jak tylko je wykupisz, trzeba to będzie uczcić… A niższego miasta się nie boję.

Morgan uśmiechnął się tylko kiedy puściła mu oko i zamknęła za kształtną pupką drzwi.

Dotarcie do Ostrygi było dość niewyraźną podróżą, głównie z powodu myśli Lockerby’ego unoszących się gdzieś w okolicach dekoltu Antoniny.


***


Morgan zszedł z góry, zmarszczył brwi a w ostateczności podszedł do nowego barmana, wspierając się łokciami o kontuar.

-Witam. Gdzie Amelia.- zapytał bez zbędnych wstępów, kładąc dwa dolce przeznaczone pod opłacenie śniadania.

-Nie mam pojęcia. Poprosiła mnie rano o zajęcie się barem pod jej nieobecność i tyle ją widziałem.- wyjaśnił mężczyzna pobierając opłatę i mówiąc. -Ty pewnie jesteś Morgan Lockerby, prawda?

-Zgadza się... Mówiła kiedy wróci?
- zapytał, chwilowo tylko trochę zaniepokojony.

-Nie. Nie mówiła. - odparł mężczyzna i potarł podbródek w zastanowieniu.- To trochę niepokojące, nieprawdaż?

-A czy powiedziała ci cokolwiek?-
westchnął rewolwerowiec, powoli tracąc chęci na śniadanie.

Kątem oka sprawdził czy na sali jest gdzieś wyjec, kategoryzowany przez Morgana nie jako personel ale bardziej jako cholernie hałaśliwy mebel.

-Cóż... Panna Summers nie zwierza się mi. Odkąd pamiętam prowadziła dość awanturniczy tryb życia, w który ja się mało angażowałem, gdy jeszcze byłem aktywny w zawodzie. A teraz... wiek i artretyzm odbiera ochotę do ryzyka.- wzruszył ramionam i staruszek.- Niemniej Amelia umiała zawsze o siebie zadbać.

Wyjca nie było, zresztą nie było od wczoraj. Wszak ostatnio zamiast muzyki, Płonącą Ostrygę wypełniała błoga cisza.

To było już całkiem niepokojące.

-Cholera... A wiesz może cokolwiek co mogłoby mnie do niej doprowadzić?- Lockerby w roztargnieniu potarł brew.- Cholera, panie drogi, skoro ufa ci na tyle że zostawiła pod twoją opieką bar to musiała coś powiedzieć...

-Hmm... Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmowy. Wpadła wczesnym rankiem, z koltem w kaburze. Poprosiła o popilnowanie interesu, podczas jej nie będzie.-
zaczął zastanawiać się barman.- I wypadła jak burza. Nie zdążyłem nawet zapytać o nic.

-Często tak robi... ?

-Nie. Rzadko raczej. Dlatego to niepokojące.
- oświadczył smutno mężczyzna. I westchnął.- Ale w moim wieku, niewiele można zrobić.

-Jest ktoś kto może wiedzieć więcej? Cholera, w takich momentach żałuję że nie wziąłem jej na spytki zaraz po powrocie...

-Była blisko z tym muzykiem, co tu grywał. To był jakiś jej krewny, czy coś w tym rodzaju... trochę szajbniety jegomość. Ale widzę, że jego też tu nie ma.-
stwierdził po namyśle staruszek.

-Wiesz może gdzie mieszka?- Morgan był w stanie chwycić się nawet tak nikłych nadziei na określenie co stało się z jego przyjaciółką.

-Ogólnie tylko, trzeba będzie popytać na miejscu.- podrapał się po karku barman.- Ale tak charakterystyczny typek rzuca się w oczy.

Po czym podał adres ulicy, w dzielnicy robotniczej w głębi Downtown.

-Dzięki...- Morgan skinął głową, a z podanego talerza zgarnął tylko dwa jajka na twardo i kawałek chleba, by idąc w stronę wyjścia wepchnąć je do ust.

Trzeba było rozejrzeć się za Amelią.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 05-02-2014, 19:17   #38
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby



Pobudka była przyjemna, ranek wydawał się jasny… do czasu aż się dowiedział o Amelii. W co ona się wpakowała? W co pakował się jej wyjec? Co ich łączyło?
Nie pytał. Nie interesował się. Miał własne życie. Własne problemy. A Amelia też się nie narzucała. Tak jak teraz. Może zresztą uznała, że nie jest jej potrzebny. Może i rzeczywiście nie był?
Bo w końcu elfka nie była delikatnym kwiatuszkiem prerii. Potrafiła ubić wróbla na czubku stodoły jednym strzałem sztucera. Potrafiła złamać szczękę namolnemu półorkowi. Potrafiła wytrzymać trafienie kulą ognia szalonego magusa i wyjść z tego bez szwanku.
Amelia była twarda.
Może martwił się niepotrzebnie?
Dzień był wszak ładny… Idealny na dłuższy spacer, który okazał się potem wędrówką przez miasto.

Do domu Saelrima… dziwne imię jak na ludzkiego barda. A może nieludzkiego? Właściwie Morgan nie przyglądał mu się w ogóle. Kolejny błąd. Jeb ostro by go zrugał za takie przeoczenie. Od obserwacji otoczenia zależy wszak przetrwanie na prerii. Od czujności i spostrzegawczości zależy wszak bezpieczeństwo przemytu.
Lockerby musiał więc stwierdzić, że trochę zardzewiał podczas pobytu w więzieniu. Dobrze, że przynajmniej oko miał nadal pewne, a dłoń szybką.

Dom Saelrima, był typową robotniczą ruderą, jedną z wielu kamienic stojących wzdłuż ulicy. Na schodach do nich przesiadywali starzy ludzie, półelfy, półorki i stare krasnoludy. Dziadkowie i babcie… utrzymywani z pracy swych dzieci, pilnowali wnuków i szykowali posiłek dla rodziny. No i plotkowali.
Oczom tej grupki nic nie mogło umknąć. Wiedzieli gdzie mieszka Saelrim, wiedzieli że jest ćwierćelfem: potomkiem półelfki i człowieka. Wiedzieli, że jest bardem komponującą dziwaczną muzykę i wiedzieli o potępieńczych krzykach, które wydobywają się z jego pokoju podczas niektórych nocy. Ani chybi uprawia czarną magię… albo jak zasugerował stary bezzębny staruszek.- Sukkubusa se psydymał i uwiesił, ani chybi sukkubusa.
-Dupę nie sukkubusa. Chyba że lubi obdzieranie ze skóry, bo tak to brzmi po nocach, jakby go obdzierali żywcem.- żachnęła się starowinka siedząca obok niego.
Niemniej wszyscy oni byli zgodni, że coś się czasem nocami złego działo u Saelrima… zwanego też i Voltaire’m. Bo taki był jego przydomek sceniczny. Wiedzieli też, że zaginął… Od dwóch dni nie wracał do domu. Wiedzieli o tym, że przyszła tu Amelia, jego dziewczyna… jak twierdziło wielu.
Wiedzieli, że weszła do mieszkania. A potem szybko z niego wyszła. I pogadała z Timem, dokerem i huncwotem strasznym. Ponoć pracującym jako silnoręki dla gangsterów… tych gnomich, a może krasnoludzkich?
Tim jest ponoć miłych chłopcem jak twierdziła część staruszek, ale mężczyźni mówili że na pewno rozrabia po nocach. W końcu to osiłek silny jak tur.
To wszystko Morgan dowiedział się za darmo. Wystarczyło podrzucić temat do plotkowania i pilnować by z niego emeryci nie zbaczali. Bo staruszkowie uwielbiali plotkować… Niestety nie lubili za bardzo chodzić. Reumatyzm i zadyszka ograniczały ich wiedzę do ulicy, przy której mieszkali.
Nie wiedzieli dokąd potem poszła Amelia, za to wiedzieli dokąd poszedł Tim.
Oczywiście do pracy…

I tak Morgan trafił do doków miasta.


Będąc nadmorskim miastem i wrotami dzikiego zachodu New Heaven zawsze było pełne statków, różnej wielkości, różnego napędu i z różnych stron świata.


Harmider wypełniał port, zawsze kręciło się tu pełno ludzi, zawsze były towary do wyładowania. Zawsze kapitanowie kłócili się z oficerami celnymi. A ciężarówki wywoziły towary ze statków, lub przywoziły je do doków. Każdy gdzieś pędzi, każdy miał coś do załatwienia.
I mało czasu i cierpliwości, by odpowiadać na pytania Morgana. A obecne wszędzie patrole policji miejskiej studziły zapędy Morlocka do wymuszania zeznań. Niemniej upór jego i spokój zostały nagrodzone.
Wpadł na trop Tima.
Skierowano do stojącej na kotwicy “Morskiej Tancerki”, stojącej w porcie brygantyny z której wynoszono skrzynie z porcelaną ze starego kontynentu.
Tam też miał obecnie pracować Tim, jako pracownik fizyczny przy rozładunku. I rzeczywiście pracował.
Rudy brygadier wskazał kciukiem na Tima, akurat miał przerwę na lunch. Muskularnego wysokiego półorka z bandaną na głowie.


I Lockerby’emu mina zrzedła. To zdecydowanie nie był jego dzień.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 06-02-2014 o 15:54.
abishai jest offline  
Stary 16-03-2014, 22:15   #39
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Morgan westchnął, podszedł do półorka i lekko uniósł na powitanie rondo kapelusza.

-Tim.- przywitał się krótko, unosząc lekko brwi.- Widzę że jednak znów się spotykamy. Ot, widać masz pecha.

-O tak. Mam.-
mruknął niechętnie półork i zignorował ostentacyjnie mężczyznę dalej jedząc kanapkę.

-Wybacz, Tim, ale nie zamierzam cię przepraszać że wtedy cię spławiłem, ale miałem rację. Od tamtego czasu już trzy razy miałem okazje zejść z tego świata, przy czym w trakcie jednej prawie mi to wyszło.- przewrócił z irytacją oczami, łapiąc kapelusz i strzepując z jego pomocą pył ze skrzynki naprzeciwko półorka.

Dopiero wtedy usiadł na niej.

-Szukam Amelii. To moja wieloletnia przyjaciółka, zniknęła bez słowa.

-Myślisz, że tylko dla ciebie jest życie twarde. Myślisz, że tylko ty ryzykujesz skórę? No to cię oświecę. Nie tylko ty miewasz przesrane...-
burknął gniewnie półork. I wzruszył ramionami.-Skoro cię nie wzięła ze sobą, to pani Amelia pewnie miała powód ku temu.

-Nie mam zamiaru się z tobą licytować, bo tak po prawdzie najgorsze gówno w moim życiu ściągnąłem sobie na głowę moją głupotą i zbytnim zaufaniem do niewłaściwych osób. Jeśli idzie o Amelie, jest ona jedną z dwóch osób które klasyfikuje praktycznie jako rodzinę, więc będę bardzo zobowiązany jeśli powiesz mi gdzie ją wywiało.-
coraz bardziej zniecierpliwiony przebiegł dłonią po twarzy.- Z resztą, cholera, chcesz wiedzieć dlaczego zniknąłem? Bo życie, za które uznałeś mnie za idola z dawnych lat, było największą z głupot jakie mogłem zrobić. Kojarzysz strzelaninę w Deadrock?

Cóż, o niej akurat było głośno, pisały o tym nawet gazety. Tuzin trupów w małym miasteczku będącym pozostałością po Gorączce Srebra był czymś głośnym w czasach spokoju które nastąpiły po zakończeniu wojen między hrabstwami.

-Pewnie... czytałem wszystko.- odparł z wyraźnym dziecięcym entuzjazmem Tim.- Wszystkie szczegóły.

-Czytałeś.-
mruknął Morgan, pocierając brew.- Ale nikt nie był łaskaw powiedzieć ci jak to wszystko wyglądało naprawdę. Widzisz, w wersji oficjalnej, miejscowy szeryf Path Ollinger był jednocześnie stróżem prawa, sędzią oraz dowódcą gangu "Komorników" którzy grabili górników z Deadrock z ich urobku. Oficjalnie, ja wraz z Mathiasem Scotviellem i Strażą Obywatelską powstrzymaliśmy proceder... Pamiętasz zdjęcie biura Ollingera?

Istne sito.

A w środku, rzeź...

-Jeśli uważasz że to mnie nastraszy...- machnął ręką półork dodając.- Jestem twardszy niż ci się wydaję. I... mam warunek dla ciebie.

-Nie chcę cię zastraszać i daj mi skończyć, warunków wysłucham za chwilę.- tym razem to Lockerby burknął, marszcząc brwi.- Widzisz... Nie było żadnych "Komorników". Ollinger był po prostu nieszczęsnym szeryfem który miał pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie a Straż Obywatelska była po prostu bandą rozwścieczonych górników, którzy podjudzeni przez Scotviella ruszyli na biuro szeryfa i wystrzelali jego podwładnych, myśląc że to jakoś im pomoże ze śladową ilością srebra w kopalni i wysokimi podatkami narzuconymi na nich przez rząd. Sam Ollinger zaś był przypadkową ofiarą tego, że ktoś zapłacił dwóm łowcom nagród za możliwość dołączenia Deadrock do swojego hrabstwa...

Uśmiechnął się gorzko, słysząc ciszę ze strony Tima.

-Byłem głupi, wierząc w to co mówił Mathias... A wiesz jakie były ostatnie słowa Ollingera, nim "Straż Obywatelska" powiesiła go na latarni?

-Dajcie mi konia i dwie godziny, a przywiozę wam tyle srebra że starczy wam do końca życia.
- przypomniał Tim.

-"A niech wam od tego ulży, bando skurwieli."- odparł Morgan.- To ja pilnowałem go kiedy z przestrzeloną nogą wrzucili go do celi jego własnego aresztu, i mówił wiele rzeczy, głównie podkreślając jak wielki błąd popełniliśmy, ale ani razu nie wspomniał o srebrze czy o napadach. "Komorników" nie było. A dwie z czterech osób powieszonych razem z Ollignerem, trafiły tam bo któraś zasugerowała że szeryf może być niewinny.

Ciężko spojrzał na Tima.

-I powiedz mi, jak z tego typu "bohaterskimi wyczynami" na koncie mogłem zgodzić się żeby ktokolwiek pomagał mi, uważając mnie za swojego idola. Everet Hitch, Holliday MacCoy czy John Steiner. Słyszałeś o nich? Jasne że nie, bo byli zwykłymi policjantami i szeryfami, robiącymi swoją robotę. To o nich powinni pisać w gazetach, a nie o takich ludziach jak ja i Mathias pod Deadrock... Z resztą, dziennikarz który wtedy opisał te zdarzenia też był podstawiony przez naszego pracodawcę, o którym Scotviell wspomniał dopiero pół roku później.

-Hmmm... nie robię swojej roboty, by mnie w gazetach opisywali.-
zamyślił się półork.- Aaa... w zasadzie to mój warunek. Idę z tobą po panią Amelię.

-Nafaszerują cię ołowiem, znając moje szczęście, a potem będę musiał dostarczyć twoje sponiewierane truchło rodzinie albo przyjaciołom i powiedzieć jakieś frazesy które w żaden sposób im nie ulżą.
- stwierdził zmęczony Morlock, wstając ze skrzynki.- Naprawdę po tym co ci powiedziałem dalej masz ochotę się ze mną pałętać? Rewolwerowcem i renegatem zostałem dlatego że bezmyślnie słuchałem mojego przyjaciela, który był dla mnie wtedy jak starszy brat. Deadrock, strzelanina na Tamie Lonviella i inne wyczyny zawsze miały na celu wypchać mu kabzę i za każdym razem miałem tylko więcej i więcej krwi na rękach.

-Umiem radzić sobie z bronią i znam miasto... i umiem walczyć
.- odparł w odpowiedzi Tim prężąc dumnie muskuły, przy których ręce Morgana przypominały gałązki.

-Mam znów cię odesłać żebyś się na mnie obraził?- zapytał już naprawdę bezsilnie Lockerby.- No dobra, weź broń a wcześniej powiedz mi gdzie wywiało Amelię.

-Do pirackiej zatoki.-
odpowiedział Tim, a Morlockowi zdawało się że powiało chłodem. Piracka zatoka za jego czasów, była jednym ze szlaków przemytniczych... ale korzystali z niej tylko odważni i desperaci. Ludzie tam ginęli w niejasnych okolicznościach. Opowieści o składaniu ofiar z ludzi na cześć Morskiej Suki jak zwano bezimienną boginię morze, mroziły krew w żyłach.

Ponoć w samej zatoce żyła cała społeczności rekinoludzi, którzy wychodzili się mścić na mieszkańcach, jeśli obrażono ich panią, choćby brakiem odpowiedniej ofiary przy każdej pełni. Za czasów Morgana, w pirackiej zatoce żyła dość zamknięta społeczność rybaków i ludzi morze. I zawsze... wydawali się mu nieco... dziwni.

-Cholera... Kiedy tam pojechała? I po co?- Morgan przejechał dłonią po twarzy.- Gdzie tu jest w miarę dobry rusznikarz? Potrzebna mi dodatkowa broń... I może kowal. Cholera, czy ona oszalała?!

-Ten jej krewniak... On jest nawiedzony. Nie wiem jak mu to się stało. Ale powiadają, że właśnie tam
.- wyjaśnił cicho Tim.- Jak wracałem z małej pogaduchy z gangiem Twardej Czachy o podziale ról w dokach. No... może miał Czacha twardą czachę, ale kuśka już mu zmiękła.- zaśmiał półork.

Po czym wrócił do tematu. -W każdym razie. Zaczepiłem go jak szedł w nocy z tym swoim spojrzeniem, które czasem miewa. Wiele z niego nie wytrząsnęłem, poza tym, że duchy morza go wzywają. A jak pani Summers się dowiedziała, to...pognała do pirackiej zatoki, właśnie.

-Saelrim?-
zdziwił się Lockerby.- Grajek postanowił odwiedzić cholerną Piracką Zatokę a Amelia poleciała go ratować?! Na wszystko co święte, zatłukę tego wyjca jeśli przeżyje! Jeśli mamy tam jechać, może przydać się nam wsparcie...

-Można by poprosić związki zawodowe o pomoc.-
zastanowił się półork, pocierając podbródek.

-Czyli nadal jest tam niebezpiecznie? Cholera, niedobrze... A i ze związkami wolę mieć dość minimalne stosunki... Najpierw pokaż mi tutaj jakiś dobry sklep z bronią, a potem idziemy po ciężką kawalerię...

Miał cichą nadzieję że Tinkebell będzie widziała gdzie szukać Gilian.

Ewentualnością był jeszcze Will.

-Cóż... To dziwne miejsce. Gangi tam nie zaglądają. Związki zawodowe też trzymają się z daleka, ale ogólnie jest spokojnie od czasu gdy templariusze Pana Kuźni oczyścili to miejsce ogniem i żelazem. Ale wiesz... to było kilka lat temu i nie ma już templariuszy. Ba wielu kapłanów Pana Kuźni też nie ma.- stwierdził po zastanowieniu półork i skończył jeść dodając.-[I Pogadam z brygadzistą i skoczymy do pana Smithersa.

-Niech ci będzie, Tim, ale ja nie obiecuję ani pieniędzy, ani bezpiecznej wycieczki...

- A kto powiedział, że tego się spodziewam.- [/Iodparł półork zadziornie i ruszył, by rozmówić się z brygadzistą. Przez chwilę gadali, po czym Tim wrócił dodając.-Możemy iść, tylko po drodze jeszcze gdzieś wpadnę.

-Powiedz że po przypadkowo posiadaną przez ciebie kartacznicę z obrotową lufą...-
mruknął Morgan, masując skronie.

Miał serio złe przeczucia.

-Nie... rodzinny skarb.- wyjaśnił półork. Ruszyli uliczkami miasta i wkrótce dotarli uliczkami miasta do starej kamienicy w dzielnicy robotniczej. Był to dom rodzinny Tima, a skarbem okazała się zdobiony grawerunkiem i kamieniami szlachetnymi buzdygan.

-Rodzinna pamiątka... nie jestem dobrym strzelcem. Wolę prać po gębie.- wyjaśnił półork.

-Wiesz ilu ludzi i nieludzi uzbrojonych w broń białą zastrzeliłem za nim się do mnie zbliżyli?- zapytał sceptycznie Morgan, oglądając broń.- Z resztą nie wiem jak wyobrażasz sobie skradanie się z czymś takim...

-Nie jestem głupcem. Nie będę biegł z buzdyganem na strzelających wrogów.-
obruszył się Tim i wzruszył ramionami dodając.- To lepsze niż klucz frankoński. Łatwo mi z tym zajść od tyłu i... bam, po sprawie.

-A jakąś broń palną masz? Nawet zwykły garłacz załatwiłby sprawę...-
mruknął rewolwerowiec idąc za Timem do sklepu z bronią.

-Mam to...- rzekł wyciągając z zawiniątka które przyniósł wraz buzdyganem, ciężki pistolet o dużej lufie. Jednostrzałową samoróbkę, ale o kalibrze mogącym urwał ramię człowiekowi. Za ciężką dla Morgana, ale niewątpliwie dobrą dla Tima.

-Nada się, o ile się nie zatnie lub wybuchnie ci w ręku. Daleko jeszcze?

-Nie... tuż za rogiem
.- rzekł Tim i wskazał na nieduży szary budynek. Magazyn artykułów papierniczych. Zapukał kilka razy i rzekł.- Smithers, otwórz drzwi. Dostawa specjalna.

Jakiś krasnolud otworzył owe wrota i mruknął.- Czego tu chcecie?

-Szukam broni, panie Smithers, a dokładniej strzelby z zamkiem blokowo śluzowym oraz jakiegoś dobrego ostrza.- odparł Morgan, kiwając krasnoludowi głową.- Cena umiarkowanie gra tu rolę. Zależy mi na czasie...

-Jakie ostrza preferujesz?-
zapytał krasnolud po namyśle i otworzył szerzej drzwi dodając.- Wiesz że policja będzie cię zaczepiać, jak będziesz z flintą łaził? Tego typu broń zwraca uwagę władz.

Ruszył przodem prowadząc gdzieś obu mężczyzn.

-Miecz, rapier, pałasz? Jeśli masz, nada się też jakiś lekki toporek.- odparł rewolwerowiec, kierując się za brodaczem.- Co do strzelby zaś, od razu kupiłbym do niej jakiś skórzany obok albo futerał na plecy. Masz coś takiego?

-Nie sprzedaję wykałaczek. Mamy porządne krótkie miecze o szerokich ostrzach, tasaki oraz topory ręczne wszelkiej wielkości
.- wyjaśnił krótko krasnolud. I ruszył przodem.

-Wystarczy coś lekkiego, jednoręcznego. A co ze strzelbą i kaburą na nią. Pas na amunicję do niej też się przyda. I proszę o wybaczenie, ale naprawdę nam się śpieszy...- Morgan niecierpliwie rozejrzał się po otoczeniu.

-Wszystkim się spieszy.- burknął krasnolud prowadząc dwójkę na tyły magazynu, gdzie leżały rzędem różnego rodzaju miecze krótkie, tasaki, noże o szerokich ostrzach i topory od krasnoludzki ugroshy poprzez dwuręczne toporzystka do lekkich i potęcznych toporków do rzucania. Wybór flint był mniejszy.

U Smithersa najwyraźniej solidność konkurowała nad nowoczesnością, bowiem przeważały znane już Morganowi spluwy... znane z zarówno zalet jak i wad.




-Niech będzie to.- mruknął, wyciągając z bocznego stojaka starego Springa, solidny, niezawodny karabin.

Pięć pocisków w magazynku nie wydawało się szczególnym problemem.

-Do tego dwadzieścia pięć pestek. Jeśli zaś idzie o topór...- Morlock przebiegł wzrokiem po sporek kolekcji i w ostateczności wybrał dobrze wyważony toporek na niespełna półmetrowej rączce.- Ile za to wszystko?




-Karabin po 255 dolców, dwie paczki po 20 nabojów każda to pięćdziesiąt dolców. Nie sprzedaję amunicji na wagę. Toporek 35 dolców.- podliczył krasnolud.-Trzysta czterdzieści.

-Masz jakieś lekkie pancerze czy przez ostatnią pięciolatkę wyszły one z mody?- zapytał Morgan, wyciągając z kieszeni zwitek banknotów. Dla bezpieczeństwa wziął ze sobą siedem stów, resztą ukrywając w swoim lokum, w Ostrydze.

-Nic z mithrilu. To cholerstwo jest za drogie dla mnie, a i dla moich klientów też. Do wyboru są zawsze popularne napierśniki, skórznie i kolczugi.- stwierdził w odpowiedzi krasnolud. I przyjrzał się morganowi.- Ty pewnie nic cięższego nie masz na myśli co? Mam jedną zbroję łuskową odporności na ogień, ale to bardziej dla koneserów. A i cena za nią przekracza cenę automobilu.

-Nie... Mi jak już chodziło o coś lekkiego na pierś, ale mniejsza. Oto pieniądze.- mruknął, odliczając odpowiednią sumę.

Następnie rzucił okiem na Tima.

-Dobra... Jazda do gnomki.

I oby błękitnowłosa mikruska widziała gdzie jest Gilian.

Inaczej, zmarnowaliby tylko czas.

Sklepik Margareth był otwarty. Sama właścicielka dłubała przy niedużym... mechaniźmie zegarowym. Gdyby nie pozytywka przy drzwiach, pewnie nie zauważyłaby wchodzących. Nawet słysząc jej dźwięki ledwo zwróciła uwagę na wchodzące sylwetki i to mimo że półork ocierał się czubkiem głowy o sufit.

-Hej, Tinkebell!- rzucił Morgan z przesadną wesołością, unosząc na powitanie dłoń.- To ja, Morgan! Wiesz, ten gość od Gilian! Nie wiesz może gdzie jej szukać?

Uśmiech zniknął z jego twarzy jak ręką odjął.

-Bo jeśli nie, to mam przesrane...

-Ten gość od Gilian... a po co ci ona?-
gnomka zamiast odpowiedzieć zaczęła zasypywać Morgana pytaniami. -Czy ten półork, to twój znajomy? Przyszedłeś wycenić jego maczugę? Jest wam winna pieniądze? A może ty jesteś winny jej?

-Idę do Pirackiej Zatoki ratować przyjaciółkę która najwyraźniej władowała się w kłopoty z powodu głupiego kuzyna i potrzebny mi rycerz na białym koniu jako wsparcie, czyli w tym wypadku, Gilian!- Morgan przewrócił z irytacją oczami.- Wiesz gdzie ona jest?

-No... nie wiem. Skąd mam wiedzieć.-
obruszyła się gnomka i podrapała za uchem.-Hmm... Prześlę jej wiadomość, ale...

W dłoni gnomki pojawiła się mała karteczka.- Postaraj się żeby była krótka.

Morgan westchnął.

-Idziemy bez niej.- mruknął, przyjmując od błękitnowłosej ogryzek ołówka.- "Potrzebuję pomocy... Jeśli uznasz... za stosowne... szukaj mnie i Tima (duży półork) w Pirackiej Zatoce..."

Oddał skrawek dziewczynie.

-Dzięki.

-Nie ma sprawy.-
mruknęła Margareth i krzyknęła głośno.- Pepito!

I przez okno wleciał gołąb.




Gnomka zapakowała mu wiadomość, do plecaczka, gdy ten przysiasł na starej ławie, po czym wyszeptała coś do jego główki. Gołąb zagruchał i wyleciał jakby mu się ogon palił.

Morgan odprowadził wzrokiem pierzastego posłańca po czym westchnął.

-To co, Tim? Zatoka Piratów?

-Właśnie. A ta Gilian to... ta Gilian?-
zapytał ostrożnie półork prowadząc Morgana ku ich celowi.

-Łowczyni nagród, i to dobra... Naznaczona Piętnem Śmierci, i biorąc pod uwagę to w jaki syf się pakujemy, to jej niby przypadłość to twój najmniejszy problem.

- Właśnie... ta... Jesteś pewien, że to dobry pomysł. Mówią że upiorni jeźdźcy przynoszą śmierć wszystkim, którzy się z nimi stykają.
- wyjaśnił Tim.- Że ich.. dotyk jest zabójczy, że potrafią zabijać nawet spojrzeniem.

-Ja drażnię ją przy każdej możliwej okazji i jakoś żyję...-
burknął rewolwerowiec, skinął gnomce głową i opuścił jej sklep.

-Jeszcze...- wtrąciła pół żartem Margareth, a półork zerknął na gnomkę, potem na Morgana.- A znasz w ogóle jakieś kobiety, których znajomość nie jest powiązana z jakimś zagrożeniem?

-Każda kobieta jest z nim powiązana. Prędzej czy później...

Półork zaśmiał się głośno i klepnał Morgana poufale.

- Racja, racja

Ech, Tim...
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 22-03-2014, 19:05   #40
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


Tim był gadułą. Paszcza dosłownie mu się nie zamykała na dłużej niż minutę. Ale przynajmniej gadał ciekawie. Półork dużo wiedział o historii miasta i poszczególnych dzielnicach, znał wszystkie ploteczki i częstował nimi hojnie Morgana, gdy szli do Pirackiej Zatoki.
Tim potwierdził też to co Morgan już wiedział.
Piracka Zatoka zawdzięczała swą nazwę istnieniu pirackiej osady, jednej z pierwszych na tym kontynencie. Osada nazywała się Skulltown, była kupą budynków wybudowanych dookoła naturalnej zatoki i jedną z niewielu osad, które potrafiły żyć pokojowo z tubylcami.
Ale to akurat nie dziwiło. Piratów nie interesowała ziemia i jej skarby, swych łupów szukali na morzu.
Tubylców nie interesowało złoto i klejnoty, więc wymieniali żywność za towary, które stanowiły małą wartość dla morskich łupieżców. A które trafiały się wszak na łupionych karakach i karawelach. Bele tkanin, pospolite metale, broń, przedmioty codziennego użytku. Nic dziwnego, że Skulltown kwitło… Nic też dziwnego, że czczono Chabrys… jak wtedy nazywaną Panią Morza. W końcu ten kto pływa po morzach i oceanach, musi płacić trybut ich władczyni.
Nic więc dziwnego, że powstała tam jej świątynia.

A potem coś zaczęło się psuć. Nadchodził bowiem Zmierzch Bogów… Coś cyklicznego, co różni znawcy teologii tłumaczą zazwyczaj: zmęczeniem materiału, zużyciem się ideologii, oddalaniem się boskich dziedzin, skostnieniem kultu bądź przepoczwarzaniem samych bóstw.
Co jakiś czas bogowie tracili zdolność przekazywania swych łask kapłanom, zwykle gdy już struktury kultu okrzepły całkiem, a i sam kler popadał w stagnację i rutynę. Zwykle wtedy następowały spory teologiczne i kłótnie, a bóstwo objawiało się po kilkuletnim okresie milczenia gorliwemu klerykowi, za pomocą którego pod sztandarem nowego imienia odnawiano doktrynę i burzono stare struktury, by w ich miejsce zbudować nowe. Które z czasem krzepły, kostniały i… cały cykl powtarzał się od nowa.
Zdarzało się to co kilkaset lat i dotąd zawsze następowało odrodzenie… Dotąd, ostatnio bowiem coś poszło nie tak i bogowie się nie odradzali… Jedynie niektórych dotknęło nowe nieznane dotąd błogosławieństwo… jednakże zbyt słabe jak na kapłański dar.

W każdym razie kłopoty Skullport zaczęły się na początku obecnego Zmierzchu Bogów. Coś poszło nie tak w tej świątyni. Zaczęły się jakieś rytuały, polała krew na ołtarzach, morscy rabusie zamiast polować na złoto i klejnoty… zaczęli polować na ludzi i nieludzi… Mordować dla samej rozkoszy mordowania.
I wtedy ktoś przerażony, tym wszystkim… zdradził templariuszom Pan Kuźni położenie Skullport i sposób opłynięcia skał i mielizn broniących do niego dostępu. Cokolwiek ci paladyni znaleźli w mieście sprawiło, że spalili do fundamentów tę osadę… i na jej miejscu wybudowali własny posterunek. By zawsze stać na straży… tak przynajmniej twierdził Tim.
Sam Morgan też tą legendę słyszał parę razy. Czasami wzbogaconą krwawymi szczegółami powstałymi w ich wyobraźni.
W samej Pirackiej Zatoce Morgan nie bywał prawie nigdy. Przemytnicy ją omijali, mimo że kusiła mniejszą ilością patroli policyjnych. Było bowiem coś w tym miejscu, co budziło zimne ciarki na plecach.


Przypomniał sobie o tym, gdy już tu dotarli…



Z pozoru co prawda Piracka Zatoka wydawała się tylko kolejną dzielnicą portową, może jedynie bardziej podłą… i bardziej zaniedbaną. To nie zawijały oceaniczne liniowce, a jedynie kutry rybackie. Bo i jej mieszkańcy trudnili się głównie połowem ryb. Ale nie była to jedyna różnica.
Dzielnica wydawała celowo podupadać, wydawało się że jej mieszkańcy nie czują żadnej potrzeby utrzymywania porządku, czy naprawiania walących sie ruder. Zupełnie jakby kochali życie wśród rozkładu.
No i jeszcze ten zapach.
Tylko Piracka Zatoka tak śmierdziała… rybi zapach zmieszany z rozkładającymi się algami. W dodatku to miejsce wydawało się pozbawione życia. O ile w innych dzielnicach miasta, nieważne jak podłych, pełno było na ulicach ludzi i nieludzi i zawsze było głośno. O tyle Piracka Zatoka wydawała się pusta… wymarła niemal.

Dlatego też pojawienie się kogokolwiek ściągało uwagę. Spojrzenia, które napotykali Tim i Morgan były niechętne i podejrzliwie. Rzucali się w oczy, bo byli obcy. Na ich widok milkły rozmowy. Na ich widok tutejsi się zatrzymywali… Niewiele osób nie zwracało na nich uwagi.
Dlatego osoba, która ostentacyjnie ich zignorowała, od razu przyciągnęła spojrzenie Morlocka i półorka.


A była to starucha, powoli kuśtykająca ulicą w poprzek ulicy. Miała pewnie z dziewięćdziesiąt lat i była przygarbiona wiekiem. Podpierając się kosturem kierowała się do niedużej wnęki w pobliskim budynku. Tam też stał zaniedbany ołtarzyk przedstawiający kobiecą sylwetkę siedzącą na tronie zrobiony z mątw, rekinów i innych stworzeń morskich, obmywaną przez fale i z wężem morskim za plecami. Zapomniana i porzucona kapliczka Morskiej Suki. Staruszka mamrocząc coś pod nosem zabrała się za jej uporządkowywanie i oczyszczenie.
Nagle… spojrzała na Morgana i uśmiechnęła się szaleńczo.

Lockerby jednak nie miał czasu na rozważanie tej sytuacji, bo Tim ciągnął go za sobą w głąb dzielnicy. Ponoć do baru jego znajomego. Więcej szczegółów Tim podać nie chciał, a Lockerby… czasami wolał nie miec powodu, by je poznać. Im dłużej tu bowiem przebywał, tym gorsze wrażenie robiła na nim ta dzielnica.


Jej metaforyczna “atmosfera” była lepka i dusząca. Instynkt Morgana szalał wręcz nalegając, do rejterady i odpuszczenia sobie. W końcu Amelia wiedziała co robi, prawda?
Im dłużej przebywał w tym miejscu, tym szybciej chciał je opuścić. Im dłużej tu był tym bardziej robił się nerwowy. A co gorsza, miał wrażenie że jest… śledzony.

W końcu jednak dotarli...Tawerna “Pod Upadłym Rekinem” znajdowała się naprzeciw tego co zostało z siedziby zakonu Templariuszy Władcy Płomieni i Pana Kuźni. Katedra ku czci boga ognia była monumentalnym i przytłaczającym pobliskie budowle budynkiem. Kiedyś pięknie zdobiona, obecnie była w ruinie… zaniedbana i opuszczona przez wyznawców robiła ponure wrażenie trupa wstającego z grobu. Ale jakże potężnego trupa… smocze truchło co najmniej.
Co nie zmieniało, że truchło pozostawało truchłem. A zapomniana świątynia… opuszczonym budynkiem.

Tawerna “Pod Upadłym Rekinem” była zaś kwintesencją Pirackiej Zatoki. Z ulicy wyglądała na ruderę z doczepionym niechlujnie i podobnie namalowanym szyldem. W środku panował brud i smród pijackiej meliny zmieszany z tutejszą mieszanką rybiego odoru, słodkawą wonią gnijących glonów i jarzyn doprawioną dla ostrości nutką szczyn z zaułka. Wypełniała ją klientela siedzących przy stolikach marynarzy i rybaków w wytartych kurtkach i chustach oraz wełnianych czapkach na głowach.
Siedzieli oni po dwóch, trzech czy czterech, przy kielich żółtawej cieci od biedy będącej przepalanką lub grogiem.



I oczywiście wszyscy zamilkli na widok wchodzących, Morgana i Tima. Przez chwilę Lockerby rozglądając się po bywalcach i ich przekrwionych podejrzliwych oczkach miał wrażenie, że tylko czekają na okazję by rzucić się jak dzika tłuszcza i rozerwać ich dwójkę obcych na strzępy. Przez chwilę dłoń Morgana była niebezpiecznie blisko rękojeści rewolweru.
Przez chwilę atmosfera była tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

-Hej Tim… co robisz w Pirackiej Zatoce? To nie twoja okolica.- chrapliwy głos barmana, trochę rozluźnił napięcie. Tutejsi wrócili do przyciszonych rozmów, przerywaną jedynie niechętnymi spojrzeniami.
Zwykle taka przemowa, powinna była uspokoić tutejszych. Ale nie tu…

Tim i Morgan podeszli do barmana stojącego za kontuarem.


Rosłego brodatego półorka, o jednym z kłów zastąpionym złotą protezą.
-Tsadock Złotyząb… Morgan Lockerby.- przedstawił ich sobie nawzajem Tim. Półork spoglądał zaciekawiony przyglądał się Morlockowi. A oceniwszy go, sięgnął po butelkę leżącą obok obrzyna zrobionego z dubeltówki na słonie.
Lockerby instynktownie przyjrzał się broni. Była to stara prymitywna konstrukcja, ładowana w dwa naboje. Co prawda przeładowanie zajmowało chwilę, ale… zapewne jeden strzał wystarczał na uspokojenie awanturującego się klienta. A i samemu klientowi, taki postrzał zapewniał spokój wieczny.
-Rum…- zaczął nalewać ciemną ciecz pachnącą cukrem trzcinowym.-...Nie daję go po znajomości, bo liczę że zapłacicie. Po znajomości... to może być najwyżej to.
Skinął głową na rząd butelek pełnych żółtawej cieczy, nieprzyjemnie kojarzących się z uryną.
-To co za czarty was tu zagnały?-zapytał Tsadock, ale ani Morgan, ani Tim nie zdążyli odpowiedzieć, bo do karczmy wparowała rudowłosa dziewuszka, pasująca do Pirackiej Zatoki jeszcze mniej niż Morlock z Timem.



Rudowłosa kobitka, ubrana była w rzucające się w oczy czerwone szaty i nosiła koszulkę kolczą wzmacnianą pasami metalu w strategicznych miejscach. Wyglądała na… Trudno było określić czym właściwie rudowłosa się paprała, ale musiała mieć w okolicy sporą renomę, bo tutejsi tylko się skulili...niektórzy z szacunkiem, a inni ze strachem w spojrzeniu.
Ruda weszła do tawerny jak do własnej posiadłości. Podeszła do barmana i ignorując fakt, że Morgan z Timem byli tu pierwsi, rzekła stanowczym głosem.- Dawaj rum… podwójny.
A Tsadock zupełnie “zapomniał” o dwójce klientów i zabrał się za obsłużenie nowo przybyłej.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-04-2014 o 22:21.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172