Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-02-2017, 22:13   #171
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Plądrowanie Miętosiów

Gospodarstwo Miętosiów stało skąpane w słońcu. Wyglądało inaczej niż w nocy. Można było dostrzec leżące w trawie śmieci, szmaty i kawałki kości. Wybite okna, leje po granatach, rozwalone drzwi w drobny mak i ściany podziurawione kulami świadczyły o niedawnych zajściach. Nadpalone budynki przeszukiwał Brunem i Patric, razem z braćmi Levasseur. Przerzucali szpargały rozbójników i wygrzebywali spod desek jakieś skarby. Wszędzie unosił się jeszcze dym i smród padliny.
Remi ponuro wpatrywał się w ten pobitewny krajobraz. We wnętrzu bartnika zrodziło się głębokie przeświadczenie, że jeśli nie będzie musiał, nie powróci na Wzgórze już nigdy.
Martin potarł kark. Wciąż odczuwał skutki nocnego szturmu. Mięśnie miał zesztywniałe, a głowa mu ciążyła. Na szczęście kawusia zaczęła przynosić efekty. Remi przez chwilę obserwował pracę oddziału. Według jego polecenia mieli zwracać szczególną uwagę na żywność i broń, ale poza tym mieli raczej dowolność. Martin nie wątpił, że niektóre przedmioty trafią za pazuchę, ale cóż… Większość oddziału zgłosiła się na ochotnika, ze względu na korzyści materialne i Remi nie miał co do tego złudzeń. Bartnik postanowił pomóc, zamiast się przyglądać, skierował więc swe kroki do stodoły.

Pężyrka zauważyła gdzie zniknął Martin i żwawymi susami popędziła za mężczyzną. To on w końcu był tu jakimś nieformalnym przywódcą, więc to pewnie i jego o zgodę na pobyt w wiosce trzeba było rozpytać.
Krasnoludka wpadła do stodoły, starając się narobić tyle hałasu, żeby bez wątpienia ją słyszał i nie przywitał jakimś nożem w żebra.
- Szanowny panie Martin, pan powie co robić i w czym pomóc - wypaliła zaraz od wejścia.


Gaspard nie był równie wyrywny. Kiedy tylko dotarli na wzgórze pozwolił sobie na chwilę przystanąć i ogarnąć całą najbliższą okolicę wzrokiem. Bez dwóch zdań dopiero teraz, w pełnym świetle dnia, było widać, jak zaciekły bój stoczyły tu miejscowe siły z Miętosiami. I jak potworne to było miejsce, kiedy miała je w posiadaniu ta szalona rodzinka.
- Lokaj. - Gaspard kucnął przy psie, obserwując z umiarkowanym zainteresowaniem kręcących się wokół, zajętych wstępną fazą przeszukiwań ludzi. - Masz chwilę dla siebie. Łap wałówkę i szukaj! Szukaj szukaj szukaj! - Rzucił dalmatyńczykowi wyciągnięty z plecaka kawał całkiem świeżego mięsa, które jakimś cudem ostało się w jego plecaku i ruszył do stodoły, pozostawiając czworonoga z zadaniem wywąchania czegokolwiek, co uzna za interesujące. Mężczyzna nie liczył na to, że pies wykopie nagle jakiś garniec złota, ale miał nadzieję, że zwierzę w ten sposób będzie miało jakieś zajęcie i nie będzie mu włazić pod nogi w czasie lustrowania wnętrz tutejszych zabudowań.
- To jak, od czego zacząć? - Mruknął do siebie wzdychając ciężko i jeszcze raz obrzucając, tym razem bardziej krytycznym spojrzeniem, sponiewieraną siedzibę Miętosiów. Zarówno chałupa, jak i stodoła, z tymi zaparkowanymi w jej wnętrzu wozami, prezentowały się ciekawie i na ułamek sekundy w umyśle Gasparda pojawiła się myśl o rzucie monetą, jednak natychmiast ją od siebie odepchnął. Nie. Nie ma sensu zdawać się na szczęście. Teraz to będzie jeden rzut, a jutro, kto wie… Dziesiątki. Dziesiątki rzutów, dziesiątki podrzuconych monet, z których żadna już nie spadnie z powrotem do sakiewki.
Musiał się tego raz na zawsze oduczyć.

Gaspard z niepokojem obejrzał się na stodołę, aby upewnić się, że ani Pężyrka ani Remi nie przyglądają mu się zbyt uważnie. Cóż, może lepiej by było się na chwilę od nich oddalić? D'Arques sam nie był pewien, czego chce. Wiedział jedynie, że musi się czymś zająć.
- To… - Chrząknął słysząc, że jego głos zmienił barwę z powodu ściśniętego nagle gardła. - To ja idę tam do chałupy, zobaczyć ile par butów nazbierali od początku tej swojej działalności. Jakby co możecie mnie wołać. - Rzucił do krasnoludki i miejscowego przywódcy milicji, po czym ruszył w kierunku domostwa.
 
Gzyms jest offline  
Stary 24-02-2017, 22:36   #172
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację
Dzień na Wzgórzu

Remi tylko rzucił okiem na oddalającego się Gasparda.
- Szperać - powiedział Prężynce, jednocześnie sam rozglądając się pomieszczeniu. - Leki, broń, amunicja, żywność - wymienił. - To należy do drużyny. Pieniądze… Pewno trzeba będzie zebrać i oddać do kasy miasta - Remi skrzywił się na myśl o rewizji jaką będzie musiał urządzić przed opuszczeniem farmy. - Każdy dostanie dole z nagrody a i tu pewnie znajdą coś ciekawego, więc powinno im starczyć. Pewnie szczęśliwi nie będą, ale trudno.
Zadowolona Pężyrka załadowała się na jeden ze stojących w stodole drewnianych wozów-konstrukcji. Była przyzwyczajona i bardzo lubiła dostawać polecenia - to porządkowało jej świat i dawało jasny cel w życiu.

Remi obrzucił współczującym spojrzeniem krowę, która wydawała się być jedynym lokatorem tego budynku. Biedaczka, przynajmniej od wczorajszego wieczoru nie zostało napojona ani nakarmiona, o wydojeniu nie wspominając. Martinowie mieli kiedyś krowę, dopóki nie zdechła ze starości. Remi niewiele pamiętał z tamtego okresu, no ale jakąś wiedzę tam miał. Bartnik złapał jakieś drewniane wiadro i wyszedł na dwór. Tego zwierzęcia nie można było tak zostawić. Mężczyzna szybko przeciął podwórze i dotarł do studni. Na chwilę zerknął w ciemną otchłań, w której znikała obciążona lina i poczuł jak zakręciło mu się w głowie. Złapał mocno za kołowrót i powoli zaczął wyciągać wiadro. Martin nie słyszał plusku wody, a ciężar wydawał mu się jakby za duży. Mimo to naparł mocniej. W końcu ładunek ukazał się oczom bartnika. Od razu dało się zauważyć, że faktycznie nie było to woda. Zapobiegliwi Miętosiowie musieli ukryć tam zapasy, a chłód studni zapewnił im jako taką świeżość. Remi złapał wiadro, po czym zestawił je na ziemię.
Nie był to przyjemny widok. Ciężki pojemnik wypełniony był kawałkami mięsa. Z początku wydawało się nawet wszystko normalne, gdyby nie wystające palce tłustej rączki. Gdy Remi zajrzał głębiej przekonał się, że są tam również stopy i napsuta, blada gowa. Kołtun włosów przysłaniał lico, ale wydawało się, że ofiarą była bardzo dużych rozmiarów kobieta. Nięczęśliwie, posłużyła Miętosiom lub Burakurze prawdopodobnie za obiad...
Martin popatrzył na to obrzydzony. Wiedzieć a widzieć było sporą różnicą.
Wyciągnął szybko nóż i odciął linę przywiązaną do uchwytu wiadra. Złapał ceber, który ze sobą przyniósł z zamiarem przelania do niego wody ze studni i przywiązał do lekko postrzępionej liny. Wyrzucił wiadro do studni i odetchnął słysząc plusk. Tak jak poprzednio zaczął wciągać linę, ale tym razem nie mógł oderwać wzroku od tego co stało niedaleko jego nogi. Kiedy woda znalazła się już u góry znów posługując się nożem odciął linę. Złapał za pałąk i wrócił do stodoły. Kiedy wkroczył do środka dało się zauważyć, że jest wyraźnie bledszy. Zadowolona mućka siorbiąc zabrała się do picia.

Remi opierał się o ścianę zastanawiając się co powinni zrobić ze znaleziskiem, kiedy jego uwagę przyciągnęły powozy stojące na środku pomieszczenia. Jeden z nich wyglądał wcale porządnie. Skoro gnolle ich opuściły, milicja może mieć problemy z transportem. Mężczyzna odepchnął się od ściany i podszedł kilka kroków ku środkowi transportu. Pojazd miał uszkodzone koło, które zostało zdjęte. Remi postąpił kilka kroków na stopniach prowadzących do wnętrza i zajrzał do środka. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy był piec. Było też wielkie łoże uwalane krwią. Ktoś zbudował ten wóz na dalekie podróże. Martin opuścił wóz, wyszedł też z szopy. Tak się składało, że w oddziale miał dwie osoby nieźle znające się na takich rzeczach. No i trzeba też zrobić coś z tym - pomyślał patrząc ponuro w kierunku studni.
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 21-03-2017 o 16:06.
Kostka jest offline  
Stary 25-02-2017, 01:17   #173
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
- Och, pewnie jest bardzo zajęty - zatroskała się dziewczyna. - Dziękuję panu bardzo - zreflektowała się zaraz i skinęła nieznajomemu głową, uśmiechając się z wdzięcznością.
W takim wypadku postanowiła najpierw przenieść swoje rzeczy do nowego pokoju i od razu za niego zapłacić, a dopiero później porozmawiać z Merem. Podejrzewała, że wizyta w świątyni może mu chwilę zająć. Skierowała zatem swoje kroki w stronę karczmy.

Już po chwili stała pod budynkiem pani Beumanoire, w którym miała wynająć pokój. Zdecydowanie, choć niezbyt nachalnie zastukała w porządne drzwi mieszkania starszych kobiet.
Dość szybko się otworzyły i stanęła w nich pani Amanda. Była ubrana jak do wyjścia.
- Ooo, tak szybko panienka wróciła. Czyżby się zdecydowała?
- Na to wygląda. - Uśmiechnęła się lekko, wymownie spoglądając, na stojący obok niej kuferek. - Nie chciałam trzymać pani w niepewności, a poza tym niedługo w gospodzie odbędzie się jakaś zabawa, więc mogłabym mieć trudności z przeniesieniem rzeczy.
Spojrzała kobiecie w oczy i odchyliła nieznacznie głowę, przypomniawszy sobie, o najważniejszym.
- Na razie tylko na trzy dni. Sama nie wiem jeszcze na ile zostanę w Szuwarach. - Panna d’Artois podała starszej elfce wyliczone pieniądze, po czym poprawiła przewieszony przez ramię pasek od skórzanej torby.
- Och, nie spodziewałam się. Dziękuję. - Amandę naprawdę ucieszyły pieniądze. Szczególnie w takiej ilości. Wyjęła z saszetki dwa kluczyki i wręczyła dziewczynie.
- Ten większy klucz jest od wejścia z zewnątrz, a mniejszy, od drzwi pokoju. Proszę się nie krępować i wchodzić. My z Barbarą idziemy teraz na spacer, ale za chwilę wracamy.
Tymi słowami Amanda Rolande wyszła z sieni na słoneczne podwórze razem z dryfującą na smyczy Barbarą.
- Dziękuję ślicznie. - Dziewczyna skłoniła się lekko i, podnosząc z ziemi kuferek, zeszła z drogi osobliwej pary kobiet. Weszła przez uchylone drzwi do domu i zamknęła je za sobą.
Była już w tym pomieszczeniu, gdy pani Rolande oprowadzała ją po mieszkaniu. W powietrzu unosił się delikatny zapach perfum starszej elfki i nieco słabiej wyczuwalny zapach skrzacicy. Sophie tylko na moment rzuciła okiem na wnętrze mieszkania i skierowała się do wynajętego pokoju.

Uchylona drewniana okiennica wpuszczała do środka przyjemne wiosenne powietrze, zalotny świergot ptaków i jeszcze kilka odgłosów powolnie żyjącego miasteczka. Czuć było tchnienie wiosny i spokój tego miejsca.
Młoda wiedźma postawiła kuferek pod ścianą obok łóżka i wreszcie odetchnęła głęboko.

Około pół godziny, od kiedy Mer rzekomo wszedł do świątyni, Sophie stanęła na placu, patrząc na wrota masywnego budynku. Miała nadzieję, że jeśli jeszcze nie wyszedł, to niedługo to zrobi.

- Przepraszam i proszę wybaczyć bezczelność staruszkowi, ale chyba pani nie znam. - Rozległ się głos za plecami Sophie. Gdzieś od strony ryneczku z fontanną, podszedł do niej kobold o długiej siwej brodzie, który niósł właśnie pokrowiec na rulony papieru. - Znam tu wszystkich. Pani musi być tym nowym gościem w “Burym Kocurze”.
Starzec wysilił się na uśmiech i wyciągnął dłoń na powitanie.
- Nazywam się Jean-Christophe Trouve i jestem sekretarzem w tym mieście.
Młoda czarownica mogła odczuć, że gdzieś pomiędzy tą grzecznością, a ciekawością wścibskiego kobolda, czaiła się zwykła, dobra podejrzliwość. Tak bardzo znana z tych małych, szczególnie górskich, miasteczek.
- Sophie d'Artois, bardzo mi miło. - Dziewczyna uścisnęła dłoń kobolda, uśmiechając się z grzeczności. - Rzeczywiście zatrzymałam się w tutejszej gospodzie.
- Mogę w czymś pomóc panience? Czemu tak wystaje pod drzwiami świątyni? - zapytał się Trouve, poprawiając dźwigane papiery.
- Powiedziano mi, że znajdę tu Mera, a nie chcę przeszkadzać w jego, z pewnością ciężkich, obowiązkach.
Spojrzała raz jeszcze na nieruchome drzwi świątyni i ponownie przeniosła wzrok na starca.
- Zapewne chodzi o pana Trottier’a. Nie jest już merem. Postanowił kontynuować swoją rodzinną profesję… leczy mieszkańców Szuwar. Więc z pewnością nie będzie mu pani przeszkadzać, tym bardziej, że właśnie się wybieram do środka i również mam do niego sprawę.- Trouve wskazał palcem drzwi i westchnął. - Otworzy mi pani? Ręce mam zajęte.
- Oczywiście - skinęła głową dziewczyna i wraz ze starym sekretarzem zbliżyli się do wrót świątyni, które z pewnym oporem ustąpiły, pod zdecydowanym naciskiem dłoni Sophie. Ukazało się im przestronne wnętrze świątyni, a do ich nozdrzy doleciał intensywny zapach świec z pszczelego wosku.
- Mówił pan, że zna wszystkich w miasteczku i zapewne mieszka w nim od dawna - zagadnęła, puszczając kobolda przodem. - Odpowiedziałby mi pan coś o uczonym i jego tajemniczym domostwie na wzgórzu w zachodniej części miasteczka? Słyszałam niewiarygodne i, nie ukrywam, lekko zatrważające historie o tamtej okolicy. Wie pan co tam się właściwie wydarzyło?
- Ach.. ten gagatek panią interesuje.. Ale chyba nie jest tu pani z jego powodu? Bo przyznam, że człowiek ten przepadł jak kamień w wodę. - Kobold poczekał, aż panienka zamknie drzwi i nastanie świątynna ciemność, po czym wspólnie ruszyli przez salę.
- O, nie, skądże. Po prostu słyszałam o nim podczas wczorajszego spaceru po mieście. - Panna d’Artois wzruszyła ramionami.
- Alexandre Buibor. Mag. Podobno znakomita postać ze stolicy… Jeśli dobrze pamiętam, przybył do Szuwarów właśnie w okresie narastającego kryzysu… - Trouve przerwał wsłuchując się w dźwięki, które właśnie wypełniły salę. Kroki i rozmowy gdzieś. Może echo….
- O.. chyba nie będziemy musieli szukać daleko - zmienił temat sekretarz, mrużąc oczy.

Gdy Sophie i Trouve weszli do świątyni, w stronę wyjścia kierował się Rodolphe z dziwnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Gdy dostrzegł kobolda przywitał się:
- Dzień dobry, panie Trouve. Mam nadzieję, że dzień przyjemny? - A gdy nie rozpoznał towarzyszącej mu dziewczyny, dodał: - Dzień dobry, miła pani. Jestem Rodolphe Trottier, tutejszy lekarz.
- Sophie d’Artois. - Skłoniła się lekko, z ręką położoną na piersi.
- Ja tylko z kopią pańskiej rezygnacji, sir. Chciałem ją panu wręczyć. Pewnie będzie chciał pan powiedzieć kilka słów na nabożeństwie w niedzielę, prawda? Jakieś pożegnanie? Parę zdań do mieszkańców Szuwarów? - Kobold wręczył zalakowany dokument Rodolphe. - Ja tak naprawdę udaję się do cicerone. Nikt nie kupuje tych paczek, więc przebrałem je nieco i chcę podarować sierocińcowi.
Rodolphe skrzywił się nieco. Właśnie dlatego zrezygnował. Pełno idiotycznych obowiązków, które i tak nic nikomu nie dawały i były po prostu zbędne. Odebrał dokument od kobolda i wbrew sobie odpowiedział:
- Tak, powiem coś, w miarę możliwości. Ale proszę się zbyt wiele nie spodziewać, bo nie jestem niestety dobrym mówcą.
- Bardzo się cieszę, sir. - Trouve wysilił się na uśmiech i wskazał palcem w głąb sali modlitewnej. - To ja już pójdę. Wie pan może czy znajdę tam ojca Galive lub pannę Chloe?
- W kuchni na pewno znajdzie pan pannę Chloe. Miłego dnia, panie Trouve.
- Do widzenia - dodała dziewczyna.
Sekretarz machnął ręką i udał się we wcześniej wskazanym kierunku, zostawiając samym Sophie i znachora.

- Słyszałam, że to pan jest w tym miasteczku odpowiedzią na wszystkie pytania - powiedziała dziewczyna z uznaniem, gdy kobold zniknął im z oczu.
- Odpowiedzią na pytania? - zdziwił się. - Ostatnio to raczej jestem chodzącym pytaniem. Ty zapewne musisz być tą przyjezdną. Chciałem się wcześniej spotkać, ale jakoś nie było jeszcze okazji. Pani d’Artois. - Skłonił głowę rozmówczyni. - Jak już załatwi pani swoje sprawy w świątyni, to zapraszam na rozmowę. Może będę mógł odpowiedzieć na jakieś pytania, a może i pani udzieli mi kilku odpowiedzi. Woli się pani spotkać w karczmie, czy na ziołowej herbatce u mnie w domu?
- Przyszłam do pana, sieur Trottier. Jeśli więc nie jest pan zbyt zajęty, z chęcią zgodzę się na rozmowę przy herbacie w karczmie. Nie chcę bez potrzeby nachodzić pana w prywatnym mieszkaniu.
Rodolphe uśmiechnął się ciepło. No tak. Nie była przecież przyzwyczajona do tego, że obcy mężczyzna zaprasza ją do swojego domu. Jedynie mieszkańcy Szuwar mogli nie traktować takiej propozycji… w sposób płciowy, z braku lepszej myśli.
- W porządku. Udajmy się zatem do pana Eldritch'a, może poczęstuje nas czymś smacznym.
W głosie Rodolphe rozbrzmiała pewna nuta rozmarzenia. Jednak Sophie nie mogła domyślić się, że zielarz miał nadzieję wymyć z ust obrzydliwy posmak anyżu.

- Z tego, co mi wiadomo - podjęła dziewczyna, gdy ruszyli do drzwi wyjściowych. - I pan Eldritch nie tak dawno przybył do Szuwarów. Dosyć szybko znalazł się w nowej pracy. To również jeden z tematów, o których miałam nadzieję z panem porozmawiać.
Spacerując w kierunku karczmy, odpowiedział dziewczynie:
- Niewiele mi wiadomo na temat pana Eldritch'a. A przejęcie przez niego karczmy jest dla mnie nieco niezrozumiałe. Faktycznie - nasz poprzedni szynkarz zaginął po dziwacznej katastrofie i ktoś musiał zająć jego miejsce. Nie sądziłem jednak, że otrzyma tę posadę obcy. Ale najwyraźniej dobrze sobie radzi.
- Tak, na to wygląda - przyznała jakimś nieobecnym głosem, po czym zamilkła na chwilę. - Ta katastrofa, o której pan wspomniał… - Mówiła niepewnie, unikając jego wzroku. - Myślę, że i ja jestem tu z jej powodu.
- Za chwilę będziemy na miejscu, to będzie można na ten temat porozmawiać.
Ona była tutaj z tego powodu? Kim ona jest? - myślał Rodolphe z niepokojem. Dziwne, oj dziwne to wszystko.
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 06-03-2017 o 19:37.
Sapientis jest offline  
Stary 25-02-2017, 10:38   #174
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Thumbs up Plądrowanie Farmy Miętosiów cz. 2

Za Remim do powozu wspięła się Pężyrka, która prawie spadła, kiedy ten, wychodząc, minął ją. Minę miał nietęgą, więc krasnoludka ostrożnie zajrzała do wnętrza. Farma Miętosiów stawała się z kwadransa na kwadrans coraz gorszym, nieprzyjemnym i wręcz makabrycznym miejscem. Jednak sama krasnoludka salwowała się, godną medalu za prędkość, ucieczką, kiedy zajrzawszy do środka, odkryła zakrwawione łóżko.
Sam wóz, gdyby był w stanie niezmienionym rzecz jasna, mógłby być nowym punktem zwrotnym w życiu kogoś takiego jak Pężyrka. Ruchomy warsztat wraz z nowym domem - idealna sprawa. W głowie krasnoludki powoli, niczym nieśmiały krokus przebijający się przez śniegi, rozkwitł mały zalążek planu. A może raczej Planu. Mieć taki wóz. Pracować na taki wóz. Bogowie pod ziemią, ależ rodzina byłaby zachwycona. Teraz jednak bezpieczniej było wycofać się rakiem spod owego cudu - bo cud był skalany. Trzeba było znaleźć sobie taki nowy, własny. Spokojna przystań. Krasnoludka westchnęła.

Kolejne kroki skierowała do wciśniętej w kąt komórki - a przynajmniej miała nadzieję, że to komórka, a nie jakiś zamknięty w stodole wychodek. Drzwi, mimo, że wyglądały rachitycznie, nie ustąpiły pod pierwszym kopnięciem, dopiero drugie uderzenie podziałało. W zasadzie nie tylko ustąpiły, ale również urwały się z jednego zawiasu, więc wisiały teraz smętnie. Pężyrka wzruszyła ramionami, nurkując do wnętrza małego, zawalonego różnymi przedmiotami składziku.
Krasnoludka prawie pisnęła, kiedy wyciągnąwszy ze środka parę drobnych rzeczy, zauważyła w komórce beczułkę. Och, jak wspaniale pachniała! Niewątpliwie była to beczułka pełna prochu. Serce Pężyrki wywinęło fikołka, jednak po chwili wróciło na swoje miejsce. Pragmatyczne myślenie nie było obce saperce - a zdawała sobie ona znakomicie sprawę, że tak cenne odkrycie niekoniecznie trafi w ręce obcej krasnoludki, która doczepiła się do całej walecznej imprezy nieco przypadkowo. Westchnęła rozdzierająco, dotykając nieśmiało palcem drewnianej pokrywy. Może chociaż mieszkańcy wioski pozwolą jej zrobić z tego coś dla nich użytecznego. Może mogłaby zaproponować swoje usługi w zamian za jakiś suchy kąt do spania. To był dobry pomysł, więc zadowolona z niego Pężyrka, wzięła się z powrotem za przeszukiwanie.

Po jakimś czasie komórka była pusta. Krasnoludka wywlokła lub wyciągnęła wszystkie warte uwagi przedmioty, które podzieliła na kategorie i spiętrzyła na nieco czystszym kawałku stodołowej podłogi. Pężyrka odsunęła na bok beczkę prochu, na wierzch kładąc niewielki woreczek z tytoniem, nieco smętnego kaktusa w doniczce oraz zdobiony gnolski kozik. Te rzeczy wpadły jej w oko, jednak nie śmiała schować niczego do swoich juków, bez wcześniejszej konsultacji. Zasapana swoją pracą, wyszła ze stodoły, szukając Remiego, którego chciała zapytać o wszystkie odkryte przez nią skarby i załadowanie ich na muła, jak i dalsze instrukcje.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 25-02-2017, 11:57   #175
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Plądrowania ciąg dalszy

Gaspard tymczasem odkrył, że we wnętrzu chałupy jest dość tłoczno. I właściwie sam się zaczął zastanawiać, dlaczego miałby być tym faktem zdziwiony. W końcu oczywistym było, że to właśnie w domu, gdzieś pod łóżkami czy za piecami, chowa się najbardziej wartościowe rzeczy i miejsce to jako pierwsze warto przetrząsnąć, zaś w przypadku Miętosiów pojawiał się nawet dodatkowy argument przemawiający za uprzejmym przewróceniem do góry nogami wszystkich pomieszczeń. Mówiąc w dużym skrócie, tam, gdzie spali Miętosie, była najmniejsza szansa na znalezienie przypadkiem jakichś poćwiartowanych lub nadgryzionych zwłok.
No, chyba, że któryś z nich preferował śniadanie do łóżka. Gaspard mimowolnie zachichotał. Zapewne nie byłby tak rozbawiony tą wizją, gdyby los nie oszczędził mu widoku wnętrza wozu znajdującego się w stodole…
Jakkolwiek jednak przyjemnie i bezstresowo było we wnętrzu samej chałupy, wśród kręcących się wszędzie milicjantów ciężko było znaleźć dogodny kąt dla siebie, aby poszperać na własną rękę. D’Arques już miał się poddać i wyjść na zewnątrz, aby dokonać ekspansywnej inwentaryzacji dobytku w innym miejscu, kiedy nagle dostrzegł schody na poddasze. Tak stare i strome, że początkowo uznał je po prostu za wyjątkowo wykoślawiony fragment ściany.
Wyglądały interesująco i wszystko wskazywało na to, że nikt się jeszcze nimi nie zainteresował, więc Gaspard, kierowany typowym dla siebie instynktem samozachowawczym, przeszedł nonszalancko obok stojącego w rogu pomieszczenia stolika, zgarniając stojącą na nim butelkę wina i razem ze swoim pierwszym łupem zaczął wspinaczkę ku nieznanym, choć zapewne zakurzonym kazamatom.


O dziwo, konstrukcja schodów okazała się na tyle solidna, że poza potępieńczym skzypieniem nie przejawiały żadnych oznak zużycia. Niestety, to samo można było powiedzieć o znajdujących się na ich końcu drzwiczkach zamkniętych na niedużą, ale solidną kłódkę. Gaspard przez chwilę bezskutecznie szarpał się z niespodziewaną przeszkodą, lecz w końcu odpuścił, przysiadł tuż pod wejściem i otworzył zarekwirowane chwilę wcześniej wino. Smakowało nienajgorzej i markiz na chwilę zapomniał o problemach z zablokowanym przejściem, zastanawiając się, czy uda się jakoś zabrać te wszystkie butelki, które tu widział. Na podwórzu walały się jakieś wyglądające w miarę solidnie beczki i może udałoby się przelać do nich alkohol… Ale to tylko pod warunkiem, że nie mają do czynienia z różnymi gatunkami.
Markiza aż wstrząsnęło na myśl, że mogliby przypadkiem zmieszać wytrawne z półsłodkim.
Dreszcz obrzydzenia był na tyle silny, że zmotywował mężczyznę do podjęcia dalszych działań względem drzwi. Tym razem Gaspard naparł na nie silniej, kilka razy kopnął, raz z rozpędu prawie zleciał cudem unikając złamania karku… Lecz ostatecznie, wraz z donośnym trzaskiem wyłamał kawał drewna, a potem systematycznie już poszerzył dziurę na tyle, aby móc się przecisnąć na właściwe poddasze. I musiał przyznać, że prezentowało się ono całkiem ciekawie. Wszystko bowiem wskazywało na to, że to tutaj Miętosie trzymali większość wartościowych rzeczy. Znajdujące się pod ścianami kufry i stojące tu i ówdzie beczki nie nosiły zbyt wielu śladów zużycia i pomijając kilka dziur oraz wiszące tu i ówdzie fragmenty skór dzikich zwierząt oraz walające się po podłodze fragmenty poroża jelenia, było tu całkiem przestronnie i miło. Nawet kurzu nie było zbyt wiele, choć to akurat pomieszczenie zawdzięczało nie pedantyzmowi mieszkańców, a raczej ciągłęmu przeciągowi spowodowanemu brakiem okiennicy.
Gaspard cicho zagwizdał z uznaniem i robiąc ostrożne kroki - mimo dobrego pierwszego wrażenia nie zamierzał w pełni ufać tutejszej podłodze - podszedł do jednego z płaskich kufrów i położył na nim odkorkowaną wcześniej butelkę wina.
- A co my tutaj mamy… - Ucieszył się i sięgnął po rapier zawieszony na jednej z podtrzymujących strop kolumn. - No ciebie to chyba trzeba będzie jakoś ukryć, żeby mi cię nie zabrali - Pogłaskał ostrze. Przypomniały mu się czasy, kiedy jako młodzieniec często stawał do pojedynków. Zamierzchłe czasy. I bolesne wspomnienia, lecz pomimo tego, znów trzymać w ręku broń, którą tyle lat temu uważał za nieodłączną część ekwipunku prawdziwego arystokraty, było uczuciem przytłaczającym. Korzystając z tego, że jest sam wykonał ukłon pojedynkowy i złożył do starannie wyuczonego kiedyś ciosu. I zaatakował kolumnę. Raz, drugi, trzeci. Z każdym kolejnym ciosem coraz wymyślnej.
Stracił poczucie czasu.
Kiedy któryś z mieszkańców Szuwar w końcu zauważył schody na górę, siedział na jednej ze skrzyń. W jednej ręce trzymał pustą już butelkę wina, w drugiej ściskał rapier i patrząc przed siebie pustym wzrokiem uparcie, lecz najwyraźniej nieświadomie, dźgał jedną belek stropowych. Palce miał pobielałe od zaciskania dłoni na rękojeści broni.
 
Gzyms jest offline  
Stary 01-03-2017, 21:44   #176
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 17





SZUWARY, WIECZÓR
Kliknij w miniaturkęury Kocur aż trząsł się w posadach, gdy tłum gości tańczył skoczne bourrée. Rytmicznym pląsom kibicowali ci, którzy utknęli za suto zastawionym stołem. Inni kołysali się pod ścianami podśpiewując i machając pełnymi kuflami. Ted Hopesinger grał jak umiał, a nim więcej alkoholu się lało, tym bardziej jego utwory wpadały w ucho.
Karczma dawno nie przeżywała takiego oblężenia. Zarówno dół jak i piętro wypełnione było gwarem, śmiechem i zapachem ryb z eldritchowskiej promocji... Nawet na zewnątrz, przed drzwiami stała w kłębach dymu duża grupa gości gwarząc i paląc lulki.
Seliver Olinore szkicował portrety, ale też od czasu do czasu dał się namówić na jakiś sprośny rysunek węglem. Wywoływał tym mokre, szczerbate uśmiechy. Dalej Beatrisce DeLafosse i Fernand LeBlanc zabawiali gości, Doderic Redbread oferował paniom przepiękne ozdoby i opowiadał niezłe kawały, a wynajęty Alfonso LeBlanc przechadzał się pilnując porządku. Za barem stał jego brat, bardzo zręczny Didier. Były barman i świetny rozmówca. Wyglądało na to, że wszyscy dobrze się bawią i każdy ma pod dostatkiem jedzenia i picia.




Przez ścisk przepychała się własnie ku zapleczu Vioaline z pustymi naczyniami i tylko kątem oka dostrzegła jak do środka wchodzi Chloe z niezbyt znanym, nowym kościelnym. Diego zapaliły się oczy na widok tylu ludzi, muzyki i wina. Jeśli gdzieś mógłby być szczęśliwy to najpewniej tutaj.
- O madonno.. jak ja dawno takich rzeczy nie widziałem… - Jęknął trącony obfitym biustem krawcowej Paulette, a później muśnięty włosami wirującej Caroline LeBlanc. Zadarł głowę do góry by zobaczyć na balkonach wokół sali biesiadnej jeszcze więcej ludzi. Stał tam też Jan Wiklina, który pozdrowił skromnym skinieniem głowy pannę Vergest.
- Jaki plan, seniorita?! - Wywrzeszczał Diego w ucho panny Chloe. Oczy miał rozbiegane, a nogi prawie dreptały w miejscu by pójść w tany.

Ponad głowami Adrien’a Mosse pijącego na czas piwo i kibicującej mu oklaskami Nicoline Figuier, ponad balami solidnego sufitu, wrzaski balowiczów i muzyka dochodziły jakby z daleka. W dodatkowej kuchni na pierwszym piętrze stał wspólny, dobrze zastawiony stół gdzie kilkoro gości dyskutowało, paliło cygara i popijało droższe trunki. Tutaj właśnie przelotnie krzątał się Eldritch usługując gościom, w tym Rodolphowi Trottier i niedawno poznanej Sophie d’Artois. Pogrążeni w dyskusji zdawali się zajmować jakimś ważnym tematem.





OBÓZ MILICJI, WIECZÓR



Zapadające ciemności rozświetlało kilka lamp i jedno ognisko. Gauthier mozolnie ładował skrzynki i beczki na powóz miejski. Łupów było sporo i trzeba było pilnować by wozy nie były przeciążone. Od tego zależało jak szybko będą się poruszać jutro w drodze do domu.
- Ładunek, sprzęt oraz dwanaście osób. W tym trzy ranne, nie licząc Quentina, który chyba sam o siebie dba w miarę - Zameldował Patric zaglądając do namiotu Remiego.

- Bracia Levasseur cały wieczór reperowali powozy, a teraz kompletują elementy zaprzęgu. Tak więc mamy wóz skrzyniowy szeryfa, ciężki powóz rzemieślniczy oraz niewielki wóz handlowy. Wszystkie załadowane pasażerami albo sprzętem. Trzeba będzie jakoś namówić tę krasnoludkę z młotem, by użyczyła swojego muła.
Stajenny przeszedł do skrzyni na której stała butelka wina i polał sobie.
- Po za tym wszystko chyba w normie. Gnolle mają pierwszą wartę. Pani Hoe o świcie rusza z nimi do Bełtów. Nie będzie tam sama bo Bruno zgodził się z nią jechać... Najchętniej zabrałbym im tę furmankę i dał ten rozklekotany wózek handlarski co go mamy - Westchnął i spojrzał na dowódcę zmęczonymi oczami - Padam już. Idę spać. Proszę też się dobrze wyspać panie Martin... Miłej nocy.
Tourneur odstawił kubek, skinął na pożegnanie głową i opuścił namiot.



 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 03:47.
Martinez jest offline  
Stary 08-03-2017, 15:09   #177
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Panna Vergest nie lubiła tak gwarnych miejsc. Jeszcze przyjęcia możnych i władczych były zwykle stonowane, pełne przemyślanych ruchów, gestów i słów które czynili uczestnicy, ale przyjęcia takie jak to... Istny chaos. Każdy szturchał każdego, krzyki, tańce no i muzyka oraz śpiewy, które dość często kaleczyły uszy.
Chloe aż skuliła się gdy Diego krzyknął jej w ucho. Spojrzała na niego zaraz i dźgnęła swym łokciem dyskretnie, acz boleśnie w jego bok, aż się zgiął w pół. Wtedy złapała go ręką za ramię i zaczęła mówić mu do ucha.
- Żadnego picia i żadnych tańców. Jesteś na warunkowym i jeśli nie chcesz wrócić za kraty, to teraz musisz się zachowywać lepiej niż sami święci - odparła mu stanowczym głosem gosposia. Choć mogło mu się do nie podobać, to oczywistym było, że miała rację w tym co mówiła. - Mamy tu tylko jedną rzecz tu do zrobienia i wracamy - oznajmiła mu, dając do zrozumienia, że to nie podlega dyskusji.
Diego westchnął ciężko ogarniając wzrokiem pyszne potrawy i karafki z winem.
- Nawet małego flamenco? - Zagaił, ale gdy zobaczył determinację na twarzy gosposi, szybko spoważniał i dopytał - Jaka to rzecz, seniorita?
Chloe przewróciła oczami po jego pytaniu.
- Masz mi wskazać tego chłopaka, co jego śmierć widziałeś - przypomniała mu. Po tych słowach pociągnęła go przez salę by móc przyjrzeć się całej karczmie.
Spośród bawiących się gości, Chloe ledwo sama rozpoznała kilka osób. Był tu piekarz i przystojny elf, który pomagał w świątyni. Po tym prędkim zwiedzeniu sali głównej, Diego tylko wzruszył ramionami i wbił zdezorientowany wzrok w gosposię.
- Nie widzę nikogo znajomego, seniorita!
Trzeba było przyznać, że nikt tu na oberżystę nie wyglądał. Za ladą stał jakiś elfi barman, którego Diego nie rozpoznawał. Eldritch, którego szukali mógł ukrywać się na zapleczu lub bawił gości na piętrze…

Panna Vergest uważnie ale też i w miarę dyskretnie rozglądała się po sali. Żałowała bardzo, że wybrała się tu tak późno, kiedy już impreza działa się w najlepsze. Jej zmysły i wyszkolenie sprawiały, że wciąż była spięta, jakby gotowa na odparcie ataku. To było męczące i w gruncie rzeczy, niepotrzebne. Uznała, że poznanie właściciela karczmy pozostawi na później.
- Wracamy, słabo mi od tej duchoty - krzyknęła do Diega. Oczywiście kłamała co do duszności, ale "wrodzona" bladość cery sprawiała, że jej słowa były dość wiarygodne. Oczywiście jej towarzysz próbował oponować, lecz silne pochwycenie jego ramienia i pociągnięcie ku wyjściu, wystarczyło. Z jakiegoś powodu mężczyzna wolał się nie sprzeciwiać wątłej dziewczynie. W każdym razie, dla osoby stojącej z boku, wyglądało to po prostu, jakby uprzejmy gość postanowił odprowadzić zmęczoną dziewczynę.

Chloe z ulgą wyszła na zewnątrz. Od razu puściła ramię Diega i pewnym krokiem ruszyła w drogę powrotną ku świątyni. W głowie zaczęła na szybko rozmyślać co powinna dalej zrobić. Trochę obawiała się powrotu. Cicerone najwyraźniej unikał jej, a to była zła oznaka. Dziewczyna przygryzła wargę w obawie, że ojciec Glaive mógł nie poradzić sobie z informacjami jakie zawierał list.
- Niedobrze… - mruknęła cicho pod nosem.

Widok budynku świątyni Wielkiego Budowniczego wcale nie ucieszył Chloe. Weszła do środka, myśląc już o tym, żeby zająć się już dziś przyszykowaniem na błysk sali przed jutrzejszą mszą Cicerone. Dlatego też, po przekroczeniu progu świątyni, poleciła Diegu nastawić się na pracę, informując go, że tylko przebierze się i zaraz do niego dołączy. Gosposia po tych słowach udała się do swojej sypialni. Wyciągnęła klucz z kieszonki ukrytej w plisach jej sukienki o otworzyła pokój. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 08-03-2017, 19:09   #178
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Lampa w warsztacie dziadka powoli blakła, gdyż knot jej się kończył. Laura siedziała nad drewnianym projektem samopału. Można było go jeszcze rozwijać, ale w zasadzie był gotowy do budowy. Niezbyt skomplikowany, prosty w obsłudze i przy dobrym załadowaniu mógł miotać wiele celów na raz.

Skrzypnęły drzwi i powiało chłodem. Do pomieszczenia wszedł dziadek Poul z narzędziami. Nawet nie zauważył siedzącej Laury. Stęknął tylko i postawił skrzynkę na stole.

- Dobry wieczór, dziadku - usłyszał uprzejmy łagodny głos wnuczki. Ta odjechała nieco na metalowym krześle, którego wcześniej nie było w pracowni. Mając rękawice na dłoniach podniosła do góry jakieś dwa drewniane elementy. - Dzień po przyjeździe widziałam projekt zlecony przez szeryfa. Szkoda byłoby gdyby dziadka praca się zmarnowała, więc postanowiłam go dokończyć.

- Laura?! - Poul zdziwił się widząc wnuczkę w tym miejscu. Jego zmęczone oczy spoczęły na projekcie dziewczyny. - Ale… ale to zamówienie przepadło. Szeryf był zleceniodawcą… on...

Starzec zmarszczył brwi i podrapał się w tył głowy.


- Ciekawe… Trzy lufy? O dwóch słyszałem, ale żeby trzecią? Jak ona jest ładowana? No i jak się z niej strzela?

Stary cieśla zbliżył się do dziewczyny. Projekt rzeczywiście wydał mu się bardzo interesujący. Ta podniosła nieco do góry większe fragmenty projektu, prezentując lepiej zarys całości.

- Trzy, gdyż więcej byłoby już nieporęczne. Powiększenie mojego sześciolufowego projektu w takiej skali byłoby za ciężkie. Ładowanie też jest inne niż zazwyczaj. Ręczne wsypywanie porcji prochu od przodu jest dość problematyczne i czasochłonne. Można zastąpić to gotowymi pakunkami, które wsuwa się od przodu. Jednak dalej trzeba je docisnąć do dna lufy. Skoro i tak wszystko musi dostać się na drugi koniec, to stwierdziłam, że właściwie można robić to od tyłu.

Laura podniosła inne części projektu i przyłożyła je do siebie.

- W krócicy wsuwam od dołu zestaw miniaturowych luf. Mają już przygotowane wcześniej ładunki. Wystarczy wsunąć wszystko na miejsce i broń jest gotowa. Tutaj czegoś podobnego nie uda mi się zastosować... Dziadek zaprojektował całą drewnianą część. Nie chcę tego zmieniać. Pomyślałam zatem, o łamaniu lufy w ten sposób - wskazała prezentując przekręceniem elementów w odwrotnych kierunkach. - Zamówienie co prawda opiewało na broń krótką... Ale z moim pomysłem na inny rodzaj amunicji siła broni byłaby za duża na jedną rękę. W pakunku nie planuję jednej kuli, ale garstkę malutkich. Po zapłonie powinny rozproszyć się i pokryć spory obszar. Stracą szybko prędkość wylotową... Ale za to nie będzie potrzeby precyzyjnego celowania. Można więc strzelać z biodra na krótki dystans za pomocą dźwigni - wskazała puste miejsce na drewnianym elemencie.

Laura była w swoim żywiole. Mimo godziny wcale nie była zmęczona. Można było powiedzieć, że była całkiem pobudzona. Szczególnie, gdy mogła podzielić się tym, nad czym pracowała.

- Doskonały pomysł. - Zaskoczony Poul wziął do ręki element prototypu. - Broń i tak będzie dla krzepkiego strzelca. Będą potrzebne trzy ładunki śrutowe. Umiesz obliczyć mieszanki prochu dla takich naboi?

Starzec był naprawdę zdziwiony umiejętnościami wnuczki. Ta energicznie pokiwała głową.

- Umiem, ale nie sądziłam, że dziadek się na tym zna. Zamówienia wykraczały dość mocno poza pracę w drwie - przyznała Laura.

- Gdyby wykonać takie dwie spluwy, dać Armandowi do ozdobienia… być może jakiemuś magowi do umagicznienia.. na przykład ochrony przed wilgocią… To byłyby naprawdę wyjątkowe dwa egzemplarze…

Poul oddał przedmiot Laurze i z uznaniem pokiwał głową.

- Nie znam pana Armanda, ale do wykończenia broni i tak będzie trzeba pomocy ludwisarza i kowala. Warsztat dziadka nie ma wszystkich narzędzi, które są potrzebne. Wszystkiego z warsztatu mistrza Jucelyna zabrać nie mogłam, a i tak o mały włos kufer z narzędziami by został w Matrice.

Mimo zmęczenia dziadek wypytał jeszcze o parę szczegółów. Był pod wrażeniem i nie spodziewał się, że Laura faktycznie będzie miała umiejętności techniczne. Nie mniej, zapowiedział, że porozmawia z odpowiednimi osobami, które będą mogły uzupełnić projekt wnuczki swoim zapleczem. Czas tego dnia niestety się skończył, zmęczenie dało się we znaki i Poul udał się do łóżka. Laura jednak jeszcze przez jakiś czas spędziła w warsztacie.
 
Proxy jest offline  
Stary 08-03-2017, 20:54   #179
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
Rodolphe i Sophie cz. 1 z 2

- Cóż cię zatem sprowadza do Szuwar, panno Sophie? - zagaił Rodolphe, gdy usiedli przy stoliku i otoczył ich przyjemny gwar rozmów i zabawy. Zielarz zamówił dla siebie kubek cydru, Sophie zaś, jako że nie jadła jeszcze obiadu, a pora (zupełnie nieoczekiwanie) zrobiła się całkiem odpowiednia, poprosiła o dzisiejsze danie dnia, to jest smażoną rybę z warzywami, oraz o kieliszek białego wina.

Dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Upewniła się, że nikt im się zbytnio nie przygląda ani nie przysłuchuje i zbliżyła się nieco do rozmówcy.
- Nie mam zamiaru pana okłamywać, sieur Trottier - zapewniła. - Wierzę również, że mogę panu zaufać. Dobrze rozumiem decyzję o rezygnacji, jednak nie został pan merem bez powodu. - Zamilkła na krótko. - Jedną z osób, które ucierpiały w niedawnej katastrofie, była pewna stara kobieta, mieszkająca na podmokłych terenach, na północy Szuwarów. - Panna d’Artois odwróciła na moment wzrok, a gdy znów spojrzała na mężczyznę, miała w oczach smutek i żal. - Cicerone Glaive, z którym rozmawiałam w dzień mojego przybycia, poinformował mnie, że owa kobieta nie żyje.
- Nie nazwałbym tego potwora kobietą - roześmiał się szczerze Rodolphe, lecz szybko spoważniał. - Ale to prawda. Stara Marie zmarła mniej więcej w tym samym momencie, w której wydarzyła się tragedia z utratą przytomności. - Zielarz nie krył się z rozmową i mówił normalnym głosem. - Wyglądała, jakby nagle spadły na nią te wszystkie lata, które sobie, chyba, magią skradła. Wciąż jednak nie odpowiedziałaś, co tutaj robisz… Jesteś krewną Marie? - zapytał z nagłą troską w głosie.
- Magią… - powtórzyła dziewczyna, z wzrokiem utkwionym w blacie stołu. - Czyli to prawda? Naprawdę była wiedźmą… - Pokręciła powoli głową. - Nie jestem jej krewną - zaprzeczyła zdecydowanie. - Tak naprawdę nigdy się nie spotkałyśmy, jednak wiele o niej słyszałam. Ja, cóż… Jeśli tylko byłoby to możliwe, chciałabym ją pochować. W razie, gdyby mieszkańcy nie zgodzili się na miejski cmentarz, to chociaż tam, na bagnach. - Spojrzała mu w oczy. - To wiele dla mnie znaczy.
- Wiele słyszałaś… I chciałabyś ją pochować… - “Kim jesteś, do cholery”, dodał w myślach. - Nie sądzę, żeby z pochówkiem miał być jakiś problem. Ale odpowiedz mi najpierw - skąd to zainteresowanie? I czego ostatecznie ode mnie chcesz?
Rodolphe nie chciał, żeby tak to zabrzmiało, ale kolejna dziwna sprawa nie wpłynęła dobrze na jego samopoczucie. Musiał się nieco zdystansować, żeby nie stracić dobrego humoru po spotkaniu z Diegiem.
Panna d’Artois wyprostowała się na drewnianym oparciu. Oblicze znów miała spokojne.
- Po prostu pragnę godnie pożegnać daleką znajomą. - Zdawało się, że chciała wzruszyć ramionami, jednak tego nie zrobiła. - Miałam nadzieję, że wskaże mi pan bezpieczną drogę do jej domu.
- Raczej nie wybieram się na bagna, jest tam bardzo niebezpiecznie. No i ta chatka… Cóż, ona nieco zmienia położenie. Nie wiem, czy obecnie będzie dało się ją łatwo znaleźć.
Rodolphe przypomniał sobie drzewo wisielców, które zawsze wskazywało drogę, a ostatnim razem było dość niepewne, jakby traciło moc po odejściu Marie.
- Nie, raczej nie wybieram się - mruknął do siebie.

Sophie, nieco zbita z tropu, już otwierała usta, by coś powiedzieć, gdy postawiono przed nią talerz z parującą rybą. Dziewczyna podziękowała grzecznie i uśmiechnęła się do mera, wracając do niego spojrzeniem.
- Rozumiem - powiedziała przymilnie, uznając najwidoczniej, że nie zmieni jego decyzji. - Musi pan dbać o swoje bezpieczeństwo, aby móc troszczyć się o zdrowie wszystkich mieszkańców. - Skosztowała jednego z warzyw. Na szczęście nie było zbyt rozgotowane. - Skierowano mnie do pana również w sprawie pracy. - Dziewczyna zmieniła temat, by rozwiać nieco przytłaczającą atmosferę. - Rozmawiałam z panią Iris Pascal. Powiedziała, że z przyjemnością przyjmie kogoś do pomocy w urzędzie. Podobno ma teraz naprawdę dużo pracy, przygotowując arsenał na przyjazd nowego szeryfa.

Dbać o swoje bezpieczeństwo? Nigdy tak na to nie spojrzał, ale w sumie to lepiej, że tak panna Sophie na to patrzyła. Po prostu nie chciało mu się po raz kolejny łazić po bagnach, szczególnie z dość podejrzaną dziewczyną.
- W sprawie pracy? Cóż, panno d’Artois… Ja do pomocy nikogo nie potrzebuję, a urzędem zajmuje się obecnie pan Trouve.
- Dobrze. W takim razie porozmawiam z panem Trouve. Dziękuję. - Spojrzała w talerz i nabiła jasny kawałek ryby na widelec. - A wie pan, sieur Trottier? - zapytała, uniósłszy oczy na mężczyznę. - Zaskakująco duży tu ruch, jak na takie niewielkie, zapomniane miasteczko. - Po czym wsunęła jasny kawałek ryby do ust.
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline  
Stary 08-03-2017, 23:18   #180
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Rodolphe i Sophie cz. 2 z 2

Zielarz przez chwilę popijał cydr w milczeniu, by jakoś przemyśleć odpowiedź na to pytanie.
- Ruch duży, wywołany głównie zmianami urzędów i przybyciem nowego kapłana. No i chętnymi, żeby pogrzebać starą wiedźmę - zażartował.
- Daleką znajomą - sprostowała. - Niezależnie jakim człowiekiem była, zmarłych należy chować. I pan zapewne życzyłby sobie, by pochowano go po śmierci - powiedziała z powagą, po czym wróciła do odsuwania mięsa od licznych ości.
- Marie, jeżeli mogę wyrazić swoje zdanie, wyglądała na szczęśliwą, że zmarła. I że właśnie tam, gdzie była, chciała leżeć. Oczywiście to moje wrażenie. A po śmierci… pochować? Chyba wolałbym, żeby moje ciało gdzieś w lesie porzucić, żeby się jakieś zwierzę najadło, albo spalić i rozsypać, żebym trochę roślin jeszcze nawiózł. Po co wsadzać ciało do ziemi? Żeby zgniło?

Temat mało przyjemny do kolacji, ale Rodolphe, który niejedno widział i o niejednym czytał w każdej sytuacji, nie zwrócił na to uwagi.
- Żeby właśnie uniknąć podobnej profanacji, jak poszarpanie go przez dzikie zwierzęta - odpowiedziała zdziwiona, jakby było to oczywiste. - Naprawdę życzyłby pan sobie, by jego kończyny rozwleczono gdzieś po lesie? - Sophie uniosła brew, przerywając nabijanie warzyw na widelec. - W dodatku zwierzęta nie zjadają wszystkiego. Walające się pomiędzy drzewami szczątki odzieży i ludzkie kości, poznaczone śladami zębów, czy pazurów, nie są zbyt miłym widokiem dla przypadkowych podróżnych. I tak często zdarza się być świadkiem podobnej sceny. - Pokręciła głową z dezaprobatą. - Palenie z kolei dosyć źle się kojarzy. - Dziewczyna mimowolnie się wzdrygnęła. - Poza tym do tego potrzeba naprawdę sporo drewna. Nie wszyscy i nie wszędzie mogą sobie na to pozwolić. Tradycyjny pochówek w ziemi jest zdecydowanie lepszy, pod tym względem. Do tego pozostaje po nas, nie tylko symboliczne, miejsce pamięci. - Trzymany w ręce widelec, z rządkiem nabytych warzyw, zakreślił w powietrzu bliżej nieokreślony kształt, dla podkreślenia wagi słów panny d’Artois, by na końcu trafić do jej ust.
- Nie oceniam, każdy może życzyć sobie czego chce. Dlatego, jeżeli Stara Marie życzyła sobie, żeby ją ktoś pogrzebał, niechaj to robi. Niestety nie będę mógł w tym pani pomóc.

Rodolphe nie miał tutaj więcej do dodania. Chciał dowiedzieć się kto przyjechał do wioski, nie dowiedział się. I najpewniej się nie dowie wiele ponad to, że Sophie była jakąś znajomą wiedźmy, albo przynajmniej tak twierdziła. No nic. Zagrożenia chyba dla mieszkańców nie stanowiła, więc Rodolphe mógł wracać do pracy. A jaka była lepsza okazja, żeby porozmawiać o zdrowiu swoich owieczek, niż wielkie zgromadzenie w karczmie?

- Zdaje się, że wykorzystaliśmy się na tyle, na ile chcieliśmy. Wybacz mi, panno d’Artois, ale muszę zająć się innymi sprawami. Do widzenia. - Rodolphe skłonił lekko głowę i wstał od stołu.
Dziewczyna odłożyła widelec i również uniosła się z drewnianego krzesła.
- Bardzo dziękuję, za poświęcenie mi pańskiego czasu, sieur Trottier. - Skłoniła się dystyngowanie. - Mimo, że było mi naprawdę miło spędzić z panem tę chwilę, zważając na pański zawód, mam nadzieję, że nie spotkamy się zbyt szybko. - Uśmiechnęła się do znachora, ale jakoś smutno. Musiała przyznać przed sobą, że postrzeżenie tej rozmowy w sposób wzajemnego wykorzystywania, nie było jej całkiem obojętne.

Obiad dokończyła już samotnie, nie zwracając zbytniej uwagi, na bawiących się w gospodzie mieszkańców.

 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 22-03-2017 o 20:41.
Sapientis jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172