Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-04-2009, 00:09   #201
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Nad jeziorem

Serce rozrywał mu żal. Serce? Przecież nie miał już serca. Nie miał też oczu, lecz widział. Nie miał uszu, choć słyszał. Nie miał ciała, lecz czuł. Dlaczego?! Właśnie teraz, gdy pragnął ponad wszystko nie widzieć, nie słyszeć i nie czuć. Nie czuć bólu, jaki powodowała świadomość, że zabił, że umarł, że stracił ją. Unosił się nad Thagortem, oglądając oczami swej matki śmierć i spustoszenie rozprzestrzeniające się , jak zaraza. Rzezi nie było końca. Pazury, zęby, żwaczki i kolce jadowe przeciw nożom, strzałom, mieczom, kulom, ale najczęściej gołym rękom nieprzygotowanych na atak braci. Liczba przeciwko mocy darów. Świat Girry pogrążał się w chaosie. Umysły ogarnięte amokiem mordowania, rozkoszowały się pławieniem się we krwi tych, którzy jeszcze tego wieczora byli braćmi lub panami. Dziś ginęli w ich szczękach i szponach.



Girra szalał z rozpaczy. Nie mógł zamknąć oczu, ani zakryć uszu rękami, by odciąć się od tego co działo się wokół. Nie miał ich. Był wzrokiem i słuchem. Był bólem, wściekłością i rozpaczą, której nawet nie dano mu wykrzyczeć. Niemal odchodził od zmysłów, bezowocnie próbując skierować na siebie uwagę dwojga ludzi. Nie dostrzegali go. Nie mogli. Może gdyby wiedzieli, że tu jest, gdyby się skupili udałoby mu się ostrzec ich. Nie wiedział. Jednego jednak był pewny, wiedział, że muszą natychmiast uciekać z tego miejsca, że za chwilę będzie za późno.

Ola! Wszystko jedno z kim, ale niech przeżyje. Idvo! Niech żyje.

Czekał w napięciu czy tamtemu uda się ją przekonać, żeby poszła z nim, a kiedy ruszyła za nim żegnając się ze wspomnieniem o ich niespełnionej nocy, wstąpiła w niego nowa nadzieja i chęć do walki o trwanie. Musiał coś zrobić. Nie mógł już przez wieczność pozostać złocistym kurzem roznoszonym przed wiatr po całym Thagorcie. Potrzebował czegoś, w czym mógłby skupić tę namiastkę siebie: duszy, świadomości i życia, której Matka pozwoliła tu zostać. Potrzebował tego, by zachować siebie. By ocalić mężczyznę, który jeszcze przed chwilą był Girrą. Potrzebował materii!
Musiał się skupić. Wręcz dosłownie. Tylko jak miał to zrobić skoro to, czym w tej chwili był, nie miało nawet siły oprzeć się podmuchom wiatru? To mogło potrwać całe wieki, zanim nauczy się panować nad swoim stanem. O ile to w ogóle możliwe. Nad chwilową bezsilnością z wolna brał górę gniew i wola przetrwania. Był w końcu Girrą…

~*~

Małe przemoczone i wymiętolone ciało szczurka Rufixa osiadło wśród przybrzeżnych trzcin, unosząc się na falach, jak gdyby jezioro pragnęło ukołysać je do wiecznego snu w swoich ramionach. Podmuchy wiatru i ruch wody powoli kierowały je ku unoszącemu się przy brzegu kożuchowi wodnych roślin, zalegających powierzchnię.

Prawdopodobnie, jako że w naturze -nawet w naturze Thagortu- nic się nie marnuje, wkrótce stałoby się pożywieniem dla wodnych, lub powietrznych stworzeń Idvy, które zdołałyby je wyczuć lub wypatrzeć. Szczęśliwym trafem jednak, żadne z nich nie było teraz zainteresowane wypatrywaniem padliny. Wręcz przeciwnie. Polowały na grubszego, żywego "zwierza", zwabione zapachem i smakiem krwi przelanej nad brzegiem jeziorka. Miały w głowach tylko jedną myśl: zemstę na członkach Stad...

~*~

Najpierw drgnęły wąsiki. Mały różowy nosek pokiwał się na boki, a drobne łapki o cieniutkich paluszkach objęły kurczowo kępkę trawy w pływającej wyspie, o którą otarł się przez przypadek. Odruchowo odepchnął się stópkami tylnych łap i owinął ogonek wokół jakiejś sterczącej gałązki, gramoląc się łamażnie, aby dostać się w końcu na wierzch zbitego roślinnego kożucha unoszącego się na wodzie. Tutaj, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę z tego, co się z nim właściwie dzieje, oddał się odkrztuszaniu i zwracaniu wody zalegającej w płucach i żołądku, dość makabrycznie przy tym charcząc, piszcząc i bulgocząc. Ciało gryzonia wiło się w spazmach zmierzających do zaczerpnięcia oddechu, aż wreszcie otwarty szeroko pyszczek zaczerpnął upragniony haust powietrza. Jeszcze chwilę leżał z zamkniętymi oczkami nie ruszając się z miejsca. Odpoczywał dysząc, póki nie złapał się na tym, że jego łapki niemal odruchowo zaczynają czyścić ubłocone wąsiki. Potem przeszedł energiczniej do dzieła usiadłszy i z uporem godnym lepszej sprawy, nieskoordynowanymi ruchami zabrał się za przeczesywanie i układanie rozczochranego, mokrego futerka na brzuszku i bokach.

„Co ja właściwie robię?” –zaświtała mu nagle zabłąkana myśl. Zamrugał czarnymi paciorkowatymi oczkami i rozejrzał zdziwiony, zezując na swoje różowe cienkie paluszki zakończone ostrymi pazurkami i nagi łuskowaty ogonek. Poruszył nim na próbę. Próba wypadła pomyślnie, wprawiając go w doskonały nastrój. Chyba odzyskiwał czucie. Wstał. Najpierw mocno przysiadł, a potem na uginających łapkach zataczając się i co kilka kroków wspierając się to na nosie, to na ogonie, dzielnie ruszył naprzód. Ludzie oddalali się.


Rufix czuł jeszcze na sobie resztki zapachu kobiety. Paciorki oczu błysnęły odbitym światłem księżyców i zalśniły w ciemności. Będzie ich tropił i znajdzie ich. Dogoni ich…

* * *

Julian (Jaskinia Diabła)

Powieki dziewczyny drgnęły lekko, uchyliły się i znów opadły. Miała długie ciemne rzęsy rzucające cień na blade policzki.

-Ładna sztuka, prawda? –zapytał z dumą w głosie uśmiechnięty od ucha do ucha Diabełek, krzyżując ręce na piersi. –Gdyby jeszcze miała skrzydła… –dodał z wyraźnym żalem. –To moja Towarzyszka. Dobra z niej dziewczynka. Ma na imię Doroty. Wiesz, że to ludzka kobieta, pełnej krwi? Ty też jesteś człowiekiem, prawda maleńki?

Diabeł pochylił się nad nie całkiem jeszcze przytomną dziewczyną i dość mocno klepnął ją w pupę. Podskoczyła otwierając szeroko, przestraszone oczy. Usiadła natychmiast starając się okryć jakimś kawałkiem materii, który zsunął się z niej kiedy leżała jeszcze bez zmysłów.

-Czas wstawać Perełko! Otworzyć oczka proszę i pokazać się Panu. Co ten krwiopijca zrobił mojej dziewczynce? –zapytał przykucnąwszy przy dziewczynie. Z czułością ujął jej buzię w swoje dłonie i przyjrzał się jej uważnie, odgarniając z jej czoła jasne loki. Odsunął też włosy oglądając jej szyję. – Nie ma najmniejszego śladu. Horacemu można ufać. Nie zniszczyłby niczyjej własności. Może tylko tym razem za dużo wypił –mrugnął do dziwnie spoglądającego na niego Juliana. -Pewnie ci słabo Perełko, co? –kontynuował gładząc drobną kobietkę po policzku. -Pan przyniósł ci coś pysznego. Zjedz to, podniesie cię na nogi –powiedział wyjmując z sakwy tabliczkę czekolady. –Możesz jeszcze chwilę odpocząć, a potem zrób nam proszę jakąś kolację –mruknął całując ją w usta. –Ja idę się odświeżyć. Idziesz ze mną? –zapytał Juliana uśmiechając się zachęcająco…

* * *

Reynold i Aleksandra (droga przez las)

Las nie był tak dobrze oświetlony jak okolice jeziora. Mimo jasnej nocy było w nim dużo mroczniej ze względu na gęste korony drzew, a poza tym nie było w nim nigdzie świetlnych kul. Być może była to bardziej dzika okolica, gdzie zapuszczało się niewielu członków Stad.



Reynold szedł przodem co chwila zerkając na wskazujący mu kierunek przyrząd, starając się przecierać drogę przez zarośla dla idącej tuż za nim Aleksandry. Nie wiedzieli co może czyhać na nich w gąszczach. Byli całkowicie zdani na „zegarek” Reynolda. Matematyk obserwował ciągi ukazywanych przez wskazówki symboli odszyfrowując ich znaczenie. Zdał sobie sprawę, jakie to ważne kiedy zlekceważył jedno z błyśnięć symbolu śmierci na datowniku i błyskawiczną sekwencję znaków.

Coś nagle brzdęknęło metalicznie pod nogami mężczyzny. Schylił się by przyjrzeć się dokładniej sporemu przedmiotowi. Miecz. Trzymał w ręku prawdziwy miecz. Podnosząc go, cofnął się gwałtownie. Niemal wdepnęli w czyjeś świeżo rozszarpane ciało. Rey patrzył przerażony na szczątki wyglądające, jak ludzkie, odgradzając Aleksandrę sobą od makabrycznego widoku. Zmusił ją do wycofania się. Groźba spotkania krążących po okolicy bestii stała się aż nazbyt realna. Musieli się pośpieszyć.

Reynold torował sobie drogę przez poszycie niemal nie odrywając wzroku od tarczy „zegarka”. Nie zwracał już uwagi na siekące go po twarzy i drapiące skórę gałęzie. Chciał dotrzeć jak najszybciej do reszty stada. Każdy szelest, każde trzaśnięcie gałązki wydawało się teraz groźbą. Zapowiedzią pojawienia się czegoś strasznego, co w każdej chwili mogło przynieść śmierć.

Nagła zmiana konfiguracji wskazówek wytrąciła go z kruchej równowagi, której starał się kurczowo utrzymać. Symbole mgły, błyskawicy i robaka. Na datowniku zamajaczyła bladym światełkiem pulsująca trupia główka. Zatrzymał się gwałtownie, nasłuchując. Wstrzymali oddech. Coś zbliżało się szybko. Słyszeli tupot, ciężki oddech, trzask łamanych gałęzi i roztrącanych gwałtownie krzaków. Szło prosto na nich!

Wypadło na nich wprost z ciemności i zbiło oboje z nóg.

-------------------------------------------------------------
-> Na Olę i Reya wpada rozhisteryzowany,
na wpół ogłupiały od toksyny Noys. Marobala w ranie po piórze. Przegryzł się przez bandaże.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 25-04-2009 o 22:46. Powód: literówki
Lilith jest offline  
Stary 24-04-2009, 09:22   #202
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Julian klęczał przy dziewczynie, potrząsając nią lekko.

Chłopakowi było jej żal. Leżała tu na tej zimnej ziemi, przykryta zaledwie skrawkiem materiału, nie mając nic na sobie. W dodatku została pogryziona przez wampira, zapewne nie pierwszy raz, sądząc po wyrazie jej twarzy, gdy wbijał w nią swe kły.

-Ładna sztuka, prawda? –zapytał z dumą w głosie uśmiechnięty od ucha do ucha Diabełek, krzyżując ręce na piersi. –Gdyby jeszcze miała skrzydła… –dodał z wyraźnym żalem. –To moja Towarzyszka. Dobra z niej dziewczynka. Ma na imię Doroty. Wiesz, że to ludzka kobieta, pełnej krwi? Ty też jesteś człowiekiem, prawda maleńki?

Julian nie odpowiedział, z trudnością zmusił się nawet do tego, by kiwnąć głową. Biedaczka miała imię, pochodziła z Ziemi, była człowiekiem, tak jak on. Ale to on mógł decydować o jej życiu i śmierci, to on mógł wykorzystać ją i innych Towarzyszy tak, jak chciał. Mógł zrobić z nimi wszystko, był im panem. Na samą myśl zakręciło mu się w głowie.

To nieludzkie! Nie mieli prawa trzymać jej tu na uwięzi jak jakieś zwierzę, pić z niej, jakby była jakimś dzbankiem, a potem odłożyć na bok i zapomnieć. W dodatku była „pełnej krwi”. Zupełnie, jakby Diabeł widział w niej jakiegoś konia arabskiego.

Ale umysł Juliana był zajęty rozważaniem jeszcze jednego problemu.

Jak Ci wszyscy ludzie odnosiliby się do Białej Róży, gdybyśmy nie byli Stadem?

Bał się tej myśli. Bał się tego, że mógłby być posiłkiem Horacego zamiast jego przyjacielem. Bał się tego, że Diabeł, zamiast przytulić go i pocieszyć, mógłby go uprowadzić i zniewolić. Wydawało to się tak nierealne, by zarówno Horacy, jak i Diabeł byli niemili. Ale…

Przecież od Doroty różnił go tylko tatuaż. Tylko mały kawałek kolorowej skóry na piersi decydował o tym, jak będzie traktowany, jak inni będą się do niego odnosić, jak traktować. Wystarczyło, żeby przybył do Thagortu w nieodpowiedniej chwili, a byłby niewolnikiem.

Może ze względu na to powinien się odwrócić od wszystkich Stad?

W międzyczasie Diabeł chwycił dość obleśnie Dorotę za pupę, w dość nieprzyjemny sposób ją budząc. Biedactwo podskoczyło, zakrywając się kawałkiem materiału. Julian odwrócił taktownie wzrok, udając, że nie ma przed sobą nagiej kobiety.

Diabeł jednak nie wyglądał na przejętego tą sytuacją. Nazwał Dorotę „Perełką”, co trochę pocieszyło Juliana. Przynajmniej on traktował ją jak żywą istotę. Widać było, że naprawdę mu zależało na Dorocie, nawet, jeśli miał ją za zwierzątko, a nie inną istotę czującą.

Następne słowa jednak bardzo zmartwiły blondyna. „Horacemu można ufać. Nie zniszczyłby niczyjej własności”

Ach, wiec to tak?! Piękny, mądry, wspaniały, nieomylny, litościwy Horacy! Czemu na niego krzyczysz, Julianie? Przecież ludzie też jedzą mięso, to nic dziwnego! Czemu nie będziesz krzyczał na ludzi?!

Girra kłamał. Horacy nie wyssał całej krwi z dziewczyny tylko i wyłącznie dlatego, że należała do kogoś. Nie było w tym ani trochę litości, ani krzty ludzkiego odruchu. Powstrzymał się przed przyjemnością tylko z obawy o to, by Diabeł nie zaczął się kłócić o swoja własność.

A Julian chciał już się z nim pogodzić. Głupek, głupek, głupek!

Chłopak wyraźnie zadrżał, słysząc słowa skrzydlatego. Na szczęści, nikt nie zwrócił na to uwagi, a nawet jeśli, to zachował spostrzeżenia dla siebie. Na szczęście, zdążył ochłonąć, gdy Diabeł w końcu zwrócił na niego swą uwagę.

– Ja idę się odświeżyć. Idziesz ze mną?- spytał z zachęcającym uśmiechem.

- Ojjj…- odparł blondyn z swym typowym rumieńcem.

Czuł się zobowiązany zostać z Dorotą. Była biedna, pogryziona, na pewno potrzebowała jego pomocy i towarzystwa. Może nie potrafił przywrócić utraconej krwi, ale mógł podnieść ją na duchu, porozmawiać jak Ziemianin z Ziemianką, jak człowiek z człowiekiem. Wiedział, że powinien zostać z nią i wesprzeć ją na duchu.

Tylko…

Dorota miała na sobie zaledwie jakąś płachtę materiału, którą się zakrywała. A Julian był nastoletnim chłopakiem. Nie wypadało mu zostać z nią. Obydwoje czuliby nieskrępowani. Zresztą, pewnie chciała mieć tą chwilę spokoju dla siebie i odpocząć. Nie potrzebowała obecności Juliana. Diabeł traktował ją dobrze.

- No cóż… mogę pójść…- stwierdził z wahaniem. I tak nie mógł nic zrobić dla kobiety. Mimo to, postanowił cos zrobić. Dalej czuł nieodpowiedzialny za tą całą sytuację, która miała miejsce w Altance.

- Dorotko?- zwrócił się przyjaźnie do kobiety- Naprawdę mi przykro, że to się stało. Gdybyś kiedyś miała problem, jakikolwiek problem, to przyjdź do mnie, dobrze?- spytał, uśmiechając się nieśmiało. Nie był pewny, czy będzie kiedykolwiek mógł pomóc kobiecie, ani nawet tego, czy powinien mówić to, co mówił. Mogły z tego wyniknąć kłopoty, gdyby nie potrafił jednak pomóc Towarzyszce. Wtedy miałaby prawo poczuć się zraniona i oszukana.

Ale potrzebowała tych słów, potrzebowała ciepła i zrozumienia kogoś, kto miałby te wszystkie Stada głęboko w nosie.

- To my pójdziemy się wykąpać i nie będzie nas przez jakiś czas, wiec Ty się nie stresuj, spokojnie zjedz sobie czekoladę, odpocznij, zrelaksuj- uspokoił dziewczynę, odchodząc z Diabłem.
 
Kaworu jest offline  
Stary 24-04-2009, 16:00   #203
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
”Popiół, proch, żryjcie robaki bo oni tylko prochem tej ziemi! Niewinni są wini!”

Tyburcjusz Pizarro odwrócił głowę obserwując Charlesa, jego upadek, ból, poniżenie i śmierć. Jego niezwykłe oczy zdały się zabłysnąć, zawirowała w nich dusza mężczyzny pełna niewysłowionego sprzeciwu i złości, gniewu. Zacisnął pięść, kości strzeliły, strzelił kolejny okruch łączący się w całość.

-Oblicze tryumfu ziemi grozą nakryte. Fiat iustitia, ruat caelum...? Ave, Caesar, morituri te salutant, hehehe...

Jego autoironia była obecnie jedyną przyjemnością na którą Tyburcjusz mógł sobie pozwolić i właśnie to było najstraszniejsze. Całkiem zwolnił, przystanął, jeszcze raz rzucił spojrzenie w stronę truchła po czym ruszył znowu z Dominique i Mikiem. Trzeba było wiedzieć, że Pizarro nie był zwykłym człowiekiem. Jak każdy w tym miejscu był jedyny w swoim rodzaju lecz on uważał się za kogoś powyżej ludzi. Lecz kiedy śmierć wypełzała z każdego miejsca, kiedy nikt nie był panem swego siebie i ofiary tego święta robactwa, ostatniej wieczerzy po której nastąpiła zagłada – nie pozostało to bez znaczenia. Po licu Tyburcjusza galopowało coś przeczystego, małego i błyszczącego. Tak oto prawnik zapłakał, jedną łzę – tyle była warta tragedia tego świata. Nic więcej, uderzenia serca przeplatały się z dalej zrastającymi się kośćmi.

”Symfonia śmierci gra aż pod niebiosa. Uciekamy niczym mrówki przed glizdami, a nad nami szaleją smoki, gdzieś w dali wampiry pijane krwią niewinnych grają na skrzypcach. Struchlałem przed obliczem pradawnej potęgi w z korzeni świata. I co ja mam teraz robić, do kogo wołać? Do mojej opoki, do tutejszych bogów którzy są już martwi czy też uciekać jak te baranki? Ojcze!

To było jak szok, uderzenie w tył głowy, piekące ciarki po skórze. Tyburcjuszowi pociemniało w oczach.

---------------------------------------------------------------------
Ciemność przerodziła się w morską bryzę smagająca twarz mężczyzny. Stał on jeden pośrodku złotej plaży na którą spoglądało ukradkiem nieprzychylne słońce kładąc się do snu. Szarobłękitne obłoki galopował po niebie, za plecami Tyburcjusza rozpierały się dumnie strzeliste skały, ząs przed nim kołysało się granatowe morze na którym tańcowały czarne zorze. I pośród tego dziwnego zjawiska wyłoniło się srogie oblicze.

-Deus?

Jeśli to miał być dobry, judeochrześcijański Bóg to wielu pomyliło się. Burza szalała wokół, majestat uderzał z każdym spojrzeniem, że aż wicher i morskie fale stawały dęba niczym posłuszne niewolnice, odwały pokłon.



-Ego sum qui sum.

Oto w grzmocie miał przemówić Bóg, wielki król barbarzyńców, nie wzór miłości lecz grozy i siły, majestatu świata. Tyburcjusz drżąca ręka odpalił papierosa, chuchał dymem w oblicze wszechmogącego. Czarne zorze smagały niebiosa, karzący wzrok rozmówcy niemalże wgniótł go w ziemię. Mimo dzielnie zadarł głowę do góry.

-Patrzysz z nieba, a tam ziemia, widzisz? Wydała swe nasienie, a ja nie Ciebie nędzny robaku...

”Cholera, wszędzie te robaki, wszędzie...

-...szukałem. Prawdziwy czy nie, słaby... Idź.

Tyburcjusz dowiedział się co to znaczy iść. Ruszył na ciemne morzę nie wiedząc jak i czemu, jakby nieznana siła pchała go tam. Kroczył po wodzie, papieros wyślizgnął się z dłoni. Trwało to całe wieczności, jego jaźń została przytłoczona ogromem nocy. Słońce już ucięło, a zza horyzontu wyłoniły się krwawe skał. Na nich stała kobieta. Jej oblicze było tak znajome prawnikowi a jednocześnie tak odległe jakby dzieliły ich dziesiątki lat.



Demon w kobiecej skórze, w skórze czarno białej oprawionej w szklaną ramkę trwał na drewnianym biurko pośród ton akt. Było to młodzieńcze zdjęcie jego prababki. Tymczasem to na skale...

”Nie...

Wyminął skały rzucając pod nosem smętne słowa.

-Vale et me ama.

Nim spostrzegł od samopoczucie i końca jego zdania nastała odpowiedź wzbogacona demonicznym uśmiechem.

-Quicquid Latine dictum sit, altum videtur...

Ciemność, mrok otoczył mężczyznę. Noce i dnie wyblakły i przestały mieć sens, poczuł się jak otacza go bezkresna ciemność. Mrok owy oddychał swoim rytmem, pulsowało czystą mocą. Tyburcjusz wiedział, że znalazł kogo szukał nawet nieświadomie.

-Niosłem siebie do Ciebie, ojcze mój.

Cisza.

-Czy to jest prawdziwe? Spotkałem Boga i mojego przodka. To jest prawda?

-Zależy jak na to spojrzysz.

Głos zawsze nie miał barwy, był czystą koncepcją wyrazów wydobywających się zewsząd i trafiającym prosto do umysłu. Ojciec Tyburcjusza nie był ciałem czy umysłem, był ciałem w formie Pizarro i miejscem w których rozmawiali. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Tyburcjusz.

-A Ty jesteś prawdziwy?

-Tak samo jak Ty.

-Więc oni byli też prawdziwi?

-Nie.

-Czemu?

-Przyczyn będzie tyle samo ile języków w świecie.

-A prawda, nieskalana prawda?

Cisza. Cisza w Otchłani zawsze była istną kwintesencją milczenia gdzie nawet myśli nie miały prawa wysławiać się w głowie.

-A prawda!

Tyburcjusz zakrzyczał wkoło obracając się jakby miano go usłyszeć wszędzie. Głos był mocarny, moc nad mocami, krzyk którego nie miał prawa wydać na ziemi. Tylko gdzie on był? W jaźni pałętały się rożne komentarze.

-Chcesz poznać jedna z prawd, synu mój? Dobrze, poznasz jej imię. Noys, Dominique, Mike, wszystkie trzy śmiertelne skorupy wołane przez cierpiącego ducha w bólach porodu. Tak, śmierć pozwala naradzić się prawdziwie.

-Wymieniłeś ich w innej kolejności. Mogę Cie wierzyć jeśli nie powiesz, że jesteś rzeczywisty?

-Możesz.

-Noys, muszę mu pomóc. Skoro jest prawdą?

-Nie jest.

-Znaczy?

-Tyle oczu, tyle faktów.

Morszczyzna został kompletnie skołowany. Kompletnie...
---------------------------------------------------------------------

Tyburcjusz zachwiał się, lecz po chwili złapał równowagę.

”Istny obłęd. Trzeba iść z strumieniem. On zginie. Zabije go jutro. To moja własność. Szalony jestem? Ojcze, ześlij swe dłonie aby odgrodziły mnie przed rozpaczą...”

Obejrzał na Noysa, zebrał się w sobie i pobiegł w jego stronę szepcząc już pod nosem..

-Apage, Satanas... Apage, Satanas.... Apage, Satanas...

_________________________
Fiat iustitia, ruat caelum – sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby niebo miało runąć.
Ave, Caesar, morituri te salutant – witaj, Cezarze, idący na śmierć cię pozdrawiają.
Ego sum qui sum – jestem, który jestem.
Vale et me ama – żegnaj i kochaj mnie.
Quicquid Latine dictum sit, altum videtur – cokolwiek powiesz po łacinie brzmi mądrze.
Apage, Satanas! – Idź precz, szatanie!

Tyburcjusz zachowuje się dość dziwnie. Używa daru (wynik w poście Kabasza) aby go robale nie zjadły i biegnie w stronę Noysa w celu pomocy mu na tle psychicznym przy pomocy już automatycznie działającego daru.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 24-04-2009, 21:43   #204
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Niezbyt dobrze radziła sobie z tempem narzuconym przez wampiry a zmęczenie, o wiele za duże buty i śnieg nie ułatwiały jej zadania.
Mimo wszystko wreszcie poczuła się w miarę dobrze. Było jej ciepło, a przynajmniej cieplej niż dotychczas, więc obrzydzenie wywołane myślami o zakrwawionym mundurze, który miała na sobie i jego „tragicznie” zmarłym właścicielu odchodziło na drugi plan. Czułą się też bezpieczna, nie wiedzieć czemu, ale tak właśnie było. No i przede wszystkim mieli wreszcie jakiś cel: znalezienie Stada Białej Róży, którego członkowie byli prawdopodobnie jedyną grupą ludzi w tym dziwnym miejscu.
Zastanawiała się chwilę, z kogo w takim razie składają się pozostałe stada. Doszła do wniosku, że zapewne z wampirów, a czy coś poza tym? Elfy, krasnoludy, czarodzieje, gadające zwierzęta…? Uśmiechnęła się pod nosem rozbawiona swoimi idiotycznymi pomysłami rodem z książek fantasty, kiedy usłyszała pytanie wampira i złośliwe wtrącenie jego towarzyszki. Już chciała odszczeknąć się swojej niedoszłej zabójczyni, ale ubiegł ją Rzeźbiarz. Odwróciła się w stronę mężczyzny.

- Co Ci jest?! – zapytała gdy zawył z bólu i ruszyła w jego stronę. Zatrzymała się gwałtownie widząc światło, prześwitujące przez spodnie, w które był ubrany.

Kiedy usłyszała głos wydobywający się z ...nogi towarzysza otworzyła szerzej oczy. Na jej zaróżowionej od mrozu twarzy malował się najpierw zdezorientowanie, później zaskoczenie, panika, które po usłyszeniu cichego piknięcia ustąpiły miejsca strachowi i niedowierzaniu.
Licznik ruszył…

Spojrzała na wampiry. Z ich twarzy można było wyczytać poirytowanie i zniecierpliwienie, więc pewnie nie usłyszeli tego…czegoś.

„Może to i lepiej…chociaż…nie, nie wiem…” – przeszło jej przez myśli.

Jej wzrok spoczął na chwilę na mężczyźnie, którego twarz wykrzywiał grymas przerażenia.

- Chodźmy - zaproponowała, aby nie drażnić krwiopijców i uśmiechnęła się do Rzeźbiarza w sposób mówiący „nie martw się, zaraz coś wymyślimy”, choć tak naprawdę samej trudno było w tu uwierzyć.

Zerknęła pytająco na Michała, mając nadzieję, że zdążył już coś wymyślić.

„Trzeba obejrzeć jego nogę i sprawdzić, co tak właściwie się stało…co błyska kolorowym światłem i…mówi, może się czegoś dowiemy” –tłumaczyła sama sobie żałując, że jej towarzysze nie potrafią czytać w myślach.

Dobry nastrój zniknął tak samo szybko i niespodziewanie, jak się pojawił.
 
Vivianne jest offline  
Stary 25-04-2009, 21:36   #205
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Julian (Jaskinia Diabła)

Poszedł za Diabłem. Nie przypuszczał nawet, że w jego podziemnym legowisku kryje się tak rozległa plątanina korytarzy, przejść i adaptowanych na pomieszczenia mieszkalne jaskiń. Wcale nie było tu ani ponuro, ani strasznie. No... może wyłączając kilka mijanych po drodze części, gdzie naścienne freski nie przedstawiały już tak uroczych scen, jak te bliżej powierzchni. Wszędzie unosiły się świetlne kule. Czasem było ich mniej, czasem więcej. Rozświetlały jaskinie skrząc się odbitymi w minerałach i kryształach promieniami, lub tliły się wprowadzając przyjemny lub tajemniczy półmrok.

Julian przyglądał się naściennym malowidłom. Wiele nadal ukazywało piękne, lub dziwaczne istoty w skomplikowanych roślinnych motywach. Kilka przedstawiało sceny mniej lub bardziej brutalnych walk i potyczek, jeszcze inne o wyraźnie erotycznym charakterze zawstydzały, a jednocześnie przyciągały mimowolną uwagę idącego za Diablęciem chłopca. Kilka jednak wyglądało przerażająco i przypominało Julianowi ofiary z ludzi składane przez Azteków, bogu Słońcu - Huitzilopochli. Wzdrygnął się. Najgorsze było, iż osobnicy wyrywający serca swoim ofiarom do złudzenia przypominali gospodarza tego niesamowitego, podziemnego domostwa.

Diabeł odwracał się czasem, śledząc rzucane przez Juliana ukradkowe spojrzenia. Wciąż tylko uśmiechał się miło. Nie zatrzymał się ani razu. Przystanął dopiero przed wejściem do pieczary, z którego unosiły się smugi pary wodnej. Słychać było szum wody i coś jakby bulgotanie. Stanął u wejścia zapraszając Juliana gestem do środka i przepuszczając go przodem w mleczny opar.

-Zapraszam do mojej łaźni – mrugnął do nieśmiało zapuszczającego się do środka chłopca. –Dalej, dalej… -położył mu rękę na ramieniu i leciutko popchnął, by wszedł głębiej.

Głównym elementem jaskini, do której wszedł Blondynek, było coś w rodzaju niecki wypełnionej parującą mocno wodą o mineralnym zapachu. To właśnie stąd brało się owo bulgotanie. Zawartość skalnego basenu przez ciągły ruch wody, podnoszące się z dna bąble i szum sprawiała wrażenie garnka z wrzątkiem. Kilka rzeźbionych kamiennych ław stojących tuż nad brzegiem, przypominało raczej posągi jakichś przyczajonych bestii niż coś, na czym można by było bezpiecznie usiąść. Mógłbyś przysiąc, że z chwilą kiedy znajdziesz na nich w miarę wygodną pozycję wierzgną nagle i kłapną zębami, łapiąc Cię za strategicznie ważne dla dalszej egzystencji członki.

Otwór wejściowy przysłonił olbrzymi cień, powodując nagły ucisk w gardle Juliana nie pozwalający przełknąć śliny. Spojrzał przez ramię. Pierwsze co dostrzegł, to ogromnej rozpiętości, szeroko rozpostarte skórzaste skrzydła, które właśnie zasłoniły cały otwór wejściowy. Diabełek przeciągnął się leniwie z wciąż rozłożonymi szeroko skrzydłami, mrużąc oczy i ukazując bielutkie, ostre jak u drapieżcy kiełki w uśmiechu. Zbliżał się, wolno rozpinając troczki swoich spodni. Kiedy opadały na ziemię, chłopak odwrócił wzrok, choć jeśli można było wierzyć wierności malowideł ściennych, było na co popatrzeć.

-No co tak stoisz Maleńki? Zrzucaj łachy i wskakuj do wody. Szkoda czasu. Dorothy czeka, a ja nie lubię jeść zbyt późno.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 25-04-2009 o 22:06.
Lilith jest offline  
Stary 26-04-2009, 14:58   #206
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Julian udał się za Diabłem.

W jego jaskiniach było nawet przytulnie. Unosiło się tu sporo świetlnych kul, które oświetlały to miejsce, eksponując kolejne malowidła naścienne. Czasami jakiś promień odbijał się w kryształach górskich, mieniąc się cudownie. Cały kompleks był jednocześnie skąpany w półmroku, co nadawało mu przyjemny, romantyczny wygląd.

Chłopak przyglądał się obrazom, idąc za Diabłem. Przedstawiały one naprawdę różnorodną tematykę. Sporo obrazów dotyczyło życia mieszkańców Thagortu, przedstawiało baśniowe stworzenia podczas wykonywania codziennych czynności lub po prostu pozujące. Inne ukazywały pradawne bitwy, toczone przez mniej lub bardziej fantazyjne istoty. Były też malowidła typowo erotyczne…

Julian odwracał wzrok zawstydzony, choć przychodziło mu to z trudnością. Kiedy Diabeł nie patrzył, oglądał się ukradkiem na malowidła. Ojjj, a było na co patrzeć.

Sporo fresków przedstawiało typowe męsko-damskie pary w rożnych pozycjach. Były tu osoby namiętnie się całujące, rozbierające, kochające się na wymyślne sposoby, o których chłopak nawet nie wiedział, że istnieją. Julian to patrzył na nie, to odwracał wzrok, wstydząc się takiego zachowania i mając żal do samego siebie.

Ale twórca malowideł był znacznie bardziej wymyślny. Przedstawiał także nietypowe pary, o których Julian nigdy by nie pomyślał. Były więc tu demony z aniołami, driady z satyrami, królowe i niewolnicy, wojownicy i czarodziejki, a także…

Blondyn nie mógł oderwać oczu od następnego obrazu. Przedstawiał on dwójkę mężczyzn w jednoznacznie erotycznej pozie. Ręce bruneta zjeżdżały w dół po umięśnionym torsie diabła, obdarzającego kochanka drapieżnym uśmiechem ostrych ząbków. Demon rozpostarł szeroko skrzydła, dumnie prezentując się widzowi i nie robiąc sobie nic ze swojej nagości.

Twarz Juliana stała się czerwona, i to z więcej niż jednego powodu. Zauważył, że został dość daleko w tyle, i szybko ruszył za diabłem, doganiając go. Starał się przy tym nie patrzeć na nie, ani na żadne inne freski. Stwierdził, że mogłoby to być niebezpieczne.

W pewnym momencie jednak obrazy znowu zaczęły do kusić. Gdy na nie spojrzał, nie ujrzał już frywolnych scen. Przedstawiały one diabły składające ofiary z ludzi. Tu przechadzali się oni wokół niewolników, wybierając najlepsze ofiary. Tu przykuwali je do ołtarza, a tu stali nad nimi z sztyletami rytualnymi. Chłopak postanowił odwrócić wzrok, zanim w zasięgu jego wzroku znalazł się kolejny kadr tej przerażającej ceremonii.

Co znaczyły te freski? Czemu przedstawiały one diabły? I czy ten tu sam je narysował, czy przejął po krwawych przodkach?

Julian nie wiedział co o tym myśleć. Każda religia była kiedyś krwawa, nawet katolicyzm. Jakby się zastanowić, wszystko kiedyś posiadało swoją mroczną historię, każdy ustrój, religia i światopogląd. Wszystko przechodziło przez mroczny okres. I tak, jak katolicy zrezygnowali z Inkwizycji i palenia na stosie innowierców, tak diabły w ciągu tysiącleci mogły zrezygnować z krwawych ofiar.

Taką w każdym razie Julian miał nadzieję…

Diabeł stanął. Przed nim rozciągało się wejście do pieczary, z której unosił się miły, mineralny zapach i bulgotanie, kojarzące się jednoznacznie z wodą.

- Zapraszam do mojej łaźni- mrugnął diabeł, gdy Julian nieśmiało się tam zapuszczał- Dalej, dalej… - skrzydlaty popchnął młodzieńca.

Główną częścią jaskini był mały staw wypełniony ciepłą, bulgocącą wodą. Cały czas się poruszała, a bąbelki wody przypominały Julianowi jacuzzi… lub wielki garnek. Wyobraźnia podsunęła mu tą opcję, zainspirowana wcześniej oglądanymi freskami i ławami w tym pomieszczeniu. Przypominały one bestie, mityczne gargulce, które tylko udają meble, a tak naprawdę chcą zwabić niczego niespodziewającą się ofiarę i pożreć ją, gdy ta straci resztkę czujności.

Nagle, na Juliana padł olbrzymi cień. Przestraszony, był się drgnąć. Powoli odwrócił swoją głowę. Zobaczył diabła, który rozpostarł swe błoniaste skrzydła na całą rozpiętość, przysłaniając otwór wyjściowy. Mężczyzna przeciągnął się, uśmiechając drapieżnie swymi ostrymi, białymi ząbkami i manipulując przy spodniach. Widok był ciekawy, bardzo ciekawy, tym bardziej, ze uśmiech jednoznacznie kojarzył się z erotycznym freskiem. Julian jednak znów się zarumienił i odwrócił wzrok, gdy spodnie diabła opadały.

- No co tak stoisz Maleńki? Zrzucaj łachy i wskakuj do wody. Szkoda czasu. Dorothy czeka, a ja nie lubię jeść zbyt późno.

Julian poszedł w stronę basenu, odwrócony do mężczyzny plecami. Dość szybko się rozebrał, układając ubrania na pobliskiej ławie. Następnie powoli wszedł do wody, zanurzając się w niej po pachy. Nie chciał, żeby diabeł zobaczył więcej niż to konieczne.

Przez cały czas zastanawiał się jednak nad jednym.

Co diabeł miał na myśli, mówiąc o jedzeniu?
 

Ostatnio edytowane przez Kaworu : 26-04-2009 o 16:26.
Kaworu jest offline  
Stary 28-04-2009, 00:00   #207
 
Glyph's Avatar
 
Reputacja: 1 Glyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwu
Jonathan biegł na oślep, prosto przed siebie. Nie ważne było gdzie, byle tylko uciec od tego koszmaru. Spojrzał w dół, na swoje ciało. Miał nadzieję, że robak zleciał... To, co zobaczył było przerażające. Na całym jego ciele, nie było wolnego skrawka. Stał się żywym obiadem, dla milionów ohydnych stworzeń.

"Nie, nie, nie... Do cholery NIE! Skąd Was tutaj tyle?! Skąd się wzięłyście?!"

Tymczasem nieopodal dwójka wędrowców przedzierała się przez zarośla. Zatrzymali się nagle nasłuchując. Dochodził do nich trzask łamanych gałęzi, szybkie kroki dobiegające z zarośli. Reynold powoli, trochę niepewnie jeszcze unosił ostrze miecza, gdy napastnik wparował na nich. Dwójka wędrowców upadła odepchnięta na bok. Wytrącona broń stuknęła o piach. Matematyk sięgnął po nią szybko. Odwrócił się z zamiarem odparcia kolejnego ciosu, gdy zobaczył twarz napastnika.
-Johnny? Co się dzieje? Gdzie są wszyscy?

- Jezu Chryste...

Jonathan ujrzał dwa gigantyczne robaki, większe nawet od niego. Ich miliony odnóży ruszały się niespokojnie, a jeden z nich właśnie splunął jakimś zielonym płynem w jego stronę. Był zbyt przerażony, by uciekać. Nie dość, ze robaki były na nim, to jeszcze te dwa giganty. Dla umysłu Jonathana to było za wiele. Oniemiały, zaczął wycofywać się na plecach w tył, nie mogąc oderwać wzroku od wielkich kleszczy potwora, stojącego najbliżej.

Matematyk wpatrywał się w kompana, zaskoczony jego nagłym strachem. Po chwili uprzytomnił sobie, na co spogląda wystraszony mężczyzna. Wielki miecz w ciąż tkwił w dłoniach Reya uniesiony do góry, przygotowany do ataku. Burke zmieszał się, natychmiast opuścił broń. Czubek ostrza z cichym stuknięciem zawadził o ziemię.

-Zdobyczna, dla obrony-przebąknął, próbując wyjaśnić sytuację-Gdzie są wszyscy?

Powoli, z mieczem wleczonym już po podłożu podszedł do Jonnego. Wyciągnął lewą dłoń, pragnąc pomóc mu wstać. Przyjaciel zachowywał się, jakby zupełnie go nie poznawał. Począł się cofać. Wtedy jego wzrok przykuła rana na ramieniu mężczyzny, bandaż pokrywała gęsta żółtawa maź, jakby ropa. Dalej między pętlami opatrunku wystawał cienki wijący się ogonek robaka.

-Niech to szlag-zaklął, objął ręką przestrzeń odgradzając dziewczynę.
-Nie podchodź.-Powiedział. Uczucie ulgi z odnalezienia towarzysza zniknęło tak szybko jak się pojawiło, zastąpiło go zdenerwowanie. Widział te robaczki na polanie zanim pobiegł szukać Oli, zanim oddalił się dostatecznie słyszał też krzyki Charlesa. Powinni jak najszybciej pozbyć się tego świństwa, lecz zachowanie Jonathana zamiast ułatwić zadanie niepokoiło, a niepokoiło. Matematyk wymienił spojrzenie z Aleksandrą. Wyglądało to, jakby atakującego Thargot napastnika znudziły zwierzęta i szukał innej zabawki. I najwyraźniej znalazł, choć pozostała jedna zagadka. Mężczyzna nie atakował jak wszystkie istoty wokół, wręcz przeciwnie uciekał…

-Noys. Spokojnie, nic Ci nie chcemy zrobić. Słyszysz mnie?

Jonathan wycofywał sie ciągle tyłem, aż w końcu plecy natrafiły na pień drzewa. Teraz już nie mógł uciekać.

"Gigantyczny robak, z mieczem w ręku. Jezusie..."

Johny obserwował, jak stworzenie opuszcza miecz i zaczyna się do niego zbliżać. Po raz kolejny splunęło zielonym kwasem. Był pewny, że to koniec. Zginie, pożarty w nieznanym świecie. Taki czekał go los.

- Zrób to szybko, kurwa! Zabij mnie, nie wytrzymam dłużej tego bólu... Zabij mnie, bestio! One mnie pożerają od środka... Zabij..-wykrzyczał ranny mężczyzna, gdy Burke przypadł do niego, przygniótł do ziemi i przytrzymał, choć przerażony nie stawiał większego oporu.

Ze wstrętem, szybkim, zdecydowanym ruchem strzepnął robala, który ramieniem powoli, systematycznie pełzł w kierunku rany. Malec poszybował w powietrze daleko w krzaki dając kilka cennych chwil wytchnienia, zanim ponownie miał zagrozić trójce ludzi.

Chwycił ostrze miecza w połowie. Posługując się nim jak ostrzem noża rozciął bandaże, by mieć lepszy wgląd w sytuację. Robak siedział już prawie cały w ciele Jonathana. Z wystającej niewielkiej wypustki, jak i z całego ciała robaka do wnętrza rany sączyła się gęsta maź. Tak jak i wcześniej nie wiedział, co ma zrobić, nie był cholernym lekarzem. W obawie, że robak wniknie głębiej, spróbował zatamować mu dostęp.
Kawałek ocalałego bandaża owinął wokół ręki powyżej łokcia i zacisnął mocno. Jeśli owad miał zamiar przejść przez żyły czekała go niemiła niespodzianka.

Jonathan oprzytomniał, był zdziwiony. Otworzył oczy. Spodziewał się wszechogarniającego bólu, wyrwania ręki, albo nogi... Zamiast tego, bestia, która go przygniotła, zamigotała niewyraźnie. Mrugnął parę razy.

„Może wpuściła mi jakiś jad... Tego jeszcze brakuje, żebym wzrok stracił...”-tysiące okropnych myśli sunęło pod czaszką przytomniejącego Johnego. Skutek uboczny zatamowania krwi, akt zrodzony z bezsilności i bezradności zaowocował pozytywnym skutkiem, gdy pozbawiony toksyn umysł odzyskiwał zmysły.

Bestia przed oczami Noysa zaszła mgłą, rozmyła się całkowicie. Mrugnął ponownie. Zobaczył obok siebie człowieka... Znajomego człowieka.

- R-rey? W co Ty się, kurwa, bawisz? Po co mnie tak straszysz?

W przebłysku olśnienia, podskoczył prawie i spojrzał na swoje ciało. Ani śladu robaków. Wolną ręką, pomacał się po brzuchu, nogach, głowie.

- Co się dzieje..? Gdzie one są? Jeszcze przed chwilą byłem cały w tych.. tych..

-Nie ruszaj się
-wycedził-wariowałeś, więc musiałem Cię przytrzymać. Masz jakieś świństwo w ręce.

Nigdy jeszcze matematyk nie cieszył się na inwektywy pod swoim adresem. Zastanawiał się, co się mogło stać, czy atakujący Thargot napastnicy stracili władzę nad swym darem? Wygrali, zagrożenie znów zażegnane? Ile jeszcze, zaraz znów przybędzie kolejny przeciwnik i tak w kółko, aż do..końca? Skrzywił się na samą myśl o śmierci. Odetchnął, kostucha zbyt często się tutaj do nich uśmiechała.

- Wariowałem? Co wariowałem? One były wszędzie! Zaatakowały Charlesa... Setki, tysiące... Świństwo? Co..?-Jonathan podniósł głos uniesiony szorstkim poleceniem kompana. Zamierzał krzykiem dowieść swych racji, gdy naraz zamilkł.

Jonatan spojrzał na ramię, którym do tej pory zajmował się Rey. Zobaczył żółty płyn, podobny do ropy i coś czarnego. Czarnego i wijącego się.

- Jest wewnątrz mnie... –głos Noysa załamał się-Zginę tutaj, to gówno zje mnie od środka...

-Nie panikuj. Wyciągniemy go-rzucił, lecz bez większego przekonania, co na pewno nie dodało otuchy rannemu.-Powoli powiedz, co się stało z Charlesem, gdzie są inni, gdzie jest Dominika, ona lepiej będzie potrafiła Ci pomóc.-Próbował sprawić, by zajęty opowiadaniem Johnny nie zwracał uwagi na swoją rękę i toczącą się przy niej debatę. Sytuacja malowała się nieciekawie. Robak wniknął w środek niemal zupełnie i z każdą chwilą, systematycznie wnikał głębiej.

- Wtedy jak... jak pobiegłeś, to zaczęły się dziwne rzeczy...Gdybyś został choćby minutę dłużej, też miałbyś przesrane...Znikąd wyszły te gówna, te robaki. Charles krzyknął, upadł na ziemie. Wlazły mu do nogi...Mike zobaczył jednego na mojej ręce, strzepnął go w ostatnim momencie.


Johnatan powoli, z wysiłkiem relacjonował ostatnie wydarzenia. Widać było, że wżerający się robak sprawia mu ból. Reynold wpatrzony w ranę, udawał, że słucha, ale nie przerywał, przytakiwał tylko machinalnie.

Próby chwycenia robaka spełzły na niczym. Był za śliski i wszedł za głęboko. W dodatku posuwał się naprzód, więc za chwile musieliby szukać go w głębi ciała. Matematyk zawahał się, jedynym, jak mu się wydawało sposobem było rozcięcie rany, lecz obawiał się tego posunięcia. Nie wiedział, czy na widok krwi i rozprutych mięśni nie zwymiotuje lub zemdleje, zresztą nie potrafiłby utrzymać w dłoniach ostrza i delikatnie przeprowadzić operacji. Tak bardzo obawiał się zaszkodzić, a tymczasem mijały cenne sekundy. W końcu przemógł się jakby, podjął decyzję.

„Zrobię to, muszę”

W tle rozmyślaniom matematyka towarzyszył łamliwy głos Noysa.

-Zacząłem szukać w plecaku, miałem nadzieje, że znajdę coś pomocnego, co je zabije.. Nic nie znalazłem. Nie wiem, czemu...Wtedy ten robal dostał się do środka. Wydawało mi się, że Mike gdzieś uciekł, więc pobiegłem za nim. Widziałem, że obsiadły mnie całego... A potem wpadłem na te dwa wielkie.. To znaczy na was. Wyglądaliście jak one, tylko większe.. A potem, już byłeś Ty..

Jonathan usiłował dzielnie znosić zagrożenie. Skupił się na opowieści byle tylko odegnać złe myśli. Reynold odetchnął głęboko, zamknął na chwilę oczy, próbował uspokoić umysł i ciało. Gdy otworzył je gotów do działania, zamarł zdziwiony. Powolutku robak zaczął poruszać się…lecz w przeciwnym kierunku. Zdziwiony spojrzał na Aleksandrę.

Dziewczyna zignorowała zakaz i nawet nie zauważył, kiedy podeszła do dwójki mężczyzn. Teraz wpatrywała się w robaka nieobecnymi oczyma. Aleksandra nie otrząśnięta jeszcze z ostatnich wydarzeń z początku trzymała się z dala.

Robak przypomniał jej ostatnią walkę, atakujące ich zwierzęta. Chciała pomóc Noysowi, dość było śmierci. Może też tkwiła w niej maleńka chęć zemsty. Robaczek wydawał się opętany, tak jak wilki opętany żądzą krwi. Skupiła się na nim, jeśli w tej małej istocie istniał choć ślad człowieka odpowiedzialnego za to szaleństwo, pragnęła zalać go swą rozpaczą. Wygrać z nim choć teraz, tę drobną bitwę, mimo iż już przegrała tę prawdziwą, ważną. Ktoś zginął.

Robaki, małe nieskomplikowane stworzenia. Tak łatwo udało się Oli wejść w umysł tego jednego. Różnił się jednak od ludzkiego, innym postrzeganiem świta, uczuciami, logiką, jeśli można tymi słowami określać zachowanie tak prostej istoty. Wiele wysiłku kosztowało ją utrzymanie połączenia, wszystkimi siłami próbowała skierować kierujące nim uczucie żądzy krwi w przeciwną stronę. Choćby na króciutką chwilę.

Podziałało. Robak powoli troszeczkę wycofał się z rany, wabiony wewnętrznym głosem Oli. Wychylił się troszeczkę. Jego ciało wystraszone w kontakcie z zimnym powietrzem napięło się. Dziwna wypustka przestała powiewać, stwardniała i niczym haczyk zaczepiła o ciało mężczyzny przylegając do niego całkowicie.

Teraz jednak obłe ciało wystawało. Niewiele wprawdzie, tylko odrobinę, lub aż odrobinę, bo teraz istniała szansa na pozbycie się intruza.

-Podaj mi nóż proszę.
-Zwrócił się do Oli. Spojrzała na Reynolda jakby ten próbował z niej żartować.

-Nie.

-Daj mi go natychmiast.-Matematyk podniósł głos poirytowany. Nie miał czasu na prośby, kłótnie podobne do tych, które. Dziewczyna jakby odmieniona, co nie uszło uwadze nawet rannego Noysa, natychmiast bez wahania podała ostrze. Wodziła za nim tylko tęsknym wzrokiem, gdy pracowało w rękach matematyka.

Burke spróbował ostrzem podważyć koniec owada niczym kleszcza. Palce całe lepiły się od śluzu, a owad wijąc się nie ułatwiał pracy. Rezultaty nie były natychmiastowe. Dopiero po niespełna minucie udało się wreszcie zyskać kilka milimetrów ciała robaka. Potem kolejne, by wreszcie stracić wszystko, gdy intruz poruszył się znów do przodu. Ręka matematyka znieruchomiała, oczy w napięciu patrzyły, co się stanie dalej.
Musieli działać delikatnie, nie drażnić owada zbyt mocno, bo jak każde zaniepokojone zwierzę tylko czekał, by zaatakować bardziej dotkliwie.

Wreszcie udało się uzyskać prawie ćwiartkę. Szamoczący się teraz mocno robak był coraz trudniejszy do utrzymania, gdy prawie się wyślizgnął Rey bezmyślnie ścisnął go mocniej, przycisnął ostrze chcąc przytrzymać intruza i szybkim pociągnięciem ostatecznie wyciągnąć na powierzchnię. Wiele nieszczęść kosztował ten błąd.

Intruz zgiął się w spazmie bólu. Ostrze przebiło cienką błoniastą skórę, wylało więcej śliskiej mazi, tak, że już dłużej nie można było utrzymać go w ręku. Robak wykorzystał to od razu, natychmiast pognał w głąb, nie zawracając już uwagi na ucztę, marnującą się tkankę. Ciął, byle tylko znaleźć się głębiej, byle tylko znaleźć schronienie.

-Idzie dalej, nie ruszaj ręką! -Krzyczał bezsilnie Reynold. Ostatnim desperackim krokiem próbował rozpruć rękę. Wodził ostrzem za miejscem, gdzie pod skórą pędziła nabrzmiała gula. Zatrzymała się na prowizorycznej opasce uciskowej, wgryzała się głębiej próbując pokonać barykadę, dając kilka ważnych sekund. Skóra pękła rozdarta od zewnątrz. Ciało robaka zostało przebite, lecz ten nie był skory do kapitulacji.

Matematyk spróbował wygrzebać go, spośród mięśni i tkanek. Na próżno jednak, robak wymykał się, niewprawnym cięciom. Jonathan przy tym wierzgał ręką, w spazmach bólu, jaki towarzyszył całej operacji i przyspieszonej penetracji intruza.

-Nie zatrzymam go.-Jęknął matematyk, gdy robak zaczynał przebijać barierę.

- Tnij.-Padł krótki jednoznaczny rozkaz.
- Co?!-jęknął zaskoczony Burke.
- Tnij, kurwa. Obetnij mi rękę!
- Ja...-bełkotał matematyk. Jonathan miał rację, trzeba było działać, ale on nie potrafił, nie mógł-Wykrwawisz się na śmierć..
- Weź moją torbę. W środku, jak będziemy mieli szczęście, znajdziemy coś przydatnego. Jeżeli tego nie zrobisz, ten syf dostanie mi się nawet do serca. Wole stracić rękę, niż życie.

Reynold upuścił sztylet, jakby pijany zatoczył się i dopadł plecaka. Miał odrąbać komuś rękę, sam, własnoręcznie. Rękę! W kieszeni plecaka jak zawsze momencie nagłej konieczności, znajdowało się wszystko, co potrzebne. Opaska uciskowa, butelka spirytusu, zapalniczka, szmata. Znalezisko powinno go uspokoić, z takim zestawem można było poradzić sobie z amputacją. Tak załatwiali to przecież w wiekach średnich i ludzi przeżywali. Matematyk przerażony nie skojarzył jednak przedmiotów. Przytargał je do Noysa i z trwoga wpatrywał się w ranę. Cenne sekundy życia uciekały..

„Nie zatrzymamy krwawienia samymi szmatą i opaską.. Myśl, myśl!”

Jonathan był zdeterminowany. Do trzech razy sztuka powiadają, lepiej nie wystawiać swego szczęścia na kolejną próbę.

- Wiem!-oprzytomniał-Rey, słuchaj mnie uważnie. Jest tylko jedno wyjście. Zmocz tą szmatę w spirytusie.

„Jak tylko zrobisz, co musisz, to...”

Przed oczami Jonathana ponownie zaczęły pojawiać się się dziwne kształty.

-...znowu się zaczyna. Od razu musisz zakryć ranę i ją podpalić.. Rozumiesz? Podpalić..
I włóż mi w usta coś, żebym nie odgryzł sobie języka.

Na oczach Jonathana, Rey spuchł. Stał się cały czarny. Z jego boków zaczęły wychodzić dziwne, żółte odnóża.

-Niee, zostaw mnie potworze…ZOSTAW MNIE!-Jonathan obrócił się na bok, skulił się. Zraniona ręka wyciągnięte przed siebie drgała spazmatycznie.


-Przytrzymaj mu nadgarstek-polecił Aleksandrze matematyk. W usta Noysa wcisnął jakiś patyk. Ten wypluł go po chwili, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Burke poczuł w sobie przypływ siły, powtarzał, że to właśnie musi zrobić i choć nie zdołał przekonać sam siebie co do słuszności postępowania, chwycił w drżące dłonie miecz. Zamierzył się, wziął zamach, zamknął oczy i...uderzył.

Wszystko, co zdarzyło się potem mignęło w ułamku sekundy Świst stali, krzyk Jonathana, pojedynczy trzask, jęki. Szybkie, równe cięcie. Miecz uderzył z impetem, godnym pozazdroszczenia najlepszemu wojownikowi. Lecz ostrze nie trafiło w rękę, chybiło o cal, rozcinając tylko strzępy rękawa. Głuchy dźwięk uderzającej stali towarzyszył nie kości, lecz kamieniu o które zahaczyło ostrze. Jonathan zaś jęczał na widok tryskającej krwi, lecz ostrza sztyletu grzebiącego mu w ranie.

Ola podniosła zagubiony w trawie sztylet. Kolanem przytrzymała dłoń Jonathana, jednocześnie ostrzem rozpruwając ramię mężczyzny. Broń w jej rękach wydawała się mieć nadnaturalne właściwości. Powietrze wokół ostrza drgało, jakby podgrzane. Po dłuższym wpatrywaniu dostrzegali nawet ślady pełgającego płomienia. Gdy robak został wydobyty w powietrzu czuć było zapach spalonego ciała. Rana Noysa wypalona za dotknięciem dziwnego noża, natychmiast przestała krwawić.

Odepchnięty w krzaki robal powrócił właśnie i w dodatku, przyprowadził wielu przyjaciół. Chmara rzuciła się na skwierczący zewłok. Minęła chwila i podpalona szmatka poleciała w górę w pożywiającą się chmarę robaków. Stos buchnął żywym płomieniem.

Nie było czasu na dłuższy odpoczynek. Reynold dopadł Noysa i kilka razy uderzył go w policzek w nadziei, że to go otrzeźwi. Poskutkowało. W końcu cała trójka szykowała się do opuszczenia przeklętego miejsca. Zebrali się wokół zegarka, wskazówki pokazywały jeden kierunek. Tylko Reynold wiedział, gdzie teraz się udadzą i miejsce to dodało mu otuchy.

*
Cała akcja ratowania Noysa.
Na koniec trójka udaje się w bliżej nieokreślonym (jeszcze) kierunku. Reynold wie gdzie idą, tzn on wie gdzie, bo gracz prowadzący nie ma pojęcia. Zależnie od MG do Dominiki, Juliana, Firtyxu, wszystko na swój sposób ucieszy matematyka
 

Ostatnio edytowane przez Glyph : 28-04-2009 o 12:39. Powód: Drobna zmiana w jednym dialogu.
Glyph jest offline  
Stary 28-04-2009, 00:42   #208
 
Thanthien Deadwhite's Avatar
 
Reputacja: 1 Thanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumny
Cisza. Po tym co Michał usłyszał zastygł w miejscu. Było tak przeraźliwie cicho, że słyszał bicie swojego serca. Nie. Bicie swego serca, a także innych słyszał zawsze i to wyraźnie. Było, więc tak cicho, że słyszał trzeszczący lód gdzieś daleko od miejsca gdzie stali. Cisza. Straszna sprawa, jeśli jest to cisza, aż dzwoniąca w uszy. Nienaturalna, złowroga i napawająca lękiem.

To było straszne. Rzeźbiarz znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. Co gorsza, Michał nie miał pojęcia, jak może towarzyszowi pomóc. Czuł jak pot spływa mu po plecach, czuł przerażenie. A co dopiero musiał odczuwać ten, który miał w sobie tak niebezpieczny ładunek. Trzeba było coś wymyślić, trzeba było coś zrobić by pomóc Mario, ale co? Michał nie wiedział. Tysiące myśli przychodziło mu do głowy, z czego uparcie powracała jedna.

Musimy go zostawić. Nie będę ryzykował życia dla kogoś obcego!

Wtedy chłopak nagle usłyszał ciche piknięcie, coś jakby elektroniczny zegarek czy odgłos wykrywacza metalu. Spojrzał na chłopaka i w okolicach jego ud zobaczył światełko układające się w liczbę 57. Wtedy do młodego wampira z Rumuni z całą mocą trafiło to co się dzieje.

Bomba zegarowa. Mario był chodzącą bombą. TRZEBA UCIEKAĆ!! - krzyczał jego rozum. BYLE JAK NAJDALEJ OD NIEGO!! - i Stoica byłby gotów to zrobić, gdyby nie nagłe słowo, które usłyszał. Słowo spokojne i rzeczowe.

- Chodźmy - powiedział Juliette i zerknęła na Michała. ich oczy spotkały się. Były pełne obaw i strachu a mimo to były piękne. Chłopakowi zrobiło się gorąco. Ona w jakiś sposób na niego działała, ale nie wiedział dlaczego i jak ona to robi.

Czy choć świadomie? Aaaa, przestań o tym myśleć głąbie! Zobacz lepiej jak ona się zachowała a jak Ty się chciałeś zachować! - zbluzgał sam siebie Michał w myślach. Gdy doszło do niego, co właśnie przed chwilą myślał i co chciał zrobić, poczuł się jak ostatni kretyn i tchórz. Tak zostawić człowieka? Zaczynam przypominać potwora, jakim nigdy być nie chciałem. Czy to przez to miejsce?

Chłopak spojrzał na swych towarzyszy, po czym spojrzał na "prawdziwe wampiry" jak już zdążył przezwać je w myślach. Wyglądały na mocno zirytowane. Czy tak powinny wyglądać, po tym co usłyszały? A może skoro nie znają takich miejsc jak Rumunia, nie wiedzą, co to jest demokracja, czyli nie są z naszego świata, to może tego też nie słyszeli?


- Ej! - krzyknął - Słyszeliście ten głos?! - spytał wskazując na nogi towarzysza. - Musimy coś wymyślić inaczej on eksploduje! A my wraz z nim! My wam pomogliśmy to teraz się odwdzięczcie co?
- Co masz na myśli, mówiąc eksploduje? - odpowiedział wampir o imieniu Lorence.

- Nie słyszałeś? Przed chwilą mówił do nas jakiś facet. Powiedział, że on - chłopak wskazał na Mario - będzie miał bliskie spotkanie ze śmiercią. To jest bomba! On chce go wysadzić! - Stoica na chwilę się zawahał - Wiesz co to znaczy eksplodować prawda?
- Nic nie słyszałem. Co oznacza eksplodować? I co ma wspólnego z tym bomba? Właściwie jak moglibyśmy pomóc?

- Wiesz co to jest bomba? - spytał a właściwie jęknął młody wampir. Czas im uciekał a oni marnowali go na takie bzdury.
Lorence podniósł lewą brew w jasnym geście dezorientacji.
- Nie bardzo.

- Szlag...to...to...coś takiego jakby kula ognista, która jak minie czas to rozerwie Cię na strzępy! To znaczy bomba i eksplodować! Bomba to kula ognista a eksplodować to rozerwać na strzępki w ciągu sekundy! - obrazowe przyrównanie, chyba w końcu wyjaśniło wampirom, o co chodzi Rumunowi.

- Mogę to zobaczyć ?! - Powiedziała podekscytowana Mija.
- Nie teraz Mija. - Obruszył się Lorence. - Dlaczego on zaraz ma eksplodować? To raczej nic przyjemnego. A przecież szedł od kilku minut równym tempem z nami, stąd wybacz Człowieku, ale mógłbyś mi wyjaśnić czemu nagle on ma zamiar eksplodować?

- Kurwaaa! - nie wytrzymał Michał i przeklął w iście polskim stylu. - Jak ja mam Ci to wytłumaczyć? Słuchaj. Ci ludzie, których zabiłem, mieli taką bombę, to jest kulę ognistą, która wyglądała jak zwykły ładny kamień. On go wziął, a kamień za sprawą magii zamienił się w bombę...Rozumiesz? - tym razem przyrównanie do magii niczym z jakiejś debilnej gry komputerowej czy durnego filmu. Tak było chyba jednak najłatwiej wyjaśnić idee bomby, komuś takiemu jak dwa wampiry.
- Teraz już naprawdę mam ochotę bliżej poznać tych nowych ludzi. Lorence, zdajesz sobie sprawę z możliwości, jakie dałaby naszemu stadu taka moc?!

- Nie teraz Mija. - rzekł Lorence do towarzyszki.- Nie widzisz, że ci ludzie się stresują. - następnie zwrócił się do Michała.
- Najmocniej przepraszam za nią. Czasami bywa wredna. Rozumiem zatem, że to wina ludzi, których pozbawiłeś życia. Skoro już nie żyją, to trudno się będzie dowiedzieć jak zakończyć tą bombę.

- Eeeee...z tego co widzę to mamy jakąś niecałą godzinę na...rozerwanie. Wiesz co to godzina? jednostka czasu. Rozumiesz? Musimy przez ten czas coś wymyśle inaczej on zginie! - Michał przestawał nad sobą panować.
- Tak wiem co to godzina. I nie stresuj się tak, możemy pozbawić go życia i przywrócić już jako członka mojego stada, jeśli tak ci na tym zależy. Jednak będzie wtedy martwy i całkowicie pod moją władzą.

- Tak! - odezwała się podekscytowana Mija. - Wygląda na wysportowanego. Założę się, że przyda nam się nie raz w stadzie. A skoro już masz ochotę przygarnąć nowych członków, pamiętasz o mej prośbie odnośnie Tyburrrka.
- Nie teraz Mija. - Odezwał się już mocno poirytowany Lorence.

- Ej! Co to ma znaczyć, że można go pozbawić życia! Pamiętajcie , że my nie jesteśmy stąd! - krzyknął zestresowany Stoica.
- Przemienić w wampira, takiego jak my. - powiedział spokojnie Lorence.

- Ale bomba jak go rozerwie na strzępy to tez go przywrócisz do życia! Zresztą nie nam chyba o tym decydować prawda? - spojrzał na Mario.
 
__________________
"Stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś" xD

"Boleść jest kamieniem szlifierskim dla silnego ducha."

Ostatnio edytowane przez Thanthien Deadwhite : 28-04-2009 o 09:20.
Thanthien Deadwhite jest offline  
Stary 28-04-2009, 00:50   #209
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Zanurzył się w basenie. Gorąca woda przyjemnie pieściła ciało i zmysły Juliana. Koiła skołatane nerwy. Odprężała. Dopiero teraz naprawdę poczuł, jak bardzo jest zestresowany i zmęczony. Byłoby mu tu całkiem dobrze, jednak pod zamkniętymi powiekami chłopaka uparcie pojawiały się sceny z malowideł i ten dziwny uśmiech na twarzy skrzydlatego, wyrywające go z pozornego błogostanu.

- Hej Julianie. Ciągle się zadręczasz? –łagodny głos mężczyzny wyrwał chłopaka z zamyślenia. –Może mi się tylko wydaje, ale cały czas jesteś strasznie spięty Maleńki. Chodź, usiądź tu przy mnie. – Diabeł przysunął się do Juliana, ujął go za ramiona i przyciągnął do siebie.

Chcąc nie chcąc Julian klapnął na jednym z kamiennych stopni, tworzących w pewnym miejscu coś w rodzaju siedziska. Nagie, rozgrzane kąpielą ramię otoczyło jego plecy, a twarz Diabła znalazła się tuż przy jego policzku. Mógł się dosłownie przejrzeć w jego błyszczących, ciemnych oczach. Była w nich jakaś obezwładniająca czułość. Julian już sam nie wiedział czy bać się jej, czy uwierzyć.

Ręka skrzydlatego zsunęła się powoli na biodra chłopca, podczas gdy druga dłoń odsunęła delikatnie kosmyki jasnych, mokrych włosów z jego zaczerwienionej, być może od gorąca twarzy.

- Cały jesteś zakurzony i podrapany biedactwo. –Strumień wody nabranej w dłoń o czerwonej skórze, spłynął po szyi i piersi Juliana. Palce otarły ciemne smugi na policzku i wróciły po kolejną porcję wody. –Trzeba zmyć z ciebie ten cały pył i bród. Połóż się. -Znów ten uśmiech i lekki nacisk ramienia skłaniający Juliana do oparcia się plecami o pierś Diablęcia. Woda spływała z włosów Juliana zabarwiona mlecznie pyłem z gruzów altanki. Nawet nie spostrzegł, jak to się stało, że leży z głową opartą na kolanach skrzydlatego, wbijającego w niego hipnotyzujące spojrzenie.

- Maleńki czy Ty się mnie boisz? – zapytał nagle zdziwiony. Posmutniał ściągając brwi. - Nie chcesz, żebym Cię dotykał, prawda? … Chyba rozumiem. Przepraszam cię, nie chciałem, żebyś tak to odebrał. -Odsunął się lekko i wstał podchodząc do wyjścia z komnaty.

-Dorothy! Chodź do nas! – zawołał dziwnym, głębokim głosem, który wydawał się roznosić po całych podziemiach.

Rzeczywiście dziewczyna zjawiła się po chwili. Znów lekko przestraszona i onieśmielona. Była młodziutka. Może tylko rok, albo dwa starsza od Juliana. Miała na sobie błękitną tunikę spiętą klamrami na ramionach, a włosy zebrane w wysoki kok przewiązany niebieskim atłasowym sznurem. Wyglądała, jak piękność z czasów starożytnej Grecji. Diabeł podszedł do niej, szepnął do ucha kilka słów, po których schyliła głowę i utkwiła wzrok w posadzce. Jej Pan pocałował ją w czoło i wyszedł, zatrzymując się jeszcze w progu, jak gdyby nie mógł się na coś zdecydować. Odwrócił się i uśmiechnął znów do Juliana.

-Obydwoje jesteście ludźmi. Dorothy nie miała zbyt wielu okazji być z prawdziwym człowiekiem. Pewnie chcecie porozmawiać. Zostawię was samych. Dzisiaj będzie twoja i tylko tobie będzie służyć. Proszę, nie zrób jej krzywdy. To delikatne i dobre stworzenie. Mogę Ci zaufać –przerwał - prawda?

Wyszedł nie oglądając się za siebie odprowadzany wzrokiem zaskoczonego chłopaka. Zanim zdążył zareagować, sukienka zsunięta z ramion dziewczyny opadła na ziemię, a ona sama weszła ostrożnie do wody, podchodząc do Matczyńskiego z małym flakonikiem w dłoniach.

-Czy mogę Cię Panie prosić, żebyś zechciał usiąść –szepnęła nieśmiało. –Rozmasuję Ci ramiona, jeśli pozwolisz. Oliwa pomoże zagoić te paskudne zadrapania.

Roztarła odrobinę pachnącej oliwki w dłoniach, ułożyła je na jego barkach i zaczęła ją najpierw delikatnie rozprowadzać, a potem wcierać, rozmasowując spięte, twarde mięśnie na karku i ramionach chłopca.

-Nie gniewaj się na mnie Panie. Naprawdę jesteś człowiekiem? Człowiekiem ze Stada? – odważyła się zapytać drżącym głosem.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 28-04-2009 o 15:34.
Lilith jest offline  
Stary 28-04-2009, 20:35   #210
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Julian wszedł do basenu.

Ciepła woda obmyła jego ciało, sprawiając przyjemność. Zanurzył się aż po pachy, po części po to, by zwiększyć rozkosz, umyć się, ale też dlatego, że chciał się choć trochę zakryć.

Gdy ciepły płyn otulił go, zdał sobie sprawę z tego, jak był zmęczony. Przez cały wczorajszy dzień gdzieś biegali, i jedyną chwilą wytchnienia był czas spędzony w Azylu i Altance. Ale kąpiel błotna trwała krótko, a Altanka stała się miejscem sporów, kłótni i zwady. A także zawodu. Julian zawiódł się w niej na wszystkich. Na innych ludziach z własnego Stada, którzy pozwalali na nieludzkie traktowanie Towarzyszy, ale najbardziej zawiódł się na Horacym. Po kim jak po kim, ale po nim spodziewał się czegoś innego.

A potem rozpętało się piekło. Dopiero teraz Julian miał kolejną krótką chwilkę odpoczynku.

Mimo to, nie mógł się zrelaksować. W głębi duszy miał wyrzuty sumienia. Nie potrafił sam odnaleźć swojego Stada, które mogło teraz przeżywać naprawdę najgorsze katusze. Spodziewał się, że smok to picuś w porównaniu z innymi wściekłymi mieszkańcami Thagortu. W czasie, gdy Dominika, Aleksandra, Reynold i inni szukali drogi ucieczki z tego chaosu, on sobie siedział w jeziorku z diabłem.

Westchnął. Z pewnością nie o to chodziło w idei braterstwa, której starał się być żywym przykładem.

Jednakże, cos jeszcze nie pozwalało mu odpocząć. Grzeszne, a jednocześnie podniecające malowidła z jaskiń ciągle do niego powracały, a zwłaszcza jedno z nich, przedstawiające dwójkę mężczyzn. Co gorsza, im usilniej starał się wyrzucić ten obraz z pamięci, tym bardziej stawał on się wyraźny przed jego zamkniętymi oczami.

- Hej Julianie. Ciągle się zadręczasz? Może mi się tylko wydaje, ale cały czas jesteś strasznie spięty Maleńki. Chodź, usiądź tu przy mnie.

Diabeł przysunął się bliżej Juliana, po czym objął go i przysunął bliżej siebie. Blondyn znalazł się na kamiennym siedzisku, tuż przy skrzydlatym. Mężczyzna objął go swym silnym, ciepłym ramieniem. Ich policzki praktycznie się zetknęły, pozwalając Julianowi oglądać obraz samego siebie w oczach diabła.

Pięknych, błyszczących, czułych, czarnych niczym nocne niebo.

Diabeł, korzystając z tego, że chłopak się zapatrzył, zjechał dłonią w stronę jego bioder, a drugą ręką odgarnął czuprynkę z czoła blondyna. Ten swoim zwyczajem zarumienił się, w jednej chwili stając się czerwony na twarzy. Mimo wszystko jednak, nie wyrwał się z uścisku. Musiał przyznać, że był przyjemny.

- Cały jesteś zakurzony i podrapany biedactwo- stwierdził diabeł, nabierając wody i obmywając nią ciało blondyna. Jej strużki spłynęły po szyi i torsie chłopaka, a palce rozmazały czarny ślad na policzku Juliana, tylko po to, by zaraz oderwać się od jego twarzy i zaczerpnąć kolejnej porcji płynu.

- Trzeba zmyć z ciebie ten cały pył i bród. Połóż się- nakazał delikatnie diabeł, stanowczym ruchem ramienia wymuszając na Julianie zmianę pozycji. Chłopak oparł się plecami o umięśniony tors mężczyzny. Cienkie strużki wody spływały z głowy Juliana, gdy diabeł mył ją swoimi szerokimi dłońmi. Nawet nie sądził, że miał na sobie tyle białego pyłu, pamiątki po czymś, co kiedyś było Altanką.

Nim Julian się zorientował, leżał, a jego głowa opierała się o nogi diabła. Czarne, hipnotyzujące oczy skrzydlatego patrzyły na niego w ten przyjemny, czuły sposób.

- Maleńki czy Ty się mnie boisz? Nie chcesz, żebym Cię dotykał, prawda…? Chyba rozumiem. Przepraszam cię, nie chciałem, żebyś tak to odebrał- stwierdził nagle, wychodząc z jeziorka. Chłopak zamrugał zdziwiony. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się działo. Natychmiastowo się zarumienił, gdy dotarły do jego świadomości zdarzenia, które miały miejsce.

Mimo to z żalem patrzył na odchodzącego diabła.

Wkrótce zjawiła się wezwana Dorota. Blondyn zanurzył się pod samą brodę w zbiorniku, marząc, by się nie zbliżała. Było jednak na odwrót. Diabeł polecił jej spędzić trochę czasu z chłopakiem. Ku jego zgrozie, rozebrała się i weszła do jeziorka.

Julian odwrócił wzrok, zmieszany, gdy znalazła się obok niego. Sytuacja była nieciekawa. Obydwoje byli w zbliżonym wieku, obydwoje nadzy, przeciwnej płci. Chłopak wolał nie myśleć, co się mogło wydarzyć. Nie chciał się też zastanawiać nad powodami diabła, którego w tej chwili najchętniej chwyciłby i utopił w zbiorniku. Jak mógł go tak zostawić, z nagą kobietą, która w dodatku miała mu usługiwać!? Co on przez to rozumiał!?

- Czy mogę Cię Panie prosić, żebyś zechciał usiąść- szepnęła dziewczyna nieśmiało- Rozmasuję Ci ramiona, jeśli pozwolisz. Oliwa pomoże zagoić te paskudne zadrapania.

Julian zarumienił się. Jakby tego wszystkiego było mało, został nazwany „panem”. Świetnie, jak dalej będzie na to pozwalał to stanie się łowcą niewolników. Miał strasznego moralnego kaca, nie wspominając o tym, że naga kobieta właśnie zaczęła rozmasowywać mu olejek na plecach.

Jej dotyk był przyjemny, to blondyn musiał przyznać. Co prawda, mogła mieć nieco większe dłonie i skupić się na silnym wcieraniu płynu zamiast do delikatnie rozprowadzać, ale i tak było dobrze.

- Nie gniewaj się na mnie Panie. Naprawdę jesteś człowiekiem? Człowiekiem ze Stada?- odważyła się zapytać drżącym głosem.

- Tak, jestem człowiekiem- odpowiedział przyjaznym głosem- Ale jestem Julian, a nie żaden pan. Jesteśmy w zbliżonym wieku Doroto i naprawdę nie musimy się zachowywać jak jacyś… Thagortcycy- stwierdził, ostatnie słowo wypowiadając z pogardą. Następnie odwrócił się, patrząc Dorocie prosto w oczy.

- Doroto…? Powiedz, jak Cię tu traktują? To okropne, co się tu dzieje. Towarzysze są zwykłymi niewolnikami, którym można zrobić wszystko. A Stada patrzą na mnie jak na wariata, gdy próbuję im powiedzieć, że tak nie można.

Chłopak objął przyjacielsko dziewczynę, starając się wczuć w jej sytuację. Była źródłem krwi dla wampira, niewolnicą, osobą pozbawiona praw. Co za ironia, ze przybyła tu ze świata, w którym ideały demokracji i humanizmu były podstawą większości społeczeństw. Blondyn, choć był w Stadzie, cierpiał okropne katusze, patrząc na ten chlew, którym był system kastowy Thagortu. A co miała powiedzieć ona, stojąca na samym dole tej piramidy?

- Przepraszam za Horacego. Powinien ugryźć mnie, a nie Ciebie. Wybacz, to wszystko moja wina…
 
Kaworu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172