27-11-2019, 12:36 | #211 |
Reputacja: 1 | Sytuacja gęstniała z minuty na minutę - acz walczącym zdawało się, że to były całe godziny. Nikt nie mógł odpocząć, nikt nie mógł się ogarnąć dłużej niż kilka chwil. Zdawało się, że całe VDV zwaliło się im na głowy, równie naćpane, bezduszne i szalone, co Czarna Kompania. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ffk175H6QLQ[/MEDIA] Wszędzie wizgały kule, obłupując kawałki czerwonej cegły, pryskając po betonie lub brzęcząc po metalu. Pękały granaty, sypiąc odłamkami i lejąc płomienie lub biały fosfor, a często także i dym lub nawałnicę dźwięku i fotonów. Powietrze znaczyły smugi dymu po kopcących pociskach RPG. Terkot, dudnienie, ryki, huki, warkot, łopot śmigieł, trzaski z radia... ogłuszające. Zawada w mig podjęła sugestię Kocura. Kilkanaście chwil później na łby "desantnych" ze wschodniej strony pola bitwy zaczęły spadać granaty moździerzowe - średnie 80mm i lekkie w mniejszych kalibrach. To, plus łomot kaemów, stukot broni osobistej, hojne obrzucanie granatami oraz walenie każdym możliwym erpegiem poskutkowało. Hip został strącony i runął w dół, prosto na swoje "dzieci", roztrzaskał się, zajął płomieniami. Wykończenie resztek desantu było formalnością. Trzy automatyczne działka skupiły pełen ogień na puszczonym w ruch i na ślepo ostrzeliwującym się "lotniskowcu". Ogień ten szybko rozwalił lewego burtowego Steel Lynxa, nie mogącego się ruszyć. Spruł kabinę, która stanęła w płomieniach, dodatkowo spruł wieżyczkę, która zamilkła i jeszcze mocniej podziurawił pakę - tym razem niszcząc także pancerny kokon riggera. Gdyby Bebok tam pozostał... Ale nie pozostał. On i Kowalik spieprzali, targając ze sobą ostatnie rakiety, a płonący Star wjebał się na gruzowisko po niebieskim dachu i tam już został. Puma waliła ze swojego działka, ale raczej na odpierdol, próbując się schować między budynkami. Quad, pozostawiony sam sobie, pruł z Vindicatora ile fabryka dała. Śmigłowce zaraz go wzięły na cel i zlikwidowały. I wtem trzy rakiety wyprysnęły z rotodronów, które w międzyczasie zajęły perfekcyjne pozycje. Wróg nie miał szans na skuteczne odpalenie dipoli. Trzy rakiety, które normalnie były wykorzystywane do ostrzeliwania czołgów i innych celów naziemnych - ale kto powiedział, że na ślamazarne, nisko się trzymające i na stabilnej pozycji śmigłowce to nie podziała? Podziałało. "Chryzantema" w Havoca, "Wicher" w Hokuma, "Piekielny Ogień" w Hinda. Trzy zestrzelenia, trzy płonące wraki. W tym kolejny, który runął prosto w swojaków. Wykończenie ich nie stanowiło już takiego problemu. W międzyczasie sytuacja na Zatorzu się zmieniła. Lubomirski, wiedząc że operacja jest zagrożona, zebrał kogo mógł, zostawił dowodzenie młodszym... przywdział rynsztunek jak ten feudalny lord i ruszył ze swoimi do akcji. I okazał się wcale kompetentny. Przebił się na Zatorze, zebrał do kupy co zostało z grupy odwodowej i przyjebał na (obecnie) wrogie tyły przy płonącym, zrujnowanym gmachu WORDu. Tam były dwa samobieżne ciężkie moździerze Nona, co chwila plujące granatami 120mm, a także transporter BTR-D, też stromotorowo bijący z ciężkiego granatnika automatycznego AGS-57. Był też wóz terenowy Tigr z wkm Kord. Piechota dostrzegła zagrożenie, ale i tak było za późno. Kilkanaście erpegów przemówiło, a kaemy pokryły plac manewrowy i parking ogniem zaporowym. Nony jebnęły nad wyraz mocno, podobnie bronetransporter-desanta. Błękitne berety jednak nie miały zamiaru pozostawić tego tak sobie. Wytoczyli nawet kolejny stary złom - kolejną rusznicę Lahti, tym razem z mniejszym kalibrem. Zanim AWowcy im to rozwalili, ich wytłukli i zniszczyli im Tigra, zostawili wielu chłopaków na tym jebanym asfalcie. Zbyt wielu. Lubomirski musiał się wycofać, nie mając dość sił aby odzyskać teren czy kontynuować natarcie. Ale to wystarczało. Lekka artyleria przestała spadać na głowy regularsów w Elzamie. To, plus eliminacja śmigłowców sprawiły, że mogli przesunąć się na południe i przechwycić główne siły wroga. A na Elbląg chyba walił ten cały cholerny gwardyjski pułk szturmowy, w pełni zmechanizowany. Wiaderny się zastanawiał... po chuj? Czy wciąż myśleli, że da radę uratować coś z infrastruktury "werbunkowej" CzK albo maszynerii PV? A może chcieli ewakuować CzM czy innych ważniaków i nie wiedzieli, że oni już nie żyją - bo zagłuszanie wciąż działało perfekt? A może po prostu chcieli zemsty... albo mieli dowódców idiotów? Pewnie to ostatnie. Brzytwa Ockhama. Część sił naziemnych VDV przedarła się jednak do zachodniej strony Elzamu. Przodowały im dwa nowocześniejsze - i tym razem autentyczne, nie z PV - śmigłowce. Helliony. Najpierw z odpowiedniej odległości namierzyły i zestrzeliły wszystkie Nissan rotodrones swoimi minigunami. Potem to samo zrobiły ze Strykerem z Mk.19 - uczyli się na błędach, eliminując zagrożenia i "tarcze". Strykerowy dodatkowy pancerz nie mógł wytrzymać takiej nawałnicy. MANTISS pruł cylindrami, ale wróg trzymał wysoki pułap i daleki zasięg, ciągle prując z minigunów po całej okolicy... a raczej skupiając ogień na kolejnych pojazdach. Leopard i Abrams. Niewiele te pociski mogły zrobić na takim dystansie, nawet z góry, ale już cztery najnowocześniejsze ppk Ares Demonfire już tak. Pasywne środki ochrony były zbyt przestarzałe na Demoniczne Ognie. Po jednej parze na czołg, prosto w silniki i składy amunicji. Obydwa wozy zostały zniszczone. Pumy postawiły zasłony dymne i schowały się. Kowalik i Rudy mierzyli kolejnymi ppk i rakietami z Balisty. Czekali. Nie mając rakiet, Ruscy zmniejszyli dystans i pułap, tym razem grzejąc z minigunów po wrakach, ulicach i ścianach budynków zajmowanych przez AW. Kto mógł, ten się krył. Kto nie, ten ginął rozszarpany na kawałki. Ale ich poświęcenie (i głupota pilotów) nie poszły na marne. Zawada wydała rozkaz. Z zasadzki poleciały ostatnie erpegi, salwy z Pum i dwa kolejne ppk - Maverick i Savager, a nawet kule i pocisk armatni z przeoczonego T-90UM T-Korpów. Obydwa śmigłowce wybuchły w powietrzu, miotając wszędzie odłamki i całe kawały płonącego złomu. Potem były dwa BMD. Tym razem ich desantowcy podjęli inną decyzję, pakując się do budynków szturmem i tam waląc się z Komandosami, AKowcami i fagasami zza wielkiej wody na dystansie nożowniczym, osłaniani przez kaemy, granaty i działka pojazdów. Natomiast ppk Konkurs i Kornet wystarczyły, aby wreszcie wysadzić w diabły Pumę z MANTISSem II. Jej przeciwlotnicza służba się zakończyła. Na dystansie zaś czyhał aluminiowo-stalowy snajper. Niszczyciel czołgów typu Sprut. Przeciwpancerna amunicja sabotowa z rdzeniem wolframowym w zupełności wystarczyła, aby permanentnie uciszyć unieruchomionego T-90. Okolicę jeszcze przyprawiała ogniem kryjącym z PKT, starając się wycofać, zmienić pozycję. I, w ramach oko za oko, ów "Ośmiornica" oberwała prosto w pysk z ostatniego bebokowego ppk - Demonfire'a. Nie było co zbierać. Przez kilka kolejnych minut była ostra haratanina. Dotarli nowi desantowcy wroga, tym razem pieszo. Ostatnia Puma wymanewrowała wrażejskie BMD i wspólnie z chyba wszystkimi rakietami z Balisty jakie Kowalik miał jeszcze na stanie, zniszczyła obydwa wozy. I zaraz potem wyłapała dwoma erpegami w dupę - najpierw "tylko" odłamkowym (acz dupsko lekkiego pojazdu i tak przebił), potem kumulacyjnym na wykończenie. Zaraz potem oczywiście krewki erpegoman został skoszony. Grupa szturmowa radziła sobie jak mogła. Piętnaście minut ciągłej strzelaniny, wykorzystania ostatnich granatów, a nawet dźgania się bagnetami. Wreszcie, kurz zaczął opadać, a ostatnie strzały przebrzmiewały. Wróg był wykrwawiony, cofnął się za południowe hale, za torowisko. Ale to była tylko cisza przed burzą. Mieli spore straty, nie mieli już pojazdów (wróg też nie - przynajmniej na tym odcinku... ale mała to była pociecha). Wszyscy AKowcy z dawnego "Bażanta" gryźli beton, tak samo najemni żołnierze z Pierwszej Trójmiejskiej Kompanii Zmechanizowanej im. Vochsa. Nie było już rakiet, erpegów, granatów ręcznych (acz wciąż była garść kontaktowych do granatników) ani dronów oprócz zwiadowczego Lockheeda. Nawet Ballista Kowalika, wypstrykana z amunicji, dostała kilka trafień. Uratowała wielkoludowi życie, sama niszczejąc. Cóż, przynajmniej było mu bez niej lżej. Wróg kumulował siły do ostatecznego szturmu. I wreszcie, ten szturm opadł. W ciągu pół godziny siły Sprzymierzonych zostały zepchnięte za Aleję Grunwaldzką. VDV miało w swoich rękach dworce, Elzam/Zamech, Gronowo Górne, całe Zatorze, Osiek i Nowe Pole, aeroklub, bazę opl i humano-ekonoma. Ale byli koszmarnie wykrwawieni. Próba szturmu przez Grunwaldzką załamała się i pozostał tylko wzajemny, ostry ogień przez tą asfaltową rzekę ziemi niczyjej. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=8WQnKBaUvAk[/MEDIA] Za to, skurwysyny, zajęły most przy Elbląg Południe - i go wysadziły w cholerę. Wiedzieli już, że PV i reszta projektów poszła się walić. Wiedzieli, że nie odzyskają miasta bez regularnych sił NWP i ACz oraz wsparcia lotniczego. A to wszystko było pod Poznaniem i Ostrowiem. Natomiast Sprzymierzeni mogli ściągnąć dodatkowe oddziały z Trójmiasta i być może zaangażować Kaprów, korporacyjnych bezpieczniaków i innych najemników lądowo. Wątpliwe, ale Lubomirski był równie sprawnym politykiem, co wojskowym. Więc błękitne cwaniaki przeszły do planu B - niszczenie kluczowej infrastruktury. Najpierw most, potem zaczęli wysadzać tory i perony. Ale... gdzie w tym były pozostałości po Pierwszej Kompanii Jednostki Wojskowej Komandosów i ich towarzysze z CIA-SOG? Gdzie byli ludzie z "grupy Zawady"? Weterani z dawnej Akacji, Cedru i Wierzby... SITREP Straty Sprzymierzeni - "Lotniskowiec" wraz z dronami (3x Nissan Rotodrone [puste], zmodyfikowany i dopancerzony quad/dron z Vindicatorem, drugi Steel Lynx z AK-98, sama ciężarówka STAR 1444 + paka + kokon riggerski) - M1126A2 Stryker (Mk19) Ruhrmetall KMA7-C Leopard - M1A4 Abrams - MANTISS II - T-90UM - SPz Puma - KIA: załogi pojazdów, 10 bojowników AK, 14 najemników z TriCity, 15 żołnierzy AW, 17 żołnierzy JWK, 9 operatorów SOG. Zużyte munitions - 9M123 Khrizantema / AT-15 Springer ATGM - Vikhr / AT-16 Scallion ASM (Frag) - AGM-114 Hellfire (mierzony laserem) - Aztechnology Savager ATGM z głowicą TB i microwave designator - Ares Demonfire Missile (głowica Multi Purpose Tandem HEAT - TH) OpFor - Mi-17 Hip - Mi-24D Hind - Mi-28 Havoc - Ka-50 Hokum - 2x 2S9 Nona-S - BTR-D - Gniazdo broni ciężkiej (Lahti L-39 kal. 13,2mm) - GAZ Tigr - Ka-60 Hellion * - Ka-63 * - 2S25 Sprut-SD (armata 2A75 125mm z pociskami APFSDS, PKT) - BMD-2M (autodziałko 2A42 30mm z amunicją APDS, wyrzutnia ppk Kornet - pusta, dwa PKT) - BMD-3 (autodziałko 2A42 30mm z amunicją HEI, granatnik automatyczny AGS-17 z granatami HEF, PKT, kaem RPK-74, wyrzutnia ppk 9M113 Konkurs - pusta) - VDV Squad [7 ludzi] (5x AK-105, 1x2 RPG-29 "Vampir" [TBG-29V Thermobaric, PG-29V Tandem HEAT - obydwa zużyte], 2x SVDS, 1x RPKS-74) - Drony (Strato-9 Sniper, Strato-9 Assault, Wolfhound) - KIA: załogi pojazdów, ok. 100 żołnierzy VDV - wymieniona spieszona drużyna oraz wszystkie desanty i pasażerowie oraz inni piesi. Zużyte munitions u wroga - 4x rakieta Ares Demonfire - 2x ppk Kornet - 1x ppk Konkurs
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. |
27-11-2019, 17:06 | #212 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Strzały. Wybuchy. Ranni i zabici. Kto myślał, że najgorsze mają już za sobą ten grubo się pomylił. Pieprzona swołocz desantowała się dalej. Na nic zdały się zniszczone śmigłowce, na nic wyrżnięcie pierwszej fali. Tych skurwysynów wciąż przybywało, a chłopakom zaczęło brakować amunicji. Czapkami ich tutaj nakryją, kurwa mać!
__________________ Ostatnio edytowane przez Col Frost : 27-11-2019 o 21:03. |
27-11-2019, 19:44 | #213 |
Reputacja: 1 | Na dachu leżał człowiek. Bez wątpienia był to jeden z rosyjskich desantowców, dało się poznać po tym że pod rozerwanym mundurem o kamuflażu miejskim miał tą charakterystyczną żonobijkę w niebieskie pasy. Nie ma co ukrywać: człowiek ten nie żył i został ograbiony przez jakiegoś bandziora. Jak do tego doszło w środku bitwy elbląskiej? Ano to było tak: *** Gdy niebieskoberetowa szarańcza uderzyła pełną mocą na odcinek na którym walczyli, Kocięba naprawdę czuł się jakby ktoś go zczaił ze spuszczonymi spodniami w środku procesu opróżniania pęcherza. Wcześniej to tylko tak jakby po prostu ktoś go przyłapał na przymierzaniu się do tej czynności. Teraz zaś gdy nie miał granatów i amunicja się kończyła, a on nie mógł polegać na magii.. to to właśnie to w trakcie. Biegł koło Zawady i wywalał kula za kulą nie szczędząc wysiłku, aby żołnierze którzy próbowali wejść z nimi w wesołe melee ostro tego pożałowali. Kiedy nastał względny spokój kryjących się po budynkach i osłonach Powstańców nękały co jakiś czas różne szuje. Jeden wyjątkowo uparty gołębiarz zatruwał życie bojownikom o wolność, więc Zawada posłała Kociębe by ten się tym zajął. Wziął paru ludzi i korzystając z jakiś piwniczych przejść wyszli z dala od budynku, aby podejść na pozycję gdzie kręcił się wraży snajper. Wiedzieli gdzie. Jeden z wojaków wypatrzył ruskiego snajpera... zdobył potrzebną informację... ale przypłacił to życiem, kiedy tenże wpakował mu kulę w łeb. Chociaż zmysły maga nie były sprawne, to alkomantyzm działał i Kocięba wyczuł w okolicy że było pite... i że ktoś tam na dachach nie pił od dłuższego czasu. Takie rzeczy wywęszył kiedy wyszli z tunelu w jakiejś piwnicy pełnej rozwalonych drzwi i potłuczonych słoików z gnijącymi już przetworami. Kocięba korzystając z pozostania niezauważonym rozkazał podwładnym znaleźć i wykończyć prawdopodobne ubezpieczenie snajpera, zaś samemu udał się na dach by rozprawić się z gołębiarzem. Była to jakaś stara kamienica. Kocięba wszedł ostrożnie na parter. Zrujnowana klatka schodowa wyglądała jakby groziła zawaleniem. Najwyraźniej rykoszety, panu-Bogu-w-okno i inne takie obrały chyba sobie ten budynek za kulołap. Nic to. Zabawne natomiast było to że jakieś wiadro z piachem, ziemią i szpadlem stojące przy wejściu do piwnicy wyglądały na praktycznie nietknięte. *** Vasyl ostrożnie wycofał się znad krawędzi dachu i wziął karabin do ręki. Polacy kiedy tylko zrozumieli że są na celowniku wycofali się w głąb budynku i nie wyściubiali nosa. Zdołał zastrzelić ze dwóch cwaniaków kryjących się za ścianami zewnętrznymi. Teraz czas było zmienić czym prędzej pozycję i obrać sobie inny cel. Musiał nękać wroga aż nie nadejdzie następne uderzenie... i rzecz jasna nie dać się zastrzelić. Kiedy usłyszał wystrzał rzucił się instynktownie do przodu za nadbudówkę. *** Kocięba poczuł że chyba jego zmysły szwankują. Po pierwsze rzeczywiście wyczuł przeklętego abstynenta... ale ten znajdował się na sąsiednim dachu. Chuj tam, facet właśnie podniósł się i zaczął wycofywać. Spoko, zaraz go tutaj elegancko skosi, chociaż ciężko go dojrzeć bo kamuflaż wojskowej klasy robił swoje. Tylko że facet okazał się mieć świetny refleks, a pierwsze dwa pociski w serii nie trafiły. Reszta nie miała szans - rusek zrobił tygrysi skok i zniknął za nadbudówką. Prawie w tej samej chwili rozległy się wystrzały na dole. To jego komandosi starli się z drużyną ubezpieczającą podejście do snajpera. Rychu nie myśląc wiele sam skorzystał z osłony waląc pojedynczymi pociskami tam gdzie się schował przeciwnik. Czuł jego abstynencki smród, pewnie nie dali mu pić by lepiej strzelał. Nieważne i tak zostanie zajebany. *** Wściekłość Vasyla nie znała granic. Drużyna ubezpieczenia nie zdołała w porę przechwycić wroga, a on wdał się w strzelaninę z jakimś świrem walącym do niego z antycznej broni. Nie żeby jego broń nie miała swoich lat. Wymiana ogniowa trwała może minutę ale snajper wiedział, że to o minutę za długo. Jego karabin nie był przystosowany do walki na odległość parunastu metrów. Podjął więc szybką decyzję. Wziął do łapy pistolet, puścił się biegiem i walił na oślep byleby tamtego przygwoździć. Bez problemu zdołał dopaść do drzwi. Walka na dole ucichła, podejrzewał najgorsze, szczególnie że na radiu nikt się nie zameldował. Miał szczęście tylko że klatka schodowa była od drugiej strony inaczej tamten świr z dachu by mógł spróbować go wyczaić przez okienka. Nie mając innego wyboru Vasyl zaszył się w jednym z mieszkań licząc na to że jego w cholerę drogi sprzęt maskujący zdoła zmylić prześladowców. Kiedy usłyszał wystrzały w oddali i gwałtowne zwiększenie intensywności wymiany ognia podziękował Mateczce Rosyji. VDV znów ruszyło do ataku. W ciągu paru minut rozpoczęła się regularna bitwa. Vasyl słuchając meldunków na radiu zdał sobie sprawę, że Polacy... przegrywają. Poczuł przypływ energii i zapału. Dobrze! Jak z nimi skończą będzie mógł się znów napić. Jako że nie słyszał by ktoś kręcił się po klatce schodowej Vasyl postanowił "sprawdzić sytuację". Z pistoletem gotowym do strzału i SVDS na plecach wyszedł zza tapczanu i powoli ruszył do wyjścia z mieszkania które było jego schronieniem. Na schodach nikogo nie było. Przeskanował wszystko swoimi prawilnymi goglami i uznał że jest czysto. Tamci musieli się wycofać w obliczu natarcia desantowców. Snajper zameldował się dowódcy i poinformował go o zmianie pozycji i wyznaczeniu kolejnego celu. Kiedy schodził po schodach i znalazł się na parterze był już prawie pewien że udało mu się ujść z opresji. Wychylił lekko głowę przez wyważone drzwi by się upewnić. To "prawie" w pewności było bardzo słuszne... jednak przyszło trochę za późno. W wojsku utwardzali ich ciosami pięści, kijami, kolbami, buciorami i wieloma innymi sprzętami. Mundury zostały też odpowiednio skonstruowane by bronić przed kulami i uderzeniami niektórych broni białych. Nikt jednak z projektantów wyposażenia dla snajperów nie przewidział że ktoś może użyć przeciw strzelcowi wyborowemu szpadla. Vasyl przekonał się o tym na własnej skórze kiedy metalowy kant narzędzia z pełnego zamachu wbił się prosto w jego twarz. *** Mała poprawka. Nie na dachu, a przed blokiem leżał człowiek. Bez wątpienia był to jeden z rosyjskich desantowców, dało się poznać po tym że pod rozerwanym mundurem o kamuflażu miejskim miał tą charakterystyczną żonobijkę w niebieskie pasy. Nie ma co ukrywać: człowiek ten nie żył i został ograbiony przez jakiegoś bandziora. *** Ryszard miał nieprawdopodobne szczęście. Raz że wokół wejścia do bloku gdzie chował się snajper rosły krzaczory które go nieźle ukryły, dwa, że VDV wznowiło natarcie. Dowództwo kazało się wycofywać, więc Kocięba posłał swoich komandosów (którzy galantnie wyrżnęli bereciarzy) pod dowództwem kaprala by zabezpieczyli drogę odwrotu Powstańców. Sam zasadził się na snajpera, by ten nie zdołał im bardziej zamieszać. Chwilę potem walki przeniosły się w tą okolicę i zapanował chaos, który ukrył tą małą szaradę Alkomanty. Teraz Ryszard zawinięty w dziwny materiał oddalał się od pola bitwy przez jeden z kanałów. Karabin snajperski zakosił, by szybko go wyrzucić w pizdu. Czarci pył. Czuł jak wibruje w jego dłoniach. VDV ze sprzętem z czarciego pyłu... To dlatego desantowcy tak szaleńczo parli naprzód. W ciągu paru godzin ich cały ekwipunek pewnie się rozsypie... o ile już teraz tego nie robi. Inna rzecz, że skoro VDV miało te diabelskie wytwory... znaczyło, że Czerwoni Magowie nie zasilali jedynie Czarnej Kompanii. Ba. Mogło to oznaczać dużo dużo więcej... Wysłał jeszcze krótki komunikat do Zawady odnośnie swojego spostrzeżenia. Potem zamilkł i zniknął. Wojskowy kamuflaż pozwolił mu bez problemu przedostać się do jeden ze studzienek kanalizacyjnych. W tym wszystkim szpadla nie zachował. Narzędzie zbrodni rzucił w krzaki blisko martwego snajpera. Może się jeszcze komuś przyda. Ostatnio edytowane przez Stalowy : 27-11-2019 o 21:08. |
28-11-2019, 17:15 | #214 |
Reputacja: 1 | Sytuacja nie była wesoła. Natomiast Kowalik nadal żył i mógł się odgryzać, a to więcej, niż mógł powiedzieć o większości żołnierzy, jacy trafili do Elbląga. Tutaj już tylko martwi mieli spokój, a i to niekoniecznie, bo cmentarze i rozwścieczone duchy pewnie niedługo znowu wyjdą na żer, kiedy tylko minie uspokajający wpływ magów i zakonników. Chwilowo jednak Zbyszek miał inne zmartwienia. Balista poszła na złom, chociaż wcześniej dzielnie niszczyła czerwoną zarazę, więc nie miał jej tego za złe. Został z wiernym granatnikiem, rewolwerem i pięściami. Do tego powinien doliczyć malejący zapas amunicji i zmęczenie, które dawało o sobie znać. Mniej więcej wymierzył sobie drogę odwrotu. Prosto na Dzikuskę, a nią do głównej rzeki, przykrywając się spływającymi trupami, ale to musiało poczekać. Najpierw trzeba było się tam przebić. Gdy wychylał się zza rogu, jedna z ekip VDV dała o sobie znać. Strato-9 Assault zaterkotał w pobliżu. Był pewien, że to właśnie on był celem, bo seria przeszła tuż obok jego ramienia, a zaraz do niej dołączyły się dwa AK-105. Te ostatnie w bardziej ludzkich rękach. Nie było wiele czasu na planowanie, ale warunki taktyczne też nie były za specjalne. Posłał odłamkowy z granatnika w gruz pod lokacją drona i zaczął się rozpędzać. Plan był idiotyczny, ale całkiem prosty i miał szansę powodzenia na ściągnięcie maszyny w dół. Nie miał zamiaru do niej strzelać, samemu wystawiając się pod ostrzałem. Po prostu wbiegł po ścianie, niemalże niczym pająk, by odbić się od niej i skoczyć na częściowo oślepionego pyłem, zdezorientowanego drona. Operator albo programiści chyba nie przewidzieli ataku z góry, kiedy próbowali atakować naziemny cel. Bucior trolla, wsparty grawitacją, poczynił spore szkody. Reszty dokończyła grawitacja i półcalowy pocisk ze Zbyszkowego rewolweru. Niebieskie berety na początku zaskoczone, szybko przeniosły swój ogień na lecącego w dół Kowalika, ale przerobiony Riot Police Armour wytrzymał, z tragicznymi konsekwencjami dla ruskich. Jeden dostał kulkę prawie z przyłożenia, kiedy Kowalik opadł łukiem na ziemię, drugi wszedł w z trollem w zwarcie. Człowiek z VDV był dobrze wyszkolony i dobrze napchany prochami, ale koniec końców nie dało mu to za wiele. Ręce Zbyszka były niczym błyskawice, przebijające bojowy pancerz we wszystkich, najbardziej bolących miejscach, kończąc potyczkę zmiażdżoną krtanią ruskiego. Troll zapakował oba ciała na ramiona i rzucił się w kierunku rzeczki. Trupy miał pod ręką, teraz zostawało tylko spłynąć w dół rzeki, żeby zniknąć i dołączyć do Zawady.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... Ostatnio edytowane przez Plomiennoluski : 29-11-2019 o 02:17. Powód: Bo spać... to czasem trzeba. |
28-11-2019, 22:11 | #215 |
Reputacja: 1 | Bebok w swoim mil-spec od "rodzinnej" Saeder Krupp i z olbrzymim Aresem HVAR w krótkich, krasnoludzkich łapach był na podwójnie uprzywilejowanej pozycji względem lżej wyposażonych kolegów.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 28-11-2019 o 22:16. Powód: tak, to celowe niedopowiedzenie. |
30-11-2019, 08:58 | #216 |
Reputacja: 1 | Kocur Wokół trwała kolejna kanonada, ale w ruinach hali było cicho. Kocur był sam, opierał się o kolumnę, obok niego iskrzył zestrzelony dron. Nie wiedział, czy jego optyka jeszcze działa, ale przynajmniej nie była skierowana w jego stronę. Reszta z oddziału, ta która to wszystko przeżyła, niewielu ich było, była gdzieś na zewnątrz, pewnie po drugiej stronie ulicy. Kocur zdołał odciągnąć drony i zajął się nimi osobiście. Albo one nim. *** Wcześniej to była jatka, kiedy nowi z VDV wpadli na ich pozycje, ludzka fala. Cios za cios, bagnet przebijający się prze miękkie fragmenty pancerza, wrzask rannych, rew spływająca i tryskająca na wszystko i wszystkich. Kop w jaja, odgryzienie komuś połowy twarzy, wzajemne duszenie, wydłubywanie oczu. Udało się, Kocur jego ludzie wygrali, niestety ze stratami, Wypsztykali się niemal ze wszystkiego. I to wszystko w biegu, w zalewie lecących wrzasków, kurw i job. Coś pieprznęło na zewnątrz. Ułożyli pod ścianą zabitych. Byli już u kresu sił, musieli walczyć ze świeżymi siłami wroga. I to ma być robota komandosa? Walczyć jak piechota liniowo na froncie. Kocur miał ogólne rozeznanie co do pola bitwy. JWK można było lepiej wykorzystać. Była informacja o zbliżających się odwodach wroga? Była. Wystarczyło ich zdesantować w pobliże wrogiej kolumny, gdzieś daleko przed Elblągiem. I przygotować im powitanie, wysadzić na moście i tak dalej. Sztab wpakował ich w gówno, jednostka już nie istnieje, za duże straty. Wycofywali się, wróg napierał i mieli zając nowe linie linie obrony, oddać teren. Wycofywali się, osłaniając się nawzajem. Kocur przeleciał jeszcze wzrokiem po żołnierzach, podliczył straty. Coś mu nie pasowało: -Stop! Kogoś brakuje. Meldować się. Już nie myśleli, ze zmęczenia w ferworze walki nie zorientowali się, że brakuje, Piotrka, Wihajstra. - Przez szturmem był niedaleko mnie, a potem – wzruszenie ramion. -Dobra, idę sprawdzić, Walec, przejmujesz dowodzenie, połącz się z resztą Jednostki. Kocur cofnął się do hali. Wśród martwych trupów trudno było kogokolwiek rozpoznać. Jest, w rogu, wciśnięty między zwalone i spalone regały. Rana kłuta, prosto w łeb, zestaw radiowy przy okazji rozwalony. Nikt nie widział kiedy się to stało. I wtedy właśnie nadleciały drony jako preludium. Kocur zdołał uskoczyć. Rozległ się strzał, potem drugi, żadnych bomb, żadnych serii z broni automatycznej. -Snajperskie kurwa. Obmacał ładownice, pusto, zero granatów, jedynie puste magazynki. Cholera. Drony działały sprawnie, parły na niego z dwóch stron. Schylił się i podniósł cegłę. Może się uda, Ostrożnie odwrócił się, nie wystawiając się zza filara i rzucił .Zgodnie z przewidywaniami Dron otworzyły ogień, Celny. Ale na tym krótkim dystansie musiały się obrócić. Kocur nie czekając władował w pierwszego niemal cały magazynek. Dostał, na pewno po napędzie, bo zwalił się niszcząc wszystko na swojej drodze. 1:0 dla Kocura *** Został jeszcze jeden, program tamtego musiał dostać solidnego kopa, bo przyspieszył prosto na miejsce gdzie się skrywał komandos, bez szans w bezpośredniej walce. Uskoczył w biegu puszczając serię z karabinka. Seria minęła drona o włos, iglica trafiła w pustkę. Kocur zwiewał skacząc, robiąc slalom między słupami, słyszał strzały drona, bardzo blisko. W biegu zwolnił magazynek, ręką chwytał następny… Pusty. Brak amunicji. -Kurwa – wyrwał przewody, broń pieprznął na jakąś stertę. Nadal skacząc, wyjął Colta. Zasada tego pojedynku była prosta, musi trafić jako pierwszy, z bliskiego dystansu, jego pancerz strzału nie wytrzyma, kolejnej rundy nie będzie. Długie sekundy, dron utrzymał bezpieczną odległość. Teraz!!! Kocur skoczył, długimi susami znalazł się przy kolejnej kolumnie i następny skok. Pod drona. Padł na plecy i zanim dron zdążył obrócić w jego stronę wylot lufy, zaczął strzelać. Pociski kolejno przebijały się przez latającą puszkę. Zdążył się jeszcze odtoczyć, nim dron zleciał mu na głowę. Leżał tak jeszcze przez chwilę. Kilka głębszych oddechów. Odciął od siebie wszystko. Teraz miał szansę. Na ucieczkę. To z sarinem było prawdą ale Kocurowi trudno było tak po prostu zejść do podziemia. Był żołnierzem, a wojna musi się skończyć. Z drugiej wiedział, że będzie w tym wojsku dłużej niżby chciał. Poznań, co za bezsensowne starcie. I Elbląg zaraz się w coś takiego zamieni. W cieniu mógł teoretycznie skończyć z tym wszystkim wcześniej, choćby wyjechać do Lubuskiego. Tam go nie dorwą. Rodzina, przed Elblągiem miał jeszcze nadzieję, że ją zobaczy, teraz nie miał już żadnej. Wstał, opróżnił oporządzenie, puste magazynki porozrzucał po całych ruinach. Musiał się spieszyć, zanim na łeb wpakuje mu się kolejne natarcie lub kontrnatarcie. Z pistoletem w ręku przebijał się na zachód. Zatrzymał się jeszcze, pozrywał wszystkie oznaczenia. I ruszył dalej, w kierunku rzeki. Co za popierdolony świat.
__________________ Ten użytkownik też ma swoje za uszami. |
30-11-2019, 13:16 | #217 |
Reputacja: 1 | Rozdzieleni w wyniku ciężkich bojowych warunków i gwałtownego naporu VDV, członkowie starej grupy mającej związek z kapitan Zawadą musieli podejmować własne decyzje w trakcie chaotycznego odwrotu – jak wybić sobie korytarz życia, jak przez niego przejść w jednym kawałku... wreszcie, co dalej? Dezercja, palenie SINów i shadowrunning przez resztę przewidywalnie krótkiego życia, w zamian za pewną dowolność (bo nie wolność), czy jednak dalsza służba w strukturach Wolnej Polski? Ściganie kilkunastu skurwieli, czy walka o wyzwolenie kraju spod okupacji sowieckiej i matactw rybokracji? Edward Wiaderny nie miał takich dylematów. Osłonił swoich przy odwrocie, sprzątnął paru skurwieli, a następnie – dość poważnie ranny – wycofał się. Dołączył do swoich. Swoich, nie cudzych. I tam już pozostał. Nogę mu opatrzyli, infekcję zwalczyli. Nie brał już udziału w bitwie. Alkomanty nie było, inni magowie byli albo niebiezpiecznie blisko wypalenia albo martwi. Sprawę musiały załatwić normalne bandaże i medykamenty. Mógł jedynie obstawiać stanowiska obronne w okolicy. Niedługo był „sam”, bo wkrótce dołączył do niego Artur „Kocur” Kotewski. Pogrążony w dylematach i przedłużających się walkach tyłowych, ledwo wydostał się z matni, pozbawiony wyrzuconego w trakcie walk FN HAR. Pełen goryczy, pragnął przedostać się Kumielą za miasto... średnio to wyszło. Wróg był już wszędzie. Mógł się mimo to dość łatwo prześlizgnąć. Miał skilla. Ale pobliskie niedobitki już niekoniecznie. Zwykłe chłopaki z sił regularnych Armii Wyzwoleńczej. Co, miał ich zostawić na pastwę losu? Dać Ruskim ich pozabijać? Wyprowadził ich z powrotem do swoich. Nie, nie do ich. Do „naszych”. Może jednak zdoła odwiedzić swoją rodzinę... i zrobi to w mundurze Wojska Polskiego, a nie we wstydzie dezertera. Ryszard Kocięba, po eliminacji wrażejskiego snajpiera, dał dyla najszybciej z całej ekipy. Przepity mózg, parcie na ganianie za złoczyńcami i ogólny brak poszanowania dla autorytetów oraz starcze zdziecinnienie nie pozwalały mu podjąć innej decyzji. Zresztą, i tak się dusił pod dowództwem Lubomirskiego. Teraz, kiedy Czerwoni Druidzi i Czerwoni Magowie gryźli beton, mógł poszukać skurwieli z „jego” własnej strony barykady. A, że odpowiednio wcześnie zabrał się do dezercji, to nie miał już kontaktu z JWK i zdążył ujść z życiem, nim VDV skonsolidowało pozycje. Wkróce potem dołączali kolejni. Pierwszym towarzyszem był Zbigniew Kowalik. Olbrzymia sylwetka trolla chyba tylko cudem nie została zauważona w płytkich rowach, stosunkowo niedużych gruzowiskach i w świetle dnia. Chyba tylko przeznaczenie ocaliło i pokierowało Adeptem do jego nowego życia. Życia w cieniu. Ale, miał dobry plan – wszak spłynął z trupami. Symbolicznie, jakby wyzbywał się swojego starego życia. Ruscy dali się nabrać... a może nie chcieli tak naprawdę sprawdzać, czy się mylą – i ponieść tego surowe konsekwencje. Czy miał dylematy, że wybrał shadowrun? Pewnie nie. Kowalik wolał proste rozwiązania prostych problemów. Poszedł za swoimi i chciał wpierdolić niegodziwcom. Drugim okazał się Jan „Bebok” Rudy. Od dawna nie miał na tyle ogarniętych i... swoich kumpli, co grupa z czasów nawałnicy pod Krośnicami. Ci ludzie – i metaludzie – wielokrotnie udowodnili swą wartość. Po drugiej stronie było natomiast „normalne” życie. Normalne na tyle, na ile może być na wojnie, w szeregach wojskowych, przeciw skurwielom i pod dowództwem szemranych typów. Być może w tamtym momencie miał tego po prostu dość i chciał to złamać, albo jednak w krasnoludzkim umyśle przeważał argument za swojakami. Więc zwiał i dołączył do nich. Jakby symbolicznie, wkrótce potem utracił łączność ze swoim ostatnim dronem – wreszcie namierzonym i zestrzelonym przez wroga. Na końcu była Zawada i Zawadzki. Ta pierwsza zmitrężyła najdłużej, bo póki miała akces, to nieco namieszała w sztabowych papierach. Przede wszystkim zebrała i posłała w eter pakiet danych o konspirze mającej na celu zniszczyć Port Elbląg by usunąć komercyjnego rywala, bez względu na cywili, przetrwanie miasta czy interesy „sojuszników” z WRP. Cokolwiek kombinował Lubomirski, Zawada na pewno mu tym wbiła szpilę, podobnie jak korpo-skurwielom. Tak przynajmniej się przekonywała. Ponadto zostawiła kilka „podglądaczy” i backdoorów do systemu wojskowego – aby potem zrobić „korektę” w aktach osobowych i dalej węszyć. Potem dołączyła do reszty. Natomiast Zawadzki podjął inną decyzję. Krył pozostałych, ale nie potrafił od tak zostawić Wolnej Polski i zniszczyć sobie jakiejkolwiek szansy na normalne życie, aby ścigać paru skurwieli. Nie rozumiał Zawady. Mogli zostać w woju i lepiej się przysłużyć krajowi niż w rynsztokach i podziemiach. A sprawą tych kilku czarnych owiec mogli zająć się po wojnie. Może nawet oficjalnie, legalnie, w prawdziwym polskim trybunale przeciw zbrodniarzom wojennym. Być może Zawadzki był naiwny, możliwe też, że nie zauważał, że mogli po prostu umrzeć po drodze na tej wojnie... ale nie miał zamiaru poświęcać godności dla chorych wizji Martyny Zawady, anarchistki. Wkrótce, klamka zapadła. Zawada i jej ekipa czekali jeszcze dłuższą chwilę pod wysadzonym mostem przy Elbląg Południe, a potem przekroczyli rzekę na Zawodzie. Tam zakomenderowali transport do Gdańska, posługując się fałszywymi tajnymi rozkazami, jakie deckerka spreparowała w systemie. Pozostali walczyli dalej. A długo walczyć nie musieli. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vIfRpLSiMTQ[/MEDIA] Jeszcze tego samego dnia cały pozostały czarciopyłowy sprzęt zaczął się rozpadać. Cały, naraz, natychmiast, w jednej chwili. Cały ten pułk szturmowy VDV był w całości wyposażony w ten właśnie syf. Eksperyment? Wiadomo było już, dlaczego tak usilnie próbowali odzyskać Elzam. W ciągu kilku minut cały pułk został wyeliminowany z walki. Utracił praktycznie sto procent sprzętu, oprócz aprowizacji i umundurowania. Przeważająca i przerażająca większość błękitnych beretów została śmiertelnie zatruta i skonała w przeciągu kilku chwil tak, jak stała. Setki ludzi. Ocalało mniej niż dwustu, z czego jeszcze mniej zwiało „na waleta” i z buta do Malborka – inni się po prostu poddali, będąc w zbyt ciężkim szoku. Straty były wysokie – dwustu zabitych po stronie Sprzymierzonych, głównie regularsów z AW, poległych w obronie południowej części Elbląga przed VDV. Ale tą krwią okupili zwycięstwo. Bitwa o Elbląg została wygrana. Podobne sceny działy się gdzie indziej. Jeszcze wieczorem ogarnięto szybkie oddziały i posunięto front pod Tczew i Malbork, na zachodzie zaś pod Lębork i Kościerzynę, zajmując bez walk praktycznie całe Żuławy i kawał Kaszub. Nie udało się jednak wziąć tych miast z marszu, wróg – głównie NWP – przezornie miał na stanie także prawdziwy sprzęt, a czarciopyłowy trzymał w łatwych do odizolowania miejsc. Rybokraci nie byli głupi. Czego nie można było powiedzieć o dowództwach sił na froncie wielkopolskim. Tam wydarzyła się totalna katastrofa. Wszystkie jednostki miały przewagę czarciopyłowego szrotu i stało się dokładnie to samo. Całe tysiące ludzi ginęło w jednej chwili straszną śmiercią, plus kolejne tysiące Czarnej Kompanii. Ta ostatnia w ogóle przestała istnieć – wszyscy jej siepacze w Wielkopolsce byli zintegrowani z cybernetyką pochodzącą z machin PV. Grubo ponad pięć tysięcy trepów-niewolników. Całe tumany pyłu unosiły się nad pozycjami, bazami, kolumnami i obiektami na i poza liniami frontu. Pomimo tych chmur, AW wiedziało, że lepszej okazji nie dostanie. Uderzyło. Opór był daremny i znikomy. Poznań, Ostrów Wielkopolski, Kalisz w przeciągu półtora dnia były w rękach Armii Wyzwoleńczej. W ciągu raptem niepełnego tygodnia front posunął się jeszcze dalej, mając otwartą autostradę A2. Zdobyto Wrześnię, puszczono osłonowe uderzenie w górę drogą S5 na Gniezno i parto dalej aż pod Konin, od strony Kalisza natomiast waląc pod Turek. Dopiero właśnie w Gnieznie, Koninie i Turku pochód został zatrzymany przez „awaryjną” kontrofensywę sił ACz... wyposażonych w kolejny as w rękawie. Nanotech, owiany złą sławą, acz w jakiś sposób stabilny i kontrolowany przez kacapów. Dalszy pochód sił AW został wstrzymany i okrzepł na nowych stanowiskach. Całe dzielnice zdobytych miast były skażone rozpadem czarciopyłu, który dopiero (a może raczej „dzięki Bogu, że w ogóle”) zaczął zanikać pod koniec grudnia. Do tego nadejście zimy, wyjątkowo ostrej, mającej sięgać nawet -20 stopni C u szczytu stycznia 2064, do kompletu z obfitymi opadami śniegu, burzami i zamieciami śnieżnymi. Ta zima miała być relatywnie spokojna. Ale nawet jeśli pogoda, pył i nanotech sprawiały problemy, to jednak AW odniosło niespodziewane zwycięstwo. To, co nieudało się podczas ofensywy „Summer Drive”, udało się pod koniec roku. Dosłownie „udało” - samo się zrobiło. Na innych odcinkach frontu było spokojnie. W Małopolsce trwała wypisz-wymaluj „dziwna wojna”, nikt nic nie robił prócz ognia na dystans. W Zachodniopomorskiem podobnie, a wokół Szczecina to już w ogóle spokój. Na papierze wojna, w realu pełne ugadanie i korupcja garnizonu szczecińskiego – ani chybi efekt działań generała Wysockiego. W Lubuskiem i na Ziemi Przemyskiej ponuro. Ukraińcy poczynali sobie coraz gorzej, nasyłając na cywili bojówki celem wyrugania poparcia dla AK. A, że te bojówki stanowili częstokroć ultranacjonaliści mający pretensje do „historycznie ukraińskich ziem przemyskich”, to sytuacja groziła „drugim Wołyniem”. Natomiast na Kaszubach i Żuławach co chwila rajdy, kontr-rajdy, starcia patroli i niskich lotów, lecz dynamiczna akcja. JWK i SOG pozostały na miejscach, uzupełnione i posłane do skutecznych rajdów, które miały być przygotowaniem na wiosnę i poskutkować kompletnym kolapsem obrońców w Malborku, Tczewie, Kościerzynie i Lęborku. Tam byli Kocur, Wiaderny i Zawadzki – po awansach, nawet. Starsi sierżanci i kapitan. A co z Zawadą i jej grupą? W Gdańsku deckerka puściła ostatnie komendy nim się wylogowała z sieci wojskowej jako aktywny użytkownik (pozostawiając oczywiście ESPy-szpiony i backdoors) to oznaczenie jej i jej towarzyszy jako KIA w ostatnich starciach z VDV w Elblągu. Następnie, korzystając ze swoich kontaktów, załatwiła spotkania z Kaprami. Mieli być pierwszym punktem zaczepienia w shadowrunningu i przerzucić ekipę do Szczecina oraz Pomoryi – w celu śledztwa nad atakiem gazowym – a nawet przemycić ich do Czech, gdzie Zawada miała kolejne kontakty i gdzie atmosfera sprzyjała. Ale, nie tak hop. Kaprzy nie pracowali za darmo, a ekipa nie miała kasy. Więc tak zaczął się ich shadowrunning – od tak zwanych odd jobs i pierwszych zleceń w Trójmieście. A w polityce przesadnie dużo się nie działo, ale głównie na korzyść WRP. Dowody na sabotaż Portu Elbląg puszczone w Matrix przez Zawadę były problematyczne chyba dla wszystkich, a pomocne propagandzie rybokracji i neosowietu. Spowodowały ochłodzenie stosunków na linii WRP – T-Korp, ale jak to swego czasu rzekł Juliusz Cezar: iacta alea est. TriCity opowiedziało się już po jednej ze stron i uzyskało z tego tytułu wymierne korzyści terytorialne oraz krok w stronę prymatu nad Morzem Bałtyckim. Królewiec i podporządkowana mu Litwa zachowały dalszą neutralność w konflikcie i usunęły komercyjnego rywala. WRP straciło jedyny port, który mogło samodzielnie kontrolować i użyć do otwarcia drugiego frontu – ale to akurat nie była wina Zawady, przeciwnie. Najwięcej chyba straciły na tym korporacje Maersk i Alstom – ta pierwsza, bo wprawdzie Port Elbląg dostała do rąk wraz z Przekopem, to jednak w ruinie; ta druga, bo ten port i przekop utraciła na rzecz konkurencji. Interesujące były także tajemnice, jakie wynikały z przejętych papierów – i opublikowanych przez WRP na zasadzcie „patrzcie, jakie z nich skurwysyny”. Neosowieci w Warszawie i wspierające ich siłowiki na Kremlu uknuły co najmniej trzy plany, o nazwach jakże domyślnych: A, B i C. Plan A oznaczał umasowienie, rozszerzenie i ulepszenie Czarnej Kompanii, ściśle integrując ją z Projektem Veselago, i umieszczając tenże PV wraz z Czerwonymi Magami w „Polsze” celem testów. Najwyraźniej wstępne wyniki oraz silny opór AW w Wielkopolsce sprawiły, że partyjni decydenci zdecydowali się inkorporować w ten plan regularne siły ACz, NWP, a nawet jeden z pułków VDV całkiem przezbroić w sprzęt z machiny czasoprzestrzennej. Przy tym, jedną z wad PV było to, że wyciągane z machin sprzęty były z tymi machinami nierozerwalnie związane. Magiczne pierdolenie. Skrótowo: zniszczenie PV oznaczało rozpad sprzętów. Komuchy nawet to podkręciły, ucząc się w kontrolowany sposób „wyłączać” wybrany szpej, powodując jego rozpad. Możliwość kontroli każdej sztuki broni, amunicji i osprzętu musiał walić do głowy czerwonym i rybokratom jak woda sodowa. I strzeliło im to prosto w ryj. Plan B był raczej popłuczynami planu A i oddany bardziej marginalnym elementom. Wykonawcami byli Czerwoni Druidzi, którzy mieli w MRU i Gorzowie eksperymentować nad wykorzystaniem promieniowania jonizującego, czarciego pyłu i magii krwi do stworzenia broni masowego rażenia i wykorzystania jej w kontrolowany sposób przeciw AW... i innym wrogom ludu. Plan C to plan awaryjny. Jakimiś nieznanymi jak dotąd metodami Neosowieci nauczyli się trzymać w ryzach nanity. Wybudowali tu i tam nanofaby, z których klepią szpej, w tym najnowocześniejszy – póki mają w kieszeni własne, kupione lub kradzione patenty. W szeregach wroga roiło się już od najprostszych konstrukcji – praktycznie niezniszczalnych i świetnie wykonanych AK-147. W dodatku, po śmierci właściciela lub na komendę jakiegoś kontrolera, nano-szpej zmieniał się w krwiożercze nanoroje, poszerzające swój „stan osobowy” o pożarty materiał... w tym biologiczny. Na szczęście mocne eksplozje, płomienie i magia pozwalały je niszczyć – acz nie było to łatwe i przyjemne. Wracając do polityki: opublikowane papiery podniosły larum na arenie międzynarodowej i uniwersalne potępienie dla działalności Neosowietu i „tyrańskiej dyktatury warszawskiej”. Warszawa i Moskwa nie miały wyjścia – oficjalnie odcięły się od Projektu Veselago i czarnokompanijnej działalności, zwalając winę na kryminalistów/dysydentów/terrorystów/AK (zależało chyba od godziny i języku nadawania propagandy). Czarna Kompania, Czerwoni Druidzi oraz Czerwoni Magowie zostali oficjalnie wyklęci przez wierchuszkę. Stronnictwo wewnętrzne na Kremlu wyczuło krew w wodzie i uderzyło, zmuszając siłowików do kapitulacji w sprawie „Polszy”. Nie pomógł nawet lobbing ze strony Yamatetsu aby posłać do Polski posiłki. Były ważniejsze sprawy, które przeważyły szalę – pro-rosyjski bunt na Zabajkale przeciw władzy Przebudzonej Jakucji, oraz przygotowania do walnego wsparcia tychże patriotów przeciw „sybirackiej swołoczy”. Kto wie, czy z tego tytułu nie zostanie obcięty... a może nawet całkiem wycofany... kontyngent ACz w PRN? W WRP natomiast zaostrzała się rywalizacja – a tym samym zwiększał udział – Saeder-Krupp i Shiawase. Wprawdzie ta druga korpo była w Polsce znacznie słabsza od S-K, to jednak grała ostro, niekonwencjonalnie, i miała chody pośród starej kadry WRP (wszak tylko dzięki jej pomocy Powstanie Męczenników było możliwe). Niektórzy obawiali się, że gra na dwa fronty i współpracuje z Japanacorps stojącymi po stronie Warszawy, ale na razie stanowiła dobrą alternatywę względem S-K, którą można się było lewarować względem ściskającego za jaja molocha pod władzą Lofwyra. Do tego były także kwestie „neutralności” KOBu i Małopolskiej Strefy Wolnego Handlu. Czy udałoby się wycisnąć dla WRP jak najlepsze kontrakty z korporacjami oraz otworzyć przeciw nieprzyjacielowi front południowy? Czas pokaże. Rok 2064 stał dla wszystkich otworem.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 02-12-2019 o 13:28. Powód: Zmiana muzyki na bardziej halal. |
01-12-2019, 01:33 | #218 |
Reputacja: 1 | Kowalik zwiał, zdezerterował, okrył się hańbą. Zwał jak zwał. Mimo to żył i miał zamiar uspokoić swoje sumienie. Można powiedzieć, że wrócił do tego, co robił od momentu, kiedy przemienił się w trolla. Wszędzie dookoła można było słyszeć wzniosłe słowa, zapewnienia i przysięgi, ale to nie zmieniało wiele. Jego jedyna rodzina i tak była w gdańsku, o ile siostra chciałaby wiedzieć, że Zbyszek się przemienił i go w ogóle widzieć. Rodzice gryźli ziemię od Powstania Męczenników. Czy żałował? Na pewno. Głównie pozostawionych na wszystkich polach bitew towarzyszy, oraz tych, którzy jeszcze żyli, ale mieli spore szanse zapłacić krwią za cele tej czy innej korporacji, pod sztandarem ojczyzny. Adept nie miał planu, od kilku lat jego życie było chaotycznym zlepkiem wydarzeń, minimalnie kierowanych jego decyzjami, ale te z kolei były głównie kierowane chęcią przeżycia i tym, by mieć co do garnka włożyć. Polityczne implikacje i przewroty nie obchodziły go aż tak bardzo. Cieszył się, że ruscy może w końcu odczepią się od Polski, ale nie był co do tego przekonany. Ten lis za często zaglądał do kurnika, by wierzyć w cokolwiek długofalowego. Zwłaszcza, że zrobili sobie w ojczyźnie Kowalika laboratorium z badaniami, przy których Auschwitz było niemalże placem zabaw dla dzieci. Zastanawiał się, czy wszystkie dotknięte walkami i klęskami czarcio pyłowymi miasta, przemienią się w niedługim czasie w tereny podobnie nawiedzone. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie. Zryta bombami ziemia miała już dość, bez zmieniania się w przedsionek piekła. Przed Zbyszkiem otwierał się nowy rozdział, chociaż nie miał pojęcia jak długi. Miał już swoje lata kiedy go przemieniło, a trolle miały dość krótkie życia. Szybkie, wybuchowe jak ich temperament i na swój sposób wielkie. Kowalik mógł powiedzieć, że wszystkie te okienka odhaczył, więc jeśli miałby już odchodzić, to wolał na swój własny sposób. Gdyby wszystko inne poszło w diabły, mógł zawsze spróbować osadzić się w Gorzowskiej Puszczy. Miał wrażenie, że Dobroleszy w swojej nowej postaci znalazłby dla niego jakąś miejscówkę. Póki co jednak, Zbyszek był w mieście, nawiedzany przez bezsenność i wspomnienia z pól bitew. Na razie miał przed sobą cel. Dość odległy, ale jednak. Dopiero potem mógł myśleć o opcjach. Właśnie dlatego na odtwarzacz zgrał sobie „Narzeczoną dla Księcia”, żeby móc oglądać co jakiś czas offline. Wszystko rozbijało się o Montoyę i sześciopalcego mężczyznę. Zawziął się jednak, a uparty, zawzięty Kowalik, był bardzo złymi wiadomościami na wycieraczkach sześciopalcych ludzi i księciów.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |
01-12-2019, 10:12 | #219 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Noga rwała coraz bardziej. Wiaderny kulał, a często musiał iść w pozycji pochylonej. Z trudem posuwał się naprzód, dobrze że mógł oprzeć się o ściany. Co jakiś czas przysiadał gdzieś na parę minut by odsapnąć, ale nigdy na dłużej. Brnął po kolana, a czasem po pas w gównie. Gdy wyszedł na powierzchnię, a w zasadzie gdy go wyciągnęli, bo nie miał już sił wspiąć się po drabince, był umazany od stóp po czubek głowy. Nie szło nawet rozpoznać jaki mundur ma na sobie, a karabin gdzieś przepadł. Nie wiedział ile czasu spędził pod ziemią, zresztą nie obchodziło go to. Grunt, że już go tam nie było.
__________________ |
01-12-2019, 20:06 | #220 |
Reputacja: 1 | Kocur Nowy rok 2064 Kocur ubrany w maskujący kombinezon i uzbrojony w zeissowskie Smartglassy od dwóch dni obserwował Malbork. Ukryty wśród śniegu, wraz z całym oddziałem rozpoznawali drogi podejścia dla wiosennej ofensywy. Zero krępujacego ruchy pancerza, zero ciężkiej broni. Od zdobycia Elbląga minęły już dwa miesiące. Cudem udało mu się z tego wyjść z twarzą. *** Elbląg, dwa miesiące wcześniej, natarcie VDV Sierżant samotnie przekradał się na zachód, przez ruiny, dwa kroki do przodu, jeden do tyłu. Chciał jak najszybciej dotrzeć pod most, ale VDV coraz bardziej naciskało. Uskoczył do ruin i po chwili był na tyłach wrogiego oddziału. Jeszcze tylko moment. Z wyskoku dosiągnął urwanej drabinki i zajął pozycję dwa piętra wyżej. Był za linią frontu, sam już nie wiedział czy po tej dobrej. Przed nim VDV rozwijało natarcie. Zaczęła się strzelanina. Oddział AW był niemalże otoczony, ich dowódca albo był głupi, albo dosłownie stracił łeb. Byli w takiej samej sytuacji jak Kocur nas Stawami, po którymś z kolei ataku (Jezu, ale to było dawno). Nie zdążyli utrzymać linii frontu, byli zbyt wysunięci. Według Kocura zero szans. Coś w nim pękło, albo odezwało się wyszkolenie. Dobiegł do drugiej (ocalałej) klatki schodowej i w trymiga znalazł się na parterze. Pistolet w gotowości. AW ostrzeliwało się zza rampy załadunkowej, kacapy powoli ich okrążały. Zaczął od flanki. Z Coltem nie było sensu pchać się do przodu. Nożem zdobędziesz pistolet, pistoletem, peem, peemem karabin, stara partyzancka prawda. Wystrzały z Colta w tym hałasie były niesłyszalne. Kocur podszedł jak najbliżej, wymierzył. Strzelił po nogach, zaskoczony przeciwnik, co został trochę z tyłu, zwalił się na ziemię i zanim zdążył zareagować, kolejny pocisk trafił go z bliska w głowę. Kocur wyrwał karabin i na początek rzucił granatem, też trofiejnym. Wybuch zdezorientował przeciwnika, AW nie było w stanie tego zrobić - byli za daleko. Wycofał się. Czołgając się wśród gruzu i szkła dotarł do kolejnych ruin, zajął pozycję. Wycelował. Kolejne serie trafiały kolejnych wrogów, którzy w ogóle go nie zauważyli. Nikt do niego nie strzelał, musiał tylko uważać na swoich, walących do VDV w jego kierunku. Kolejna seria, kolejny człowiek wali się na ziemię. Kocur wyłączył detektor, wiedział że leci na czarnym pyle. Zmienił pozycję, w idealnym momencie, bo tamci musieli się skapnąć że coś nie halo. Szczególnie jak któryś dostał postrzał w cztery litery. Kocur wykorzystał zamieszanie i przekradł się kilkanaście metrów do przodu, otwierając ogień z flanki. Kolejny wróg padł na ziemię, pancerz nie za bardzo chronił jego szyję. Walił na krótki dystans, po ostatnim pocisku wywalił kałacha. Jeszcze kilkanaście metrów i był przy swoich, waląc z pistoletu do VDV. Bardziej na pokaz, byle pokazać AW, że jest z nimi. Potyczka trwała jeszcze dobry kwadrans, zanim Kocurowi (podoficer dowodzący oddziałem AW gryzł piach) udało się wyrwać z okrążenia. A reszta jest już oficjalnie znana, powrót i połączenie z niedobitkami z JWK, będącymi teraz zapchajdziurami szybkiego reagowanie. Kolejna porcja stymulantów i dalej na front. Aż ruskim nie rozsypał się sprzęt. Bitwę przeżyło łącznie pięciu, z jego i z oddziału Rudego. Sam sierżant Bebok według komunikatu nie żył. Kocur tylko się uśmiechnął. Sam był w miejscu, z którego nie było mowy o jakiejkolwiek lewiźnie. Podczas bitwy nie miał bezpośredniego kontaktu z riggerem (to spotkanie w szkole się nie liczy), cały czas walczył. Oficjalnie po jego samotnym powrocie w ruiny w celu sprawdzenia co z Piotrkiem został zaskoczony przez falę VDV i musiał się okrężnie przebijać do swoich linii, przy okazji utrzymując obronę i przejmując dowodzenie oddziałem AW w krytycznym momencie bitwy, co przyczyniło się do zniszczenia sił VDV i wygranie bitwy o Elbląg. To przyczyniło się do późniejszego awansu. Zluzowany oddział wyglądał jak zombie, czarni na twarzach, piach na języku, naćpany wzrok, powłóczenie nogami. Przeżyli. Ciężarówka wywiozła ich na głębsze tyły, do innego szpitala. Zmycie brudu, połatanie ram i szpryca na neutralizację stymulantów. Warty pełnił oddział AK. Przeżył.
__________________ Ten użytkownik też ma swoje za uszami. Ostatnio edytowane przez JohnyTRS : 01-12-2019 o 20:10. |