Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-04-2011, 16:07   #201
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Tamir


Korel sięgnął do pasa, do którego przypięty był jego miecz świetlny. Chwycił mocno za klingę i powolnym ruchem oddalił ja od swojego ciała. Po chwili czerwona klinga wysunęła się ku ziemi, a Shistavanen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Był to zimny uśmiech przyszłego mordercy, co można było poznać nawet na twarzy tego zabójcy, tak mocno pooranej licznymi bliznami. Korel zrobił mały krok do przodu, a w następnej chwili błyskawicznie zaatakował.

Za pierwszy cel wybrał Tamira, czy to przez przypadek czy przez odwieczną nienawiść jaką odczuwał do ucznia swojego największego wroga. Zabrak przygotował się, ustawił klingę w pozycji pionowej, zaparł się mocno nogami, ale nic się nie stało. W ostatniej chwili Shistavanen uskoczył w bok i natarł na Jareda. Korelianin z trudem sparował dwa pierwsze ciosy. Cofał się, a jego przeciwnik wściekle atakował.

Torn natychmiast ruszył z pomocą przyjacielowi. Uderzył na Mrocznego Jedi od tyłu, jednak ten był na to przygotowany. W jego lewej dłoni, którą oderwał od swojego miecza, pojawiła się nagle druga rękojeść, z której wysunęło się żółte ostrze. Był to stary miecz Korela, jeszcze z czasów służby w Zakonie.

Jeszcze nie ty!” krzyknął Shistavanen i wyprowadził kopnięcie nogą, które dosięgło twarzy Codda. Ten zachwiał się co Korel wykorzystał by, przynajmniej chwilowo, pozbyć się Tamira. Pchnięty Mocą Zabrak przeleciał kilka metrów, lądując na gorącym piasku, ale nie wypuszczając broni z ręki. Gdy przetarł twarz spojrzał w kierunku walczących by ujrzeć jak Mroczny znowu wściekle naciera na jego towarzysza. Torn raz jeszcze zaatakował wroga od tyłu i raz jeszcze został powstrzymany. Korel balansował pomiędzy Jedi walcząc jednocześnie z obojgiem, i co gorsza, przeważając.

Shistavanen zawsze był groźnym przeciwnikiem i młody uczeń Yalari Mon dobrze o tym wiedział. Teraz jednak stał przed nim odmieniony, o wiele potężniejszy. Trening u Dooku dał mu na prawdę wiele. Czyżby Ciemna Strona dawała o wiele większe możliwości niż Jasna? - zaświtało w rogatej głowie.

Starcie przybierało na sile. Jedi podejmowali coraz większe wysiłki by chociaż osłabić przeciwnika, ale ten jakimś cudem zawsze był w stanie ich powstrzymać, a potem samemu atakować, co niejednokrotnie mogło się skończyć śmiercią Tamira bądź Jareda. Raz jeden tylko Torn zdołał trafić Shistavanena w ucho i nieco je przysmażyć na co Korel zareagował tylko głośniejszym śmiechem. Zaaferowani walką nie spostrzegli nawet, że Nejl wypełnił swoje zadanie i oczyścił drogę do bramy. Teraz i on stanął naprzeciw Mrocznego, a żółta klinga jego miecza została wymierzona we wroga.

Sytuacja zdawała się patowa. Mogli uciec na pustynię, ale nie przed Korelem. Musieli znaleźć jakiś sposób by go zatrzymać, ale w ferworze walki nikt nie był w stanie obmyślać jakiegoś sprytnego planu. Jakby chcąc dodatkowo zdekoncentrować przeciwników Shistavanen zaczął się z nich naśmiewać:

- Żałośni Jedi, jesteście niczym w porównaniu z siłą hrabiego Dooku i jego uczniów! - krzyknął odpierając atak Tamira. - Wasi mistrzowie są głupi i słabi, a wy ślepo za nimi podążacie! Nawet teraz nie zorientowaliście się, że to wszystko jest pułapką zastawioną na was! - atakując Nejla zaśmiał się głośno. Wszyscy trzej poznali, że Korel mówi prawdę, a on kontynuował:

- Kogoś spośród was już mamy, innych znajdziemy, ale was czeka tylko śmierć! - Jared aż przyklęknął gdy spadł na niego potężny cios z góry, który zdołał zablokować. - Darc w tej chwili zabawia się z waszą przyjaciółką i wątpię by wyszła ona z tego cało.

Ostatnie zdanie było dla Tamira gorsze niż wszystkie ataki jakie spadły na niego w czasie całej walki. Pamiętał Artela Darca, spotkał go na Elomie. To on pozwolił Korelowi na torturowanie jeńca, jakim wówczas był młody Zabrak. Był to bezwzględny i zimnokrwisty osobnik, skrywający to wszystko pod maską uprzejmości. Stać go było na wiele. Myśl, że Era mogła wpaść w jego łapy, a nie było wątpliwości, że Mroczny mówi właśnie o niej, była jak rozżarzony pręt wbity prosto w serce. Żar ten rozlewał się, aż objął całe ciało. Torn cały kipiał z wściekłości, był zły na Darca, na Korela, na Dooku, na Radę, na Karnisha, na wszystkich, przez których Era trafiła na tę przeklętą planetę.

Już miał się rzucić na Shistavanena, tym razem powaliłby go, zatłukł gołymi rękami na śmierć, wiedział o tym, był tego pewny. Ktoś go jednak uprzedził. Jared z głośnym krzykiem ruszył na Mrocznego zmuszając go nawet do cofnięcia się. Ocuciło to Zabraka, który patrzył jak jego towarzysz zadaje szybkie ciosy, z których odparciem Korel miał wyraźnie problemy. Po chwili miecz z czerwoną klingą wyleciał w powietrze i wyłączony wylądował w piachu. Tamir i Nejl patrzyli na to wszystko z niedowierzaniem, od Codda emanował potężny gniew, większy nawet od tego, który wyczuwali w przypadku Korela. W pewnym momencie Mroczny wzbił się delikatnie w powietrze, a następnie przeleciał przez ulicę i wylądował na ścianie jakiegoś budynku, osuwając się na ziemię.

Jared dyszał ciężko wpatrując się w leżącego Shistavanena. Po chwili odwrócił się do towarzyszy i krzyknął: „Na co czekacie? Uciekajcie! On zaraz się podniesie!”, po czym ruszył w ich stronę. Oni również rzucili się w kierunku bramy czując na plecach oddech Codda i rosnący gniew Korela. Tamir i Nejl wybiegli już na pustynię, a Jared był prawie przy bramie, gdy usłyszeli krótki bzyk. Torn mimowolnie odwrócił się, lecz zanim zdążył krzyknąć „Uważaj!” było za późno. Zobaczył tylko jak żółta klinga przeszywa klatkę piersiową Korelianina, a ten pada na ziemię. Mroczny właśnie wstał i rzucił swój miecz w niczego nie spodziewającego się Jedi. Ten osłabiony, będąc jeszcze w szoku po tym co przed chwilą zrobił, nawet nie wyczuł zdradzieckiego ataku.


Era

Pierwsza próba wspięcia się po nodze stołu zakończyła się totalną klapą. Podobnie druga i trzecia. Stworek zbijał swoje małe pazurki w twarde drewno, ale nie na tyle głęboko by były one w stanie utrzymać jego ciężar. Skutkiem ześlizgiwał się tylko na podłogę po wspinaczce zakończonej na wysokości kilku centymetrów.

Era nie zamierzała się jednak poddawać. Skoro stół okazał się dla niej nieosiągalny postanowiła sprawdzić całe pomieszczenie. Dwukrotnie przeszła wzdłuż wszystkich ścian, ale nie znalazła żadnych norek, czy choćby szczelin, nie wpadła też na żaden genialny pomysł, który mógłby jej pomóc w dostaniu się na któregoś z okien. Łasuch raczej nie potrafił wspinać się po ścianach.

Wtedy jej wzrok padł znowu na stół i stojące wokół niego krzesła. Właśnie, krzesła! Nogi krzeseł nie były pionowe, tak jak to miało miejsce w przypadku stołu, a delikatnie rozchylone. Być może to wystarczy by małe stworzonko utrzymało się na nich i w jakiś sposób wspięło się na któreś z siedzeń.

Już za drugim razem Łasuch nie ześliznął się na ziemię, ale zajęło mu mnóstwo czasu i wysiłku aby znaleźć się na górze. Jeszcze nie był na stole, lecz oparcie, zbudowane na wzór jakby drabiny, z licznymi poprzecznymi deskami, było wymarzoną ścianą wspinaczkową. Kolejny wysiłek i stworek znalazł się na szczycie tegoż oparcia. Teraz tylko skok i już był na stole.

Tam zastał ogromny bałagan, brudne miski, niedokładnie obgryzione kości, poprzewracane kufle, z których śmierdziało jak z gnojownika, jednym słowem syf. Era zabrała się za przeszukiwanie resztek, ale niczego wśród nich nie znalazła. Usłyszała za to dźwięk otwieranych drzwi. Spojrzała w kierunku wyjścia i zobaczyła dwóch Gamorrian, wchodzących do środka.


Chrząkali w swoim języku coś niezrozumiałego dla uszu młodej Jedi. W rękach trzymali kofle, stuknęli się nimi, a następnie przechylili i wypili ich zawartość, po czym rzucili w kąt. Usiedli na krzesłach i zabrali się za obgryzanie kości, których widocznie skończyli przed opuszczeniem domu. Gdy skończyli jeden z nich oparł się o blat stołu, a drugi oparł wygodnie o oparcie krzesła i obaj zasnęli, co można było poznać bo jednostajnym dźwięku, który musiał oznaczać chrapanie.
 
Col Frost jest offline  
Stary 23-04-2011, 16:47   #202
 
Gekido's Avatar
 
Reputacja: 1 Gekido nie jest za bardzo znanyGekido nie jest za bardzo znany
Tamir był gotów. Wiedział to, czuł to. Musiał być, bo jeżeli chociaż na chwilę zwątpi, jeżeli jego wiara we własne siły i umiejętności swoje, a także Jareda podupadnie, Korel wygra. Dopadnie ich i rozerwie na strzępy. A potrafił to robić. Dlatego Torn był taki skupiony. Od chwili, gdy zapłonęła jego druga klinga, Zabrak nie spuszczał Mrocznego Jedi z oczu. Otwarty na Moc, pokładający niesamowitą wiarę w nauki wyciągnięte z okresu szkolenia przez Yalare, czekał na atak Shistavanena. A gdy tylko zapłonęła czerwona klinga, Jedi wypuścił powietrze. Zaczęło się pomyślał, poprawiając uchwyt na rękojeści.

O ile szarży na siebie się spodziewał, o tyle dał się zaskoczyć zmianą celu. I to był pierwszy błąd, który pozwolił wypracować Mrocznemu przewagę, a który Jared mógł przypłacić życiem. Na szczęście Codd był dobrym szermierzem i potrafił zablokować atak Korela. Nawet tak szybki, silny i wymierzony z zaskoczenia, jaki na niego padł. No i miał za towarzysza Tamira, który nie miał zamiaru zostawić walki na barkach Corelianina. Młody Zabrak skoczył w kierunku walczącego z Jaredem Shistavanena. Myślał, że gdy nawiążą z nim walkę we dwoje, będą mieli wystarczającą przewagę. Mylił się. Znów popełnił błąd.

Tamir najpierw zobaczył pomarańczową klingę, na której zatrzymał się bez trudu jego atak. Gdzieś kątem oka dostrzegł kopnięcie, które odepchnęło nieznacznie w tył Jareda, a za chwilę sam musiał uznać wyższość Korela. Poczuł na sobie uderzenie. Silne, gwałtowne, ale jego siła nie była w żadnym stopniu związana z warunkami fizycznymi Mrocznego Jedi. To było pchnięcie Mocy, które poderwało Zabraka z ziemi i cisnęło w tył, ponownie rozdzielając dwójkę Jedi.
- Jak? - zapytał Rycerz, podnosząc się. Jego wzrok z niedowierzaniem rejestrował sprawne i silne ruchy Shistavanena. Płynność jego akcji była znacznie większa niż ze wspomnień Tamira

***

Oboje Jedi zerwali się na nogi równocześnie. Nie odezwał się żaden alarm, który zamontowali, ale oboje poczuli to samo. Wystarczyło jedno spojrzenie, przytaknięcie głową i pomagając sobie Mocą, oboje doskoczyli do drzwi, które oddzielały ich od sypialni polityka. Kiedy te się otworzyły, po drugiej stronie, w mroku, Mistrzyni i jej Padawan dostrzegli rosłą postać w poszarpanym stroju, z kaputrem naciągniętym na twarz. Kiedy zapłonęły klingi ich mieczy, postać powoli odwróciła się od polityka i zmierzyła wzrokiem najpierw kobietę, później jej ucznia.
- Yalare Mon - zachrypnięty głos doszedł od strony tajemniczej postaci, a zdziwienie wymalowało się na twarzy Mistrzyni Tamira.
- Widzę, że doczekałaś się swojego Padawana -
Rosła postać, sądząc po głosie mężczyzna, zrobił krok w kierunku dwójki Jedi. Z cienia najpierw wyłoniła się wielka stopa, a zaraz za nią cała reszta masywnego ciała. Przedstawiciel rasy, której młody Zabrak nie znał, choć wyglądał ma nu Noghriego, trzymał w ręku rękojeść miecza świetlnego, a po chwili ciemność rozjaśniło żółte ostrze skrytobójcy. To był dla Tamira szok. Nie rozumiał na początku skąd ten osobnik i jego Mistrzyni mogli się znać, ale teraz, kiedy zobaczył jego miecz... on musiał być kiedyś Jedi. Ale skoro tak, to dlaczego teraz pracował jako zabójca?!
- Korel... - wyszeptała w końcu Yamira - Myślałam, że zginąłeś na Nal Hutta. -
- Chciałabyś. Trzeba czegoś więcej żeby się mnie pozbyć. A teraz zejdź mi z drogi i pozwól wykonać zadanie - mężczyzna odwrócił głowę w kierunku polityka, który wciąż spał
- W imieniu Rady Jedi jesteś aresztowany - powiedziała twardo i pewnie Yalare
- Myślisz, że ty i ten szczeniak możecie mnie powstrzymać? -
Korel skoczył w kierunku dwójki Jedi. Tamir musiał przyznać, że nie czuł się zapewnie widząc jak tak duża istota, trzymająca miecz świetlny, rusza na niego ze sporą prędkością. Cięcie i jego ciało zareagowało automatycznie. Ruch ręki wystarczył, by zbić ostrze napastnika i wystawik go na cios jego Mistrzyni. Korel jednak sparował atak i wykorzystując Moc odepchnął oboje Jedi w głąb pokoju, w którym spali. Sam też tam wskoczył, by pozbyć się intruzów. Yalare i Tamir zaatakowali równocześnie wyciągając ręke w stronę znajdującego się w powietrzu byłego Jedi i posyłając w jego stronę potężny, telekinetyczny atak. Zaskoczony skrytobójca uderzył plecami o sufit, ale to było za mało, by zakończyć walkę. Opadając w dół, wyciągnął drugi miecz, a Yalare i Tamir zapalili drugie ostrze w swoich mieczach. Doszło do wymiany ciosów między trójką walczących. Tamir musiał przyznać, że Korel radził sobie dobrze z nacierającą na niego dwójką Jedi. Ale był w głębokiej defensywie.
- Dobrze wyszkolony szczeniak... - powiedział łapiąc chwilę oddechu, kiedy został zapędzony do kąta
- Poddaj się - powiedziała raz jeszcze Yalare
- Zapomnij Jedi -
Korel zmarszczył brwi, zgasił oba miecza, rzucił krótkie spojrzenie młodemu Zabrakowi i całym ciężarem ciała skoczył na okno. Szyba posypała się na kawałeczki, a skrytobójca zniknął w mrokach ciemności.
- Nie! - krzyknęła Yalare doskakując do krawędzi okna.

***

Zabrak ponownie natarł od tyłu na przeciwnika. Niestety, po pierwszym nieudanym ataku i obserwacji wymiany ciosów z Jaredem, pewność siebie Tamira i wiara w swoje siły nieznacznie podupadły. To sprawiło, że i kolejny atak został zablokowany. Tym razem jednak Codd nie pozwolił Korelowi na rozdzieleni dwójki Jedi i obaj Rycerze wciągnęli Shistavanena w wymianę ciosów. To była czysta szermierka. O dziwo bez żadnych nieczystych zagrań ze strony Korela. Pojedynek bazujący tylko na ich umiejętnościach, wyszkoleniu, szybkości, sprytowi i opanowaniu walki na świetlne miecze. Gdyby Tamir częściej miał okazję na takie pojedynki, potrafiłby się lepiej zgrać z Jaredem. Ale to był ich pierwszy. Nie potrafili się dobrze wyczuć, nie mogli zgrać swoich ciosów, wystawiać Korela jeden drugiemu. Zabrak musiał się ograniczać. Walczył zupełnie innym stylem niż Jared i zapewne Corelianin także nie mógł wykorzystywać w pełni swoich umiejętności. Nie chcąc zranić przypadkiem towarzysza, Tamir dezaktywował jedno ostrze i walczył tylko przy pomocy jednego. Krążyli w trójkę wokół siebie, a w powietrzu unosił się zapach ozonu i buczenie kling ich świetlnych mieczy złączonych w morderczym tańcu.
Czyżby Ciemna Strona dawała o wiele większe możliwości niż Jasna? przemknęło przez myśl Tornowi. Nie, nie możesz tak myśleć. Skup się, Tamirze, skup, motywował w myślach samego siebie i podkręcił tempo walki. W ślad za nim poszedł Jared i pojedynek przybrał nieco bardziej widowiskową formę.
Cięcie, unik, blok, cięcie, piruet, wymiana pozycji z Jaredem, cięcie, blok, unik, pchnięcie. Ruchy zaczynały być bardziej skoordynowane. Z każdą chwilą trwania tego pojedynku, Tamir i Codd lepiej się wyczuwali. Potrafili lepiej odczytywać swoje zamiary i Zabrak, mimo tego iż Korel wciąż doskonale sobie radził, pomyślał, że mają szansę na zwycięstwo. Ta myśl i pewna wprawa w walce u boku Jareda, a być może nawet podszept Mocy, sprawiły, że druga klinga jego świetlnego miecza ponownie ożyła. Rękojeść przekręciła się w nadgarstku Zabraka, a ostrze przypaliło ucho Shistavanena. Zaś do nozdrzy Torna doszedł zapach przypalonego futra, a cień uśmiechu przemknął po jego twarzy. Szybko jednak zniknął widząc, że Korel w ogóle nie przejął się tą raną.
Walka stała się znacznie bardziej wyrównana, gdy dołączył do niej Nejl. To jednak zmusiło Tamira do ponownej walki tylko przy pomocy jednego ostrza. Mógł jednak to przeboleć kosztem wyrównanej walki. Tylko czy ona naprawdę taka była? Potrzeba było trzech Jedi, by toczyć pojedynek z Korelem bez jego przewagi. Torn wciąż nie wiedział w jaki sposób te bestia tak bardzo urosła w siłę. Nawet Yalare w pojedynkę miałaby z nim problemy.
Szybko jednak ten problem przestał być problemem Tamira. Zostali złapani w pułapkę. Znowu. Powtarzało się Elom, tylko z mniejszą ilością eksplozji. Jednak nie. Kolejne słowa Korela sprawiły, że Zabrak szybko uznał, że sytuacja jest znacznie gorsza niż na Elom. Oni mieli Erę. Najpiękniejsza dziewczyna w Galaktyce, dla której biło serce Tamira, która osładzała mu koszmary tej wojny, koiła jego rany i niepokoje, znajdowała się w rękach Artela Darca. Tego samego, który pozwolił Korelowi pastwić się na Tamirem na Elom.
Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! NIE!! Torn ścisnął rękojeść swojej broni tak mocno, że kłykcie mu zbielały. Czuł rosnącą w nim złość, która przemieniła się we wściekłość. Mógł pogodzić się z tym, że raz jeszcze zostali wystrychnięci na dudka przez zwiad, że ponownie Separatyście urządzili na nich zasadzkę. Ale za nic, za żadne skarby Galaktyki, nie mógł pogodzić się z tym, że Era była jeńcem Darca, a Korel mówił im to z takim spokojem. Szydził z nich w żywe oczy. I musiał zostać za to ukaranym!
Mięśnie Zabraka napięły się, szykując go do skoku. Oczami wyobraźni widział furię ciosów i piruetów, jaka spada na Shistavanena. Z taką szybkością i siłą, z jaką nawet on by sobie nie poradził. Chciał skoczyć. Chciał roznieść Korela po całym Tatooine. Chciał. Ale uprzedził go Jared. W dodatku Corelianin zrobił to z taką wściekłością i zaciętością, że zbiło to młodego Rycerza z pantałyku.
Jared, dlaczego ty...? zadał sobie w myślach pytanie, na które nie był pewien, czy chciał uzyskać odpowiedź. Czy to było możliwe, by między nim, a Erą do czegoś doszło w trakcie ich misji? Byli do siebie podobni. Zdecydowanie bardziej niż [b]Era[b/] i Tamir.
Zabrak obserwował furię Corelianina z mieszaniną rezygnacji, dezorientacji, odrobiną podziwu i zazdrości. Wściekłość wyparowała zastąpiona przez szok na widok reakcji Jareda. Wściekłość jaka od niego emanowała była wyraźnie wyczuwalna w polu Mocy. Można było jej dotknąć i przerastała wściekłość Korela. Ciosy Codda były silne, szybkie i przynosiły efekty. Shistavanen został rozbrojony, a następnie za pomocą Mocy rzucony na ścianę jednego z budynków. Tamir patrzył na to, jak zahipnotyzowany. Nie wiedział, co ma o tym myśleć. Ocucić go dopiero głos Jareda. Zdyszany, zmieniony przez zmęczenie i wściekłość. Uciekać. Tak.
- Chodź. - rzucił do Nejla, ciągnąc go za strój, gdy Codd do nich dobiegał.
W trójkę biegli ku bramie. Zabrak i Nejl biegli nieco przed Corelianinem, ale mimo oddalania się od Korela, dało się wyczuć jego wściekłość. Ona jednak w tej chwili najmniej obchodziła zdezorientowanego Zabraka. W tej chwili myślał o uwięzionej Erze, a dodatkowo jego spokój mąciła wściekłość Jareda na wieść o tym. Tamir chciałby znać odpowiedzi. Tak mu się wydawało, ale czy był tego naprawdę pewny?
Znajomy dźwięk zmusił Torna do spojrzenia za siebie. Serce, które już i tak biło szybko, zwiększyło tempo. Zimny pot wystąpił na ciele Rycerza, a jego oczy rozszerzyły się. Ze zdziwienia i przerażenia. Bez względu na powody wściekłości Jareda, był przyjacielem Tamira. Ten już otwierał usta, by ostrzec Corelianina, ale nie zdążył. Torn obserwował, jak żółta klinga przebija się przez ciało jego przyjaciela. Cały świat zwolnił. Zabrak patrzył nieprzytomnym wzrokiem na Jareda. Ten osuwał się na kolana. Był w szoku. Umierał. W głowie Torna pojawiły się słowa Codda, gdy ratował Tamira na Elom. Że nie mogą zginąć, bo są za przystojni. Wtedy Zabrak jakąś częścią uwierzył w te wypowiedziane pół żartem słowa. Ale teraz, gdy jego kompan padł od morderczego ciosu, wiedział, że to kłamstwo.
Gdy świat znów przyspieszył, wracając do swojego normalnego tempa, Tamir uświadomił sobie, że klęczy przy Jaredzie. Trzyma jego ciało w ramionach. Czuje jego ciężar. Patrzy na wykrzywioną w grymasie zdziwienia twarz Codda. Z rany na klatce piersiowej unosi się dym i woń spalonego ciała. Nie ma krwi, ostrze wszystko wypaliło. Szkarłatna stróżka spływa po ustach Jareda, niczym krwawy potok ze źródła. Silny płomień, jakim Corelianin płonął w Mocy zaczął przygasać. Coś mokrego spadło na policzek Codda i rozprysnęło się. To była łza Tamira. Zabrak ułożył ostrożnie ciało przyjaciela na piasku. Był spokojny, jak skała. Czuł na sobie żar promieni słonecznych Tatooine, gorący podmuch wiatru na twarzy, który wysuszał łzy spływającego po jego policzkach.
Torn wewnątrz kipiał wściekłością. Kolejny podmuch rozwiał jego włosy. Skalana gniewem przystojna twarz i szklące się od łez oczy, pełnej nienawiści, wbiły się w Shistavanena. Tamir przestał zwracać uwagę na swój oddech, który był teraz przyspieszony. Na galopujące serce. W jednej dłoni trzymał swój miecz, z płonącą szmaragdową klingą. W drugiej trzymał miecz Korela. Jego żółta klinga odebrała życie Jareda. Teraz, za jej pomocą, Zabrak chciał odebrać życie Shistavanena.
- Idź spotkać się z Mistrzem Karnishem. - polecił Nejlowi. Nie obchodziło go to, czy Nejl wykona jego polecenie. Ton głosu Zabraka był nieznoszący sprzeciwu. Pomimo wściekłości, która z niego kipiała, słowa były puste. Zupełnie wyzute z emocji. Porwanie Ery wzburzyło spokojnym morzem, jakim był Tamir, ale śmierć Jareda przepełniła czarę, rozpętując prawdziwy sztorm. Do tej pory Torn walczył jak Nexu. Drapieżnie, zadziornie, ale z gracją. Gdy teraz ruszył na Korela, wiedział, że będzie walczył, jak zapędzony do rogu Hawkbat. Drapieżnie, chaotycznie i nieprzewidywalnie. Korel zaś, w oczach Tamira z potężnego i złego Rancora, zmalał do rozmiaru pająko-karalucha.
 
Gekido jest offline  
Stary 25-04-2011, 01:19   #203
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Rozmiar definitywnie ma znaczenie.
Tyle nauczyła się Era D’an podczas nieudanych prób wspinaczki w wykonaniu Łasucha. Albo trafił się jej niesamowicie ślamazarny szczur, albo po prostu był on typowym mężczyzną. Wciskał się w każdą napotkaną dziurę za to źle radził sobie z drążkami.
Ostatecznie skłaniała się do tej drugiej teorii. Zwłaszcza, kiedy po karkołomnej wspinaczce zwierzak znalazł się na stole i natychmiast poczuł jak w domu. Przez chwilę ogarniała krajobraz rodem z koszmaru kontrolera przepisów sanitarnych, łasuch tymczasem zagarnął jakiś kawałek chrząstki i zaczął go radośnie ogryzać.
Definitywnie samiec, pomyślała wysyłając do gryzonia silny sygnał żeby podniósł zad i wziął się za szukanie czegoś bardziej przydatnego niż przeterminowany pokarm.
Niestety gryzoń nie uszedł za daleko nim zatrzeszczały drzwi i do pokoju wpadł ktoś. Najpierw ich poczuła, dopiero potem zobaczyła. Dwaj Gammoreanie otoczeni aurą smrodu jak płaszczem pochrząkiwali coś po swojemu. Dziewczyna ledwie zdążyła wycofać mysz za jakiś garnek gdzie łasuch mógł dokończyć obgryzanie chrząstki. Tymczasem Era zupełnie przestała się dziwić skąd w pokoju taki chlew.
Impreza nie trwała na szczęście długo. Najedzeni i definitywnie pijani świnioludzie zasnęli beztrosko na swoich krzesłach. W samą porę bo głodny gryzoń skończył chrupać swoją chrząstkę i zamierzał wychynąć z kryjówki za smakowitym zapachem. Dziewczyna ledwie utrzymała go na miejscu.
Łasuch wymaszerował raźnie z za przewróconego półmiska i przebiegł się po stole w poszukiwaniu jakiś przydatnych z punktu widzenia uciekinierki przedmiotów. Niestety Era nie dostrzegła niczego co mogłoby pomóc otworzyć energetyczną klatkę.
Westchnęła, podczas gdy szczur zagarnął kolejny nadgniły, cuchnący tłuszczem kawałek mięsa i zaczął pożerać go chrupiąc głośno. Rozglądając się po pobojowisku poczuła się nagle słaba, samotna i bezradna. Bałagan. Tak w sumie najłatwiej było określić jej obecną sytuacje. Choć w sumie to było zbyt łagodne. Bajzel pasował lepiej. I to nie byle jaki bajzel, ale bajzel imperator w królestwie chaosu gdzieś na zaplutym końcu świata jakim było Tatooine.
Westchnęła opierając się głową o ścianę.
Jedi umierali w różnych dziwnych miejscach. W tym fachu rzadkością były spokojne, pokojowe zejścia w zaciszu świątyni. Łagodne połączenie z Mocą. Uśmiechnęła się do siebie gorzko. Już ona się ostatnio naoglądała takich łagodnych połączeń. W dymie, swądzie spalenizny, terkocie wystrzałów. Błysk w Mocy jak upiorny wrzask, albo po prostu nagły brak.
Gdy jest się młodym nie myśli się o śmierci. A jednak jej trudno było ostatnio myśleć o czymś innym. Zwłaszcza, że tuż obok leżały zwłoki. Co będzie, kiedy tajemniczy osobnik wróci. Kto wtedy będzie się miotał w uścisku Mocy, czyje ciało upadnie w pył i zostanie w nim aż do samego końca świata. Piaski Tatooine pochłonął soki i zostanie tylko skorupa, jak kruche wspomnienie, które rozpadnie się pod jednym nieuważnym dotykiem.
Przeczesała palcami skołtunione czarne kosmyki i dostrzegła, że dłonie jej drżą.
Uczono ich jak zapominać poświecenia, mądrości, siły. Wpajano co jest ważne i pewne w życiu. Mieli radzić sobie ze wszystkim. Z umieraniem też. A jednak w tej chwili Era D’an uświadomiła sobie jedno. Nie chciała jeszcze odejść. Życie było zbyt intensywne, zbyt smaczne żeby umiała się go wyrzec.
Łasuch bynajmniej nie podzielał jej emocji. Siedział właśnie na tylnych łapach i czochrał się przednimi po burym futrze na brzuszku. Brzuszku pełnym, przez co promieniującym ciepłem na całe ciało. Szczur oblizywał pyszczek i był ogólnie zadowolony. Najedzony, względnie bezpieczny.
W sumie może to była najlepsza metoda . Do przodu i koncentruj się na prostych rzeczach. W sumie chrapiący obok gammoreanie też zdawali sie ja stosować i to ze skutkiem.
Gammoreanie!
Myśl była jak grom z jasnego nieba i natychmiast oddaliła czarne wizje umierania. Świnioludzie niewątpliwie byli strażnikami. A strażnicy zazwyczaj mają klucz do celi. Skoro już tak sobie słodko zasnęli to grzechem byłoby tego nie wykorzystać.
Naparła na umysł Łasucha zmuszając go żeby ruszył napchany brzuszek i obejrzał sobie opartego o stół gammoreanina. Tłuste ramię znajdowało się tuż obok. Wystarczyło, że gryzoń ostrożnie wspiął się na nie i drepcząc wolno po pancerzu zszedł do pasa. Świnioczłowiek nawet nie drgnął. Błogosławiona pijacka nieświadomość. Tymczasem gryzoń drepcząc cicho obszedł wielki, kołyszący się na skutek oddechu brzuch strażnika, tylko po to żeby znaleźć na nim jakąś zapiętą kaburę z której co prawda nie wystała rękojeść broni, ale co zawierała nie dało się dostrzec. Oby to nie były wspomniane klucze.
Zaciskając zęby sprowadził gryzonia na ziemię i podprowadziła go do drugiego Gammoreanina rozpartego na wznak na krześle z ramionami swobodnie dyndającymi wzdłuż ciała i ryjem uniesionym ku górze, tak jakby jego basowe chrapanie było jakimś rodzajem modlitwy.
Może o to żeby nikt nie zauważył beztrosko dyndającej u jego pasa karty.
- No to jesteśmy w domu – szepnęła dziewczyna sama do siebie.
Ponaglała w myśli drobnego gryzonia, kiedy piął się z mozołem po grubym udzie strażnika. Karta błyszczał w słońcu jak nadzieja rychłej ucieczki. Miała ona jednak jeden haczyk, a raczej sznurek trzymający ją przy pasku właściciela. Ale Łasuch miał ostre zęby, które jak dotąd udowodniły, ze radzą sobie ze wszystkim co się pod nie nawinie. Tak wiec dziewczyna pchnęła zwierze by usiadło i złapawszy przeszkodę w łapki zaczęło pracować nad rychłym uwolnieniem swojej nowej „przyjaciółki”. Nie było to takie trudne jako, że gryzoniowi sznurek nawet smakował.
- Ale z ciebie utylizator odpadków – mruknęła z dołu nie mogąc się doczekać kiedy karta wreszcie znajdzie się w jej rękach. W końcu zbawienny plastik był wolny i... niemal spadł na ziemie sunąc po udzie Gammoreanina. Na szczęście mimo pełnego brzucha szczur był szybki i rażony jednym nagłym poleceniem chwycił ja zębami.
- Dobrze... – odetchnęła dziewczyna. – ...trzymaj... Nie żuj! Nie żuj na wszystkie czarne dziury!
Zwierzak okazał się niezwykle prostą istotą. Co do pyszczka do żołądka. Powstrzymanie tego odruchu zajęło Erze kilka bezcennych sekund.
Zwierzak stał przez chwilę z kartą w zębach poważnie skonfundowany tym wielkim i jego zdaniem jak najbardziej jadalnym przedmiotem nim powoli i pokracznie zaczął się gramolić na dół po nodze świnioczłowieka. Już po chwili maszerował po schodach z tryumfalnie uniesioną głową kręcąc kosmatym zadkiem.
Era podniosła się i podeszła do bariery obserwując zwierzątko. I na kartę którą złożyło tuż przed jej stopami po drugiej stronie bariery. No i powstał kolejny problem. Miała już narzędzie. Tylko nie wiedziała gdzie je wetknąć. Ostatecznie skorzystała z pomocy Łasucha, w końcu jako samiec lepiej się na tym znał.
Futrzak rozejrzał się po korytarzu i już po chwili namierzył panel sterujący. Złośliwe zamontowany na tyle wysoko, że nie sposób było z poziomi podłogi dostrzec na czym polegała jego obsługa.
Westchnęła usiłując uspokoić bijące serce. Ratunek był tak blisko. Nie mogła teraz wszystkiego popsuć, po prostu nie mogła. Chodziła w tą i z powrotem wzdłuż bariery usiłując zobaczyć cokolwiek ze swojej pozycji. Bezskutecznie.
Znów spojrzała na gryzonia, który czochrał się spokojnie po łepku łypiąc na nią co i raz trzema oczkami jakby chciał spytać co dalej. Obserwowała jego oczami własną, bladą i napiętą do granic możliwości twarz. Uśmiechnęła się do siebie. Czy to mogło być aż tak proste.
Odetchnęła i sięgnęła po Moc. Jeszcze tylko trochę koncentracji.
Łasuch oderwał się od ziemi piszcząc cicho ze strachu, szamotał się nieznacznie kiedy dziewczyna unosiła go Mocą ponad panel. Obok niego frunęła karta.
- Spokojnie malutki, już kończymy, jeszcze tylko chwila – szeptała.
I oto był panel we własnej osobie. Prosty jak konstrukcja cepa czytnik. Wystarczyło tylko przejechać kartą. Jeden głupi ruch, a mimo to całą drżała gdy unosiła przedmiot ponad przeznaczonym dla niego miejscem.
Basowe buczenie bariery ustało, jej blask zniknął i Era przez chwilę stała w mroku śmiejąc się cicho do samej siebie. Była wolna. Wolna.
Piszczący szczur lewitował wolno przez cele tylko po to by zaraz wylądować w jej wciąż pełnej jedzenia misce. I w jednej chwili zapomniał o całym strachu. Jakże piękne były proste rozumki.
Pobiegła cicho po schodach i chyba nawet samo Dooku nie zdołałby jej zatrzymać. Z resztą Gammoreanie nie byli chwilowo w kondycji do czegokolwiek poza chrapaniem. Chyba nawet przelot krążownika by ich teraz nie obudził. A co dopiero miękkie kroki i syk otwieranych drzwi.
Na zewnątrz uderzył w nią twardy od piasku wiatr Tatooine. Drobiny natychmiast wdarły się pod kołnierz, zachrzęściły w ustach.
Pustynia, jałowe morze złocistego piachu, który poruszany wiatrem wyglądał jakby faktycznie płynął. Przez chwilę tylko patrzyła się na niego obracając się powoli w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu odniesienia. Nic. Pustka. Tylko ten drobny domek na wpół zakopany w piachu . Jakby na świecie nie było już nikogo poza nią samą.
Zmemłała w ustach przekleństwo.
O nie. Niedoczekanie. Zabierze się stad i to zaraz.
Na szczęście pod domkiem stał skuter. Sprawdziła czy maszyna jest sprawna, była. Potem spojrzał na drzwi. Jej umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Potrzebowała wody, może jakiejś żywności, paliwa i koce. Co prawda pustynie były gorące, ale tylko w dzień. Nocami można było na nich zamarznąć. A ona musiała być gotowa na długą wędrówkę bo, o zgrozo przy skuterze nie było żadnej mapy.
Wślizgnął się cicho do domu szukając jakiejś liny. Zamierzała związać swoich niedoszłych oprawców póki tak sobie uroczo śpią, zabrać co się da i uciekać zanim mroczny wróci na miejsce. Czas chwilowo nie był jej sprzymierzeńcem.
 
Lirymoor jest offline  
Stary 25-04-2011, 20:04   #204
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Ziew uważnie przysłuchiwał się wymianie zdań dobiegającej z dołu wraz ze strumieniem gorącego powietrza i zapamiętywał najważniejsze informacje. Był pewien, że Kastar robi to samo, widząc skupiony wyraz twarzy towarzysza. Jakoś nie mógł odnaleźć odpowiedniej ścieżki w Mocy, żeby do niego dotrzeć, jak udało mu się to praktycznie od razu z Erą, ale był on Jedi, więc można było na nim polegać … chyba ... Oczyścił umysł z wątpliwości i ponownie skupił uwagę na rozmowie ...

Niski, twardy głos najwyraźniej należał do właściciela jedynego swoopa z bandy, która namierzyli jeszcze w Mos Eisley, bo to on wysadził magazyn, gdzie przeprowadzili sabotaż. Ale najwyraźniej coś przeoczyli, jakiś "specjalny towar". Skoro zaś mieli to "coś" gdzieś schować, oznaczało to, że ów tajemniczy towar znajdował się najprawdopodobniej w pobliżu. Być może nawet w tej kryjówce, czy też bazie, gdzie aktualnie się znajdowali. Bez wątpienia warte było ustalenia, co to jest, ale czy na pewno będzie jakkolwiek związane z zadaniem, jakie mieli wykonać. Czy "Jeźdźcy" mieli jakiekolwiek powiązania z człowiekiem, którego szukają? Tego nie wiedzieli. Ale nie mogli po prostu porzucić tego tropu, gdyż był jednym z dwóch, jakim dysponowali.

Roddy - Szczury … Grimwoll - Bractwo … Illro - Słońca … Vight - Bthale ...


W ostatnim poleceniu czegoś zabrakło i przez moment nie wiedział czego. Ale po chwili przypomniał sobie słowa Ery sprzed dwóch dni. Herszt bandy nie wymienił jednej z grup, i to jednego z głównych graczy w półświatku Tatooine - Kłów, a to oznaczało, że "Jeźdźcy" byli z nimi jakoś powiązani. To w pewien sposób wskazywało, że raczej nie mają nic wspólnego z ich głównym zadaniem, bo teoretycznie ów Mroczny Jedi miał korzystać z gościny u Huttów.

Pojawiało się pytanie, czy mają jakąkolwiek inną opcję, niż śledzenie poczynań tej grupy. Zgodnie z ustaleniami Era miała zająć się hazardem, ale nie wiedzieli gdzie, jak i co zrobiła, że trafiła na tego, którego szukali. Mogła to zrobić praktycznie w każdej spelunie w mieście, bo tam hazard był po prostu wszędzie, więc również i wszędzie mogła na niego trafić. Zbyt wiele pytań i żadnych odpowiedzi. Przekaz od Ery z ostrzeżeniem był zbyt chaotyczny i krótki, żeby cokolwiek z niego wywnioskować poza tym, że była w niebezpieczeństwie.

To, co teraz mogli zrobić z Kastarem, to kontynuować czekanie i obserwację. Ale nie mieli zamiaru trwać w bezczynności. Najpierw Ziew sprawdził lokalizator, żeby sprawdzić, czy śledzony przez nich swoop szefa jest w tej bazie. Po odczytaniu wskazań, przekazał do swojego towarzysza.

>>Przesłuchać jeńca …<<


Niedaleko ich nowego swoopa leżał ktoś, kto wiedział, jak się dostać do środka. Nie mogli w końcu zostawić tego ich niedoszłego zabójcy na pustyni. Zbyt wiele ryzykowali. Zabrali więc go ze sobą i zostawili skrępowanego niedaleko miejsca, gdzie ukryli pojazd. Upewnili się wcześniej, że nie zrobi im niespodzianki z przecięciem więzów przez jakiś ukryty przybornik, więc go po prostu rozebrali do bielizny i zostawili w bezpiecznej jaskince. Teraz był czas, żeby go odwiedzić i uzyskać kilka dodatkowych informacji ...
 
Smoqu jest offline  
Stary 26-04-2011, 13:01   #205
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Tamir

Zabrak pewnym krokiem ruszył przed siebie. Minął ciało Jareda, przeszedł przez otwartą bramę miasta i znów znalazł się na śmierdzącej ulicy Anchorhead. Korel stał w oddali bezbronny. Jeden jego miecz, wytrącony mu przez Codda, leżał gdzieś w piasku, drugi przy ciele Korelianina. Tamir nie śpieszył się jakby chciał smakować tą chwilę. Szedł szybko, ale nie biegł.

Shistavanen wyglądał na zmęczonego. Ciężko oddychał, prawą ręką trzymał się za bok, jedno oko miał przymknięte. Stał tak wpatrując się w nadchodzącego Jedi. Wyczuwał siłę gniewu emitującą ze swojego wroga. Raz już znalazł się w podobnej sytuacji.

Było to kilka miesięcy temu gdy przemycał ładunek przyprawy na Vjun. Wówczas trafił do ciemnego magazynu znajdującego się w jeszcze ciemniejszych zakamarkach dolnych poziomów miasta, którego nazwy nie pamiętał. Miał tam spotkać handlarzy, którym chciał sprzedać swój towar, ale natknął się jedynie na stos trupów. Wystarczyło mu rzucić okiem na ciała, wystarczyło pociągnąć nosem i wyczuć delikatny zapach ozonu, by mógł się domyślić, że niedawno był tam ktoś z mieczem świetlnym i zrobił z niego użytek. Korel pomylił się tylko trochę. Ten ktoś wciąż tam przebywał.

Ciemne pomieszczenie rozświetliło słabe, czerwone światło. Shistavanen spojrzał w kierunku jego źródła i ujrzał klingę broni Jedi. Ta jednak była ciemnoczerwona co zaskoczyło zabijakę. Czyżby ktoś się bawił w Sitha? Odpalenie miecza o kolorze typowym dla odwiecznych wrogów Zakonu nie wystarczyło by przestraszyć twardziela, za jakiego Korel uchodził i jakim w rzeczywistości był. Ruszył on pewnie przed siebie włączając własną broń. Mruknął coś o błędzie i ostatniej godzinie swego przeciwnika, po czym rzucił się z rykiem na niego.

Nie trwało to długo. Mężczyzna, którego twarz wciąż skryta była pod kapturem, ale który musiał być człowiekiem, potrzebował zaledwie trzech wymian ciosów by rozbroić Shistavanena, a potem kopnięciem rozłożyć go na ziemi. Podszedł wówczas do niego ze swoim i jego mieczem, przykładając mu żółtą klingę do gardła. Czerwona zniknęła, a jej rękojeść pojawiła się przy pasie tajemniczego rycerza. Wolną ręką zdjął on kaptur, dzięki czemu Korel mógł dostrzec twarz kogoś, kto jak wówczas sądził, stanie się jego zabójcą.

Był to starszy mężczyzna z siwymi włosami, zaczesanymi do tyłu i krótką brodą tego samego koloru. Nie wyglądał groźnie, nawet przyjaźnie. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, ani gniewu ani radości. Na kamiennym obliczu nie pojawił się nawet cień jakiejkolwiek emocji, a twarde spojrzenie mężczyzny zdawało się świdrować umysł Shistavanena.

To był hrabia Dooku, który chciał skaptować Korela do swojej drużyny. Ten początkowo się opierał, ale wreszcie przystał na to i nie mógł zaprzeczyć, że mu się to opłaciło. Zyskał nowe moce, zdolności, stał się potężny. Bardzo chciał wówczas spotkać Yalare Mon, ale trafił mu się jedynie jej uczeń. Na Elom chciał wykorzystać tę okazję jak tylko mógł najlepiej, ale to był błąd. Zabrak zdołał zbiec.

Teraz zabijaka czuł się dokładnie tak samo jak wówczas, gdy nieznajomy starzec przykładał mu klingę jego własnego miecza do szyi. Odczuwał strach, uczucie na codzień tak mu obce i tak nieznośne, gdy już się pojawi. Nie było sensu liczyć, że sytuacja szczęśliwie się odmieni na jego korzyść tak jak to miało miejsce na Vjun. Jedyną szansą pozostawała ucieczka.

Korel powoli odwrócił się i ruszył jak najszybciej przed siebie. Kulał co było kolejnym skutkiem walki z Jaredem, noga potwornie go bolała, ale mimo wszystko uciekał. Chciał żyć, nie było w tym niczego dziwnego. Wiele razy wykańczał swoje ofiary, czuł ich strach, ich wolę życia, ale nigdy się tym nie przejmował. Teraz wiedział jak one musiały się czuć.

Tamir w parę chwil znalazł się przed uczniem Dooku. Shistavanen desperacko spróbował jeszcze sięgnąć Mocą po swój miecz, ale nie miał na to ani siły ani czasu. Torn jednym, błyskawicznym ciosem, przepołowił swojego odwiecznego wroga. Górna połowa Mrocznego Jedi spadła do tyłu, podczas gdy dolna poleciała do przodu. Tak umierał Korel, zdrajca Zakonu i uczeń hrabiego Dooku.

Zabrak stał nad ciałem zabijaki. Odczuwał wielką radość, czerpał satysfakcję z tego widoku. Oddychał ciężko i uspokajał się jednocześnie. Gdy wrócił już do zmysłów wciąż patrzył na Korela i nie mógł zaprzeczyć, że widok ten wciąż go cieszył. Nagle usłyszał krzyk. To był Nejl, Tamir spojrzał w kierunku bramy by zauważyć jak jego towarzysz włączył miecz i odbił trzy wiązki laserowe, które wyłoniły się z jednej z uliczek. Ricon krzyczał coś, ale Torn nie mógł go zrozumieć. Ruszył mu na pomoc.

Nejl również wszedł do miasta i nawet oddalił się nieco od bramy w czasie, gdy Zabrak był całkowicie pochłonięty Korelem. Być może chciał powstrzymać przyjaciela, a może zobaczyć wszystko z bliska, faktem było, że nie posłuchał polecenia by spotkać się z mistrzem Karnishem. Teraz desperacko bronił się przed strzałami napastników, których Tamir nie dostrzegał.

Gdy Torn zbliżył się do walczącego kompana wreszcie usłyszał co ten krzyczy. Krzyczał niewyraźnie, jakby nie miał na to siły. Ruszał się również dość powolnie, ledwie nadążając odbijać kolejne wiązki. "Uciekaj!" wydobywało się z jego ust. Tym razem to Zabrak nie miał zamiaru posłuchać.

Dobiegał już do przyjaciela gdy dostrzegł, że ust cieknie mu strużka krwi. Musiał oberwać, choć Tamir nie dostrzegł kiedy to się mogło stać. Klinga jego miecza zwalniała z każdą chwilą, a kolejne machnięcia odbijające strzały wrogów wyglądały coraz żałośniej. W pewnej chwili pod Riconem załamały się nogi i ten usiadł na piachu. Torn był już przy nim, gdy czerwona wiązka przedarła się przez nikłą obronę młodego Jedi i trafiła go prosto w gardło.

Żółta klinga zgasła. Nejl chwycił się za gardło desperacko próbując złapać choć trochę powietrza. Nie mógł. Łzy pociekły mu po twarzy, ale nie z bólu czy świadomości śmierci. Tamir miał za chwilę poznać powód. Ostatnimi siłami Ricon przesłał mentalną wiadomość Zabrakowi: "Nejl Derko - mój syn - opieka", po czym zastygł nieruchomo. Nejl Ricon nie żył.

Torn znalazł się teraz wpół drogi między wyjściem z miasta, a napastnikami, którzy okazali się być kolejnymi zabijakami Ghuli. Któryś ze strażników przy bramie musiał zdążyć ostrzec innych, że Jedi uciekają, a teraz zjawiła się pomoc. Nejl zmęczony i całkowicie pochłonięty polowaniem Tamira na Korela nie zauważył ich dopóki, któryś z nich nie strzelił. Rana nie była śmiertelna, ale poważna i w końcu uniemożliwiła chłopakowi skuteczną obronę.


Era

Znalezienie czegoś do wiązania nie było większym problemem, w celach pełno było różnorakich łańcuchów, o wiele trudniejsze okazało się opasanie nimi otyłych Gammorean. Na szczęście dzięki Mocy Era spokojnie sobie poradziła. Co by to było, gdyby nie była Jedi? Cóż, z pewnością nigdy nie znalazłaby się w tym miejscu.

Gorzej miała się sprawa jedzenia. Świnioludzie nie mieli za wiele zapasów. D'an podejrzewała, że musi być ich więcej niż tylko dwóch i ktoś musiał pojechać po coś do jedzenia i picia, podczas gdy ta dwójka została by pilnować więźnia. Młoda Jedi znalazła tylko na wpół wypełnioną butelkę zielonkawej wody, w której pływało mnóstwo okruchów i kawałków jedzenia oraz pół bochenka chleba, który również zaczynał miejscami przybierać zieloną barwę. Nie był to jednak czas na grymaszenie, trzeba było brać co wpadło w ręce.

Niczego przypominającego koc w chatce nie było, a i paliwa dziewczyna się nie doszukała, chociaż butelka z wodą cuchnęła podobnie, być może kiedyś trzymano w niej paliwo. Nie było rady, musiała ruszać z tym co miała. Zapakowała wodę i chleb do niewielkiej torby przypiętej do boku swoopa, zapaliła silnik i ruszyła w kierunku, w którym poniosła ją Moc.

* * * * *

Dziewczyna jechała bardzo długo. Obserwując pozycje słońc starała się poruszać wciąż w tym samym kierunku, ale była niemal pewna, że przynajmniej parę razy go zmieniła. Kto wie czy nie krążyła w kółko. Gdy poczuła głód pożałowała, że nawet nie tknęła okropnej brei, którą jej zaserwowano w celi. Teraz liczyć mogła jedynie na zielonkawy chleb.

Odłożyła go jednak na potem, podobnie zrobiła z wodą. Postanowiła sobie, że będzie musiała poczuć prawdziwy głód bądź pragnienie by sięgnąć po którąś z tych rzeczy. Ich wygląd tylko dodatkowo motywował ją by wytrwać w tym postanowieniu.

Podróż po pustyni trwała jednak długo, a pusty żołądek zaczął się dopominać o swoje. Chcąc nie chcąc Era sięgnęła do torby. Zamknąwszy pierw oczy wzięła kilka kęsów chleba i parę łyków wody. Głodu nie zaspokoiła, ale przynajmniej na jakiś czas go oszukała.

Sytuacja ta powtarzała się kilkukrotnie, aż dziewczyna została pozbawiona prowiantu. Słońca zbliżały się już do horyzontu, gdy dziewczyna dojrzała coś co obudziło w niej nadzieję.


Małe domostwo po środku pustyni okazało się być puste. Było to dość dziwne, bowiem rzeczy pozostawione w nim wyglądały jakby ktoś dopiero co wyszedł z domu. Nawet jedzenie było świeże. Era uważnie rozejrzała się po całym domostwie, które okazało się być spore w swojej podziemnej części. Chałupka na górze była tylko wejściem do niego.

Dopiero gdy młoda Jedi wyszła na zewnątrz zobaczyła dwójkę ludzi stojącą w oddali. Stali wtuleni w siebie i jakby patrzyli na ziemię. Czyżby nawet nie usłyszeli dźwięku swoopa? D'an ruszyła w ich stronę. Gdy podeszła bliżej zauważyła, że stoją nad dwoma grobami. Oni wówczas odwrócili się i zauważyli przybyszkę.

Byli to młody mężczyzna i kobieta, ubrani w łachmany typowe dla mieszkańców tej planety. Era zachowując się przyjaźnie, przedstawiła się, na co oni uczynili to samo. Okazali się być małżeństwem o nazwisku Lars. On miał na imię Owen, ona Beru. Wyjaśnili też, że wczoraj pochowali ojca Owena. Młoda Jedi spojrzała na groby, na jednym widniał napis "Cliegg Lars", a na drugim, wyraźnie starszym "Shmi Skywalker-Lars".

D'an spytała o drogę do Mos Eisley, lecz gdy dowiedziała się, że to dość daleko, zwątpiła w sens nocnej podróży. Chętnie skorzystała z zaproszenia młodych małżonków, którzy zaproponowali jej posiłek i nocleg. Miło było zobaczyć, że nawet na dzikiej planecie jaką było Tatooine żyją jacyś porządni ludzie.

Nie zdążyli jednak wejść do domu, gdy Era dojrzała nad horyzontem czarną kropkę. Kropka szybko rosła i w końcu okazała się być statkiem lecącym bardzo nisko, jakby chcąc uniknąć wykrycia. Na oko był dosyć spory i jakby znajomy. Gdy zbliżył się jeszcze trochę młoda Jedi poznała, to był Gwiezdny Ambasador, nie mogła się mylić.

Zaczęła machać jak oszalała, gdy statek przemknął nad gospodarstwem Larsów. Dziewczyna posmutniała, gdy okręt mistrza Karnisha poleciał dalej. No tak, musiał jej nie zauważyć, zresztą przy takiej prędkości nie było w tym niczego dziwnego. Jednak mistrz ją zauważył. Statek zawrócił szerokim łukiem i chwilę później lądował w pobliżu chałupki. Rampa się opuściła i zszedł po niej Irton Karnish.

Ubranie miał całe poszarpane i usmolone, z licznymi dziurami. Głowę owinął bandażem, na którym pojawiła się spora, czerwona plama. Zgubił też gdzieś swój płaszcz.

- Era? - spytał zachrypniętym, tak bardzo do niego niepodobnym, głosem. - To ty? Co ty tu robisz?


Ziew

Jeniec nie sprawiał trudności w uzyskiwaniu informacji. Wręcz przeciwnie, często dodawał od siebie coś o co nawet nie był pytany. Z pewnością nie należał do chojraków, cały aż się trząsł, choć być może tylko z zimna. Od jakiejś godziny trwała bowiem noc, która może i nie jest najzimniejszą z pustynnych nocy w galaktyce, jednak różnica temperatur była znaczna w porównaniu z tą panującą za dnia.

Niestety wielkim problemem okazała się niewielka wiedza gangstera. Nie wiedział nic o specjalnym towarze ukrytym w magazynie, nie potrafił nawet wskazać jednego magazynu Jeźdźców, nie mówił też nic co wskazywałoby na kontakty bandy z Mrocznym Jedi. Wyglądało na to, że nie był on ważną figurą w strukturach gangu, był po prostu wartownikiem, który nieźle strzela z dystansu i, który dał się złapać.

Jedyna cenna informacja, jaką udzielił dwójce rycerzy, dotyczyła wejścia do bazy Jeźdźców. Opisał on dość dokładnie główną drogę prowadzącą do środka oraz trzy inne, mniejsze, służące jedynie wartownikom do wychodzenia na zewnątrz, gdyż niemożliwym było przez nie wyprowadzenie jakiegokolwiek pojazdu. Jednak Jedi czekał zawód, informacje te miały im się na nic nie przydać.

- Wiesz coś jeszcze? - spytał Kastar, gdy ani jemu ani Ziewowi nie przychodziło do głowy już nic o co mogliby zapytać swojego więźnia.

- Raczej niewiele - odpowiedział mu niski głos dochodzący od wejścia do niewielkiej jaskini, w której się znajdowali. Obrócili się w tamtą stronę by dojrzeć zakapturzoną postać w czarnym płaszczu, charakterystycznym dla Jedi. - Ale za to ja wiem całkiem sporo - nie znaleźli Mrocznego, ale on najwyraźniej znalazł ich.
 
Col Frost jest offline  
Stary 28-04-2011, 19:31   #206
 
Gekido's Avatar
 
Reputacja: 1 Gekido nie jest za bardzo znanyGekido nie jest za bardzo znany
Wyraz twarzy Zabraka ulegał błyskawicznym zmianom. Jeszcze przed chwilą, gdy klęczał przy umierającym Jaredzie, spoglądał na Korela z wściekłością. Nie skrywał jej, a cała twarz była przez nią zniekształcona. Szkolące się od łez oczy ciskały pioruny. Ciepły wiatr rozwiewał włosy Tamira dodając mu dodatkowo groźny wyraz.
Gdy Jedi podniósł się i wydał polecenie Nejlowi, jego głos i twarz były obojętne. Jedynie jeszcze w oczach widać było wściekłość. Gniew tlił się w nich, całkowicie zastępując radosne iskierki życia. Zaschnięte na policzkach łzy wyglądały jak nowe tatuaże Zabraka, a wzburzone wcześniej włosy, teraz częściowo opadły na twarz, pokazując Korelowi tylko jej połowę. Tylko jedno pałające wściekłością i chęcią zemsty oko.

Strach był wyraźnie wyczuwalny w polu Mocy. Torn mógł niemal dotknąć przerażenia Korela, tak, jak kilka chwil wcześniej, które wydawały się całymi eonami, mógł dotknąć wściekłości Jareda. To uczucie, bijące od Korela, zaskoczyło Tamira. Jedi nie sądził, że ta szumowina jest zdolna do odczuwania lęku. Uważał się przecież za takiego potężnego. Gdy walczył z ich trójką był tak pewny siebie, tak pewny swojego zwycięstwa. Popełnił jednak błąd. Kolejnym było zabijanie Codda w obecności Torna. Teraz miał dowiedzieć się co na ten temat myśli były uczeń Yalare.
Odczuwany przez Shistavanena strach sprawiał, że Torn odczuwał satysfakcję. Pierwszy raz od tylu lat, od pierwszego zetknięcia ich świetlnych mieczy, wywoływał u Mrocznego Jedi niepewność. W dodatku tak namacalną w polu Mocy. Tamir cieszył się z tego. Jakaś cząstka jego podpowiadała mu, że nie powinien. Że tak nie postępuje Jedi, że to wbrew kodeksowi. Ale ta cząstka szeptała do Torn. Natomiast inna część krzyczała, że Korel zasłużył na to, co szykował dla niego Zabrak. Zabił wiele istnień, przyczyniał się do ich cierpienia, zdradził Zakon, znęcał się nad Tamirem, przyczynił się do porwania Ery i zabił Jareda!

Pewny krok Jedi, zostawiał wyraźny ślad w gorącym piasku Tatooine. Tak samo wyraźny ślad zostawił Korel w jego życiu. Tamir nosił na duszy zbyt wiele ran zadanych przez Shistavanena. Nie potrafiły się zabliźnić i otwierały się za każdym razem, gdy tylko ich drogi się krzyżowały. A tym razem, to spotkanie, zraniło Torna ponownie. Ale po raz ostatni. Chcący uciec Korel nie miał szans. Zabrak nie chciał mu dać nawet cienia nadziei na bezpieczny odwrót. Nie za to, co zrobił. Torn spiął mięśnie, wezwał na pomoc Moc i ruszył by zabić.
Wyczuł zawirowanie w polu Mocy, wyczuł zamiar Korela. Shistavanen miał silną wolę walki i chęć przeżycia. Tamir musiał mu to przyznać. Jednak w tej chwili, nie dorównywały one wściekłości Zabraka i chęci do zakończenia tego wszystkiego tu i teraz. Mroczny Jedi był zatem bez szans.
Ciche buczenie miecza świetlnego, zostało na chwilę przerwane, gdy ten został nagle szarpnięty w bok. Buczenie przeszło na chwilę w równomierny pomruk, który zlał się z odgłosem rozcinanej materii, by ponownie przejść w buczenie. Cięcie było nagłe, błyskawiczne, precyzyjne, gładkie. Śmiertelne.
Tamir zadał je bez żadnego okrzyku. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, gdy kończył życie swojego nemezis. Zadał idealny cios, pozbawiając Korela szans na jakąkolwiek walkę i nadziei na jakikolwiek ratunek. Shistavanen na chwilę tylko błysnął w polu Mocy, a później zgasł. Leżał na gorącym piasku przepołowiony z wyrazem szczerego zdumienia odmalowanym na pośmiertnej masce.
Zakończone pomyślał Jedi z uśmiechem na ustach. Widząc jak ciało Korela rozpada się na dwie części, jak umiera, odczuł nieopisaną ulgę. Ulgę i satysfakcję. Jednak mimo uśmiechu na ustach, wpatrywał się w martwą twarz Shistavanena z pustką w oczach. Jego wzrok w żadnym stopniu nie odzwierciedlał ulgi, radości i satysfakcji jakie odczuwał na ten widok.

Krzyk. Świat Tamira do tej pory skurczony tylko do niego samego i Korela, nagle rozszerzył się i uderzył w Zabraka. Ten musiał sobie przypomnieć, że wciąż znajdują się na Tatooine, że wciąż muszą spotkać się z Mistrzem Karnishem i uwolnić Erę, a także prawdopodobnie spotkać się z Artelem Darciem.
Krzyk jednak nie był odgłosem, który pasował Jedi do obrazka, jaki spodziewał się zobaczyć po zabiciu Korela. Nie powinno być tutaj już nikogo, kto mógłby do niego krzyknąć. Nejl miał udać się na pustynie, na miejsce spotkania, strażnicy przy bramie zostali przez niego zabici, a ciało Jareda jeszcze nawet nie zdążyła ostygnąć, po tym, jak młody Jedi zjednoczył się z Mocą.
Jednak wbrew wszelkim przypuszczeniom, wbrew tego, o co prosił, nie, czego zażądał Tamir, Nejl tutaj pozostał. Co więcej, cofnął się w kierunku miasta. Chciał pomóc Tornowi? Powstrzymać go? To już było bez znaczenia. Jego pobudki musiały zejść na boczny tor, gdyż Nejl miał problem. Blasterowe błyskawice, z którymi się zmagał, wystarczyły Tamirowi za tysiąc słów. Wydostanie się z Anchorhead wcale nie miało być takie proste. Ricon potrzebował wsparcia. A Zabrak miał zamiar mu go udzielić. Nie chciał być jedyną osobą z tego trzyosobowego zespołu, która spotka się z Mistrzem Karnishem.

Wściekłość ustąpiła. Zniknęła wraz ze śmiercią Korela. Jakby Shistavanen zabrał ją ze sobą, gdy stapiał się z Mocą. A może wściekłość Zabraka została porwana przez podmuch gorącego powietrza, który smagnął twarz Tamira, gdy ten ruszył na pomoc broniącemu się Jedi? To nie było ważne. To, że została teraz zastąpiona przez determinację, która zalała całe ciało Rycerza, także nie było ważne. Dla biegnącego Torna ważne było tylko jedno-pomóc przyjacielowi.
Już z daleka młody Jedi dostrzegł, że Ricon nie porusza się tak szybko, jak powinien. Coś było z nim nie tak. Brakowało mu tego polotu, jaki powinien mieć każdy Jedi, gdy posługiwał się mieczem świetlnym. W jego ruchach nie było żadnej finezji, wyglądały, jakby były wykonywane z wielkim trudem.
Gdzieś między jednym blokiem, a drugim, do uszu Tamira dotarły nawet wykrzykiwane przez Nejla słowa. Kazał uciekać?
O nie, co to, to nie, Ricon. Nie będzie narażania tyłka dla mnie. Żadnego bohaterstwa. pomyślał z determinacją, która w końcu wzięła nad nim górę i zdał sobie z niej sprawę.
Niestety, zdał sobie sprawę też z tego, że jest za późno. Nawet zmuszając swoje ciało do nadludzkiego wysiłku, Tamir nie był w stanie ocalić kompana. Doskoczył to Ricona, widział czerwoną błyskawicę niosącą śmierć. Chciał ją sparować. Chciał przyjąć na szmaragdowe ostrze swojego miecza. Chciał, ale był zbyt wolny. Bolt dosięgnął celu, godząc Nejla w gardło.
- Nie! - wykrzyknął, lądując na kolanach przy padającym towarzyszu. Nie zdążył nawet chwycić ciała Jedi, by uchronić je przed upadkiem. Ricon padł na rozgrzany piasek tej pustynnej planety. Spomiędzy dłoni zaciśniętych na gardle, unosiła się smużka dymu.
Tylko nie to! Tylko nie drugi raz! Na wszechobecną Moc, nie! jęczał w duszy, Tamir.
Serce biło w jego piersi jak oszalałe. Gardło miał tak ściśnięte przez ogarniającą go rozpacz, że nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa. Czuł żal. Wielki, nieopisany żal do całego wszechświata. Gdy tak patrzył na leżącego na piasku Nejla, na łzy cieknącego po jego policzku, wysychające nim jeszcze spadną na piasek, przeklinał wywiad Republiki. Zaciskając drżącą dłoń na szacie Ricona, pozwolił by raz jeszcze tego dnia, łzy zalały jego twarz. Szklące się oczy, patrzyły na blednącą twarz kolejnego umierającego przyjaciela. Czuł w Mocy jego ból. Jak gaśnie jego płomień.
Gdzieś w powietrzu świsnęła blasterowa błyskawica. Kolejna trafiła w piasek nieopodal dwójki Jedi, zostawiając na nim czarny, osmolony ślad. Ale obaj zdawali się tego nie zauważać. Ricon odchodził, ale wraz ze swoją śmiercią, zostawił coś dla Tamira. Coś, co sprawiło, że Zabrak rozchylił nieznacznie drżące usta. Wiadomość, którą Nejl przekazał Tornowi sprawiła, że cały żal gdzieś uciekł. Zniknęła rozpacz i cały świat się rozpadł. Gdy zaczął składać się na nowo, najpierw ułożył się w ostatnie słowa Nejla. Nejl Derko - mój syn - opieka. Powoli docierały do umysłu oszołomionego Zabraka. Ten wciąż klęcząc przy ciele towarzysza uświadomił sobie ich sens. Że Nejl miał syna. Nie był Corelianinem. Zatem Ricon musiał złamać kodeks. A teraz jego syn miał znaleźć się pod opieką Torna. Ale co Nejl przez to rozumiał? Tamir miał go odszukać i co? Obserwować jak dorasta, dbać o niego i wychowywać? Czy może wziąć pod swoje skrzydła jako padawana? Jakiej opieki zmarły Jedi oczekiwał po swoim towarzyszu?

Czerwony bolt, który śmignął przed oczami Tamira przywrócił go brutalnie do rzeczywistości. Pozostał sam, wciąż jeszcze żył i jeżeli chciał spełnić ostatnią prośbę przyjaciela, musiał przeżyć. Musiał opuścił nieprzyjazne miasto. Jego wzrok padł na otwartą bramę na pustynię. Mógł po prostu wybiec i spotkać się z Mistrzem Karnishem, by razem pomogli wciąż żyjącej Erze. Ale jeżeli wybiegnie, siepacze Ghuli podążą za nim, a z bronią dystansową, ustrzelą go, nim Mistrz Jedi zdąży przylecieć mu z pomocą. Decyzja była zatem prosta. Torn musiał ponownie stanąć do walki. Tym razem bez emocji. Bo i sam nie wiedział, jakiej powinien się trzymać. Wściekłość była już tylko wspomnieniem. Teraz był zbity z tropu i zmieszany. A tego na pewno nie mógł się trzymać, bo zginie.
- Odnajdę twojego syna, Nejl. Obiecuję. - wyszeptał, zrywając się do biegu.

Przeciwnicy byli schowani w wąskiej uliczce. To było ułatwienie podczas walki bezpośredniej, ale najpierw musiało do takowej dojść. Na szczęście ich błyskawice były albo niecelne, albo szmaragdowa klinga doskonale sobie z nimi radziła, zbijając je na boki. Cel Tamira był prosty. Schować się za rogiem, schodząc całkowicie z pola strzału dziesiątki zbirów. Tylu zdążył naliczyć.
Gdy tylko plecy Zabraka przylgnęły do ściany, ten wypuścił powietrze z ust. W dłoni wciąż miał miecz świetlny Korela, którym ten zabił Jareda. Tamir preferował walkę jednym mieczem, więc ten drugi w starciu bezpośrednim mógł mu jedynie przeszkadzać. Ale Zabrak znalazł dla niego inne zastosowanie. Miał być użyty w taki sam sposób, w jaki użył go Shistavanen.
Jeden ruch kciuka wystarczył, by żółta klinga ożyła, a jej buczenie zlało się z dźwiękiem wydawanym przez miecz Tamira. Strzały ustały, co nie było dobrym znakiem. Siepacze Hutta wiedzieli, gdzie pobiegł Zabrak, więc w każdej chwili mogli wyłonić się zza rogu. Jedi musiał działać więc szybko, a jednocześnie precyzyjnie. Dlatego też ścisnął cylindryczny kształt nieco pewniej w dłoni, by go wyważyć. Musiał wyczuć punkt równowagi, wiedzieć w którym miejscu złapać, by nadać mu odpowiedniej rotacji i tak, by po rzucie nie zrobić krzywdy samemu sobie. Raz jeszcze wypuścił z ust powietrze, tym razem z westchnieniem i wychylił się zza rogu...
Miecz Korela opuścił dłoń Tamira zaraz po tym, jak ten wysunął się w uliczkę. Żółta klinga kręciła się z dużą prędkością, pokonując w błyskawicznym tempie odległość między rogiem uliczki, a zmierzającym w tamtą stronę dwóm oprychom. Tak, jak Torn myślał, ruszą do końca uliczki, by ostrzelać go zza rogu. To był ich błąd i uśmiech Mocy w kierunku Zabraka.
Wirujące ostrze ścięło głowę zaskoczonemu Trandoshaninowi razem z ramieniem, gdyż leciało po ukosie. Jednak idący za nim Rodianin miał szczęście i niezły refleks. Jednak nie uniknął całkowicie klingi, która pozostawiła głębokie wyżłobienie w jego udzie. Zbir padł na ziemie wyrzucając z ust wiązankę przekleństw.
Dwóch zostało wyeliminowanych, a Tamir zaszarżował na pozostałych, którzy otrząsnęli się z zaskoczenia po niespodziewanym ataku Jedi i otworzyli do niego ogień.
Alejka wypełniła się czerwonymi błyskawicami, które przecinały powietrze, próbując dosięgnąć atakującego Jedi, którego adrenalina podskoczyła do niesamowitego poziomu. Z krzykiem zadał pierwsze cięcie.
Tamir pozostawił głęboką bruzdę na torsie jednego z ludzi Ghuli, podczas gdy on sam został ranny w ramię przez jedną błyskawic. Wykonał szybki obrót, zbijając lecącą czerwoną wiązkę, która ugodziła w stopę znajdującego się w pobliżu Rodianina. Kolejny unik, który pozwolił wmieszać się w szeregi zbirów i celny cios z kolana w krocze, posłał na ziemię rosłego człowieka o śniadej skórze. Tamir nie lubił brudnych zagrywek, ale jeżeli chciał jakoś przeżyć, nie mógł tylko machać mieczem jak opętany.
Dlatego też ugodził łokciem w podbródek kolejnego bandytę, samemu zostając potraktowany silnym kopnięciem w brzuch. Ten cios odrzucił Tamira na ścianę, co pozwoliło na zwiększenie dystansu między nim, a grupką siepaczy Ghuli. Ci zamierzali wykorzystać wypracowaną przewagę, posyłając w kierunku Torna serię z karabinu blasterowego. Ta, dzięki refleksowi i wielu godzinom szkolenia, rozbiła się o ścianę budynku, a Zabrak cięciem po ukosie od dołu, rozpłatał kolejnego zbira. Następnego odepchnął od siebie prostując szybko dłoń i uderzając go za pomocą Mocy. Poczuł jednak pieczenie w dwóch miejscach uda i odwrócił się, by jego twarz spotkała się z pięścią najstarszego spośród przestępców. Wytrącony z równowagi Tamir zrobił kilka niepewnych kroków w tył, ale tchnięty podszeptem Mocy, uchylił się w bok co zaowocowało uniknięciem serii z karabinu w plecy. Seria blasterowych błyskawic, której uniknął Torn ugodziła dwójkę zbirów, jednego zabijając roztrzaskując mu czaszkę, drugiego dotkliwie raniąc. A Trandoshanin odpowiedzialny za to, stracił broń, przepołowioną gładkim cięciem, samemu zostając poczęstowanym solidnym łokciem w podbródek.
Torn prześliznął się pod wibrotoporem grubego Ganda, odcinając rękę Aqualishowi, a po wykonaniu piruetu aktywował drugie ostrze, które przebiło pod kątem ostrym podbródek Devaronianina, wychodząc z drugiej strony jego czaszki.
Gdzieś pomiędzy jednym, a drugim cięciem, wystrzałem z blastera i serią z karabinu blasterowego, Zabrak wyskoczył z uliczki ruszając w kierunku bramy. Obracając się przez ramię, zauważył tylko piątkę stojących siepaczy Ghuli, z czego jedynie troje było zdolne do dalszej walki i wciąż uzbrojone. Ale Tamir nie miał zamiaru próbować z nimi swoich sił. Buzująca w jego żyłach adrenalina pozwalała mu nie zwracać uwagi na kilka otrzymanych ciosów, ale nawet on potrafił realnie ocenić swoje szanse. Większość z tych zbirów wciąż była zdolna do walki i było tylko kwestią czasu, nim znów się podniosą i zaatakują zmęczonego Torna, a wtedy Zabrak zginie. A na to nie mógł sobie pozwolić. Był coś winien Nejlowi, musiał zadbać, by pamiętano o bohaterskiej śmierci Nejla Ricona i Jareda Codda, musiał ocalić Erę z łap Artela i przede wszystkim, rozmówić się z wywiadem Republiki. Przez ich partactwo już dwa razy wpadli w pułapkę. Najpierw Elom, teraz Tatooine. A to były tylko przypadki, w których Tamir brał udział. Kto wie, jak wiele ich jeszcze było?

Nim Zabrak się spostrzegł, znalazł się już na pustyni, zostawiając za sobą osadę, martwych przyjaciół i rozcięte na dwoje ciało Korela. Tatooine na zawsze zostanie mroczną kartą w jego historii. Tego Tamir pewien. Tak samo, jak tego, że po znalezieniu się na pokładzie Ambasadora, będzie musiał się sobą zająć.
Gdy adrenalina opadła, Torn poczuł bolące rany. Zdawał sobie sprawę z tego, że dostał. Nie był przecież nietykalny. Ale dopiero teraz, gdy jego myśli nie były skupione tylko na unikaniu i zadawaniu kolejnych ciosów, odczuł jak mocno dostał. Czuł pieczenie w prawym ramieniu. Tam dostał na samym początku. Jednak jaki był stan rany nie wiedział, gdyż ciało zasłaniała kurtka, którą otrzymał od Ery. Jeszcze nie tak dawno w idealnym stanie, teraz miała dziurę wypaloną przez strzał z blastera.
Inna rana zmusiła Zabraka do zwolnienia. Okazało się bowiem, że ukłucia w nogę, które poczuł, to były trafienia w lewe udo. Jedno to było ledwie draśnięcie, które było poważniejsze. Czuł także ból z lewego boku, nieznacznie pod żebrami. Nawet sobie nie przypominał, by jakiś cios go tam dosięgnął. A jednak, gdy odsunął kurtkę, zobaczył rozciętą koszulkę i krwawy ślad na niej. Rana nie mogła być głęboka, inaczej krwawiłaby o wiele bardziej, a Tamir nie byłby w stanie tak daleko zabiec.
Także twarz Zabraka nie była w dobrym stanie, ale tego bez lustra, Tamir nie mógł ocenić. Jego prawe oko było podbite, lewy łuk brwiowy rozcięty i rozcięta warga. Ale żył.
 
Gekido jest offline  
Stary 30-04-2011, 00:16   #207
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Era D’an nie lubiła pustyni ani skwaru i pleśni. Ale przez całą podróż nic innego nie miała. Przynajmniej wtedy. Teraz miała też dziwne przeczucie, że jest na tak zwanym haju. Po tylu latach nauki powinna wiedzieć czym sie kończy jedzenie pleśni. Istnym cudem było to, ze żołądek jeszcze jej się nie wywrócił. Nie chciała nawet wiedzieć jak szybko zabiłoby ja odwodnienie spowodowane wymiotami lub biegunką.
Na jej szczęście skończyło się hajem. I to niezłym.
Wszystko pasowało. Długa podróż. Niekończący sie piasek. Sielankowa chatka i grób kobiety która miała nazwisko jak jeden z rycerzy Jedi których znała. Wszystko było dość nierealne żeby uznać to za halucynację.
Łącznie z lecącym nisko statkiem i tym, że jednak została dostrzeżona.
Co teraz? Zastanawiała się patrząc jak mała czarna kulka na niebie rośnie do znanych kształtów. Miała dwie opcje. Zdzielić się wreszcie po twarzy i spróbować zwalczyć narkotyczne działanie pleśni. Albo płynąc dalej z halunami.
Nie bardzo miała ochotę na walki z samą sobą. Ciekawe co dalej gotowała jej wyobraźnia.
- Dziękuję za propozycję ale... koledzy mnie podwiozą... jeśli chcecie weźcie ścigacz, ale sugerowałabym go raczej sprzedać – powiedziała do młodych Larsów po czym ruszyła na spotkanie z Ambasadorem.
Karnish przywitał ją na trapie. Wyglądał jak po dobrym kantynie. Podziurawione ciuchy i uroczo nieporadny opatrunek na głowie.
- Gdzie jest ten krążownik który cię potracił? – spytała łapiąc go za ramię i ciągnąc do najbliższej apteczki. – Pokarz mi to...
Cokolwiek mu się stało Karnish wyszedł z całej sprawy jak zawodowy zabijaka. Podrapany, swojsko osmalony ale w sumie cały. Zakładając opatrunek zastanawiała się czy to wszystko jest realne czy też tylko się jej wydaje.
- No to co z tym krążkownikiem co cię potrącił? - spytała kończąc bandażowanie głowy.
- Wpadłem prosto w łapy tego, którego szukaliśmy. Niestety nie był sam. Dlatego jak najszybciej musimy zebrać pozostałych - odpowiedział Karnish kierując się do kabiny pilotów. Tam zajął swoje miejsce i odpalił silniki.
Nie miała w sumie wiele do roboty więc wskoczyła zwinnie na siedzenie obok.
- Ale lepiej mi powiedz gdzie są Kastar i Ziew i dlaczego nie jesteś z nimi?
No tak, jej towarzysze. Dwie niewinne sierotki, które zostawiła same w strasznym obcym świecie. Cóż przynajmniej zajęła sobą mrocznego więc nie mógł im nic zrobić.
- Kontakt nie przyszedł, szukaliśmy go na własną rękę. Uznałam, ze poradzę sobie sama a chłopaki poszli razem. Wdałam się w drobną awanturę w jednym z klubów i obudziłam w celi na środku pustyni. Ale udało mi się uciec, teraz próbowałam wrócić do "cywilizacji". – zrelacjonowała krótko. – Nie wiem gdzie są chłopcy, badali aktywność jednego z gangów.
- Niedobrze. – Karnish był niezadowolony, w sumie czegoś takiego się spodziewała, sama też nie była z siebie dumna. – Liczyłem na to, ze nie będziecie się rozdzielać, w końcu chodzi o Mrocznego Jedi. No, ale trudno stało się. Domyślam się, że nie masz swojego komunikatora?
Ależ mam wcisnęłam go sobie w odbyt żeby w razie pojmania wróg go nie znalazł. Pomyślała.
- Nie mam miecza, ani komunikatora... dobrze że mi chociaż ciuchy zostawił. - westchnęła. – Widziałam tego mrocznego.
Jedi za sterami odwrócił się gwałtownie.
- Jak to widziałaś? Kiedy?
- Jak siedziałam w celi.
- Przecież to niemożliwe. Cały czas był w Bestine, czułem to. Chyba, że… - Karnish przerwał na chwilę. – Chyba, że jest ich tu więcej. To wszystko musi być pułapką. Dooku bądź ktoś z jego otoczenia chciał byśmy dowiedzieli się o przyjeździe Mrocznego na Tatooine, podczas gdy wysłał ich tu kilku, niewykluczone, że z dodatkowym zapleczem by pochwycili albo chociaż zabili kilku Jedi. Musimy się śpieszyć.
To nie była ciekawa wizja. Stado mrocznych Jedi biegających po pustyni w poszukiwaniu kilku dzieciaków Jedi. Dooku naprawdę nie ma czego robić ze swoimi poplecznikami? Albo mroczny jest jeden i ma niesamowicie szybki środek transportu.
Tak czy inaczej chłopaki byli w niebezpieczeństwie. I to wielkim.
Skinęła głową.
- Spróbuje wywołać Ziewa, wiesz gdzie są chłopaki?
- Wiem gdzie będą Jared, Tamir i Nejl, ale z Ziewem umówiłem się w po prostu Mos Eisley. Niestety w trakcie ucieczki z Bestine straciłem komunikator i teraz nie mogę się z nim i Kastarem porozumieć. Mam nadzieję, że mojemu padawanowi nie przyszło nic niemądrego do głowy.
Sama się nad tym zastanawiała. Verpin był chodząca personifikacją zdrowego rozsądku. Nie wywołałaby go wtedy z prośbą o pomoc gdyby nie wierzyła, że zachowa się jak trzeba. Problem w tym, ze Karnish nic nie wiedział o jej porwaniu. Czyli nie było najlepiej.
- Straciłam, trochę orientację. Co jest bliżej, chłopaki czy Mos Eisley? – spytała cicho. Jeśli to była rzeczywistość to trzeba było zacząć sobie z nią radzić zanim coś się stanie.
- Mos Eisley, jednak lecimy po Jareda i pozostałych. Po pierwsze jest ich więcej, po drugie nie będziemy musieli tracić czasu na ich szukanie. Potem wrócimy po pozostałych.
Nie było to może zbyt troskliwe, ale było logiczne. Era dobrze pamiętała jak Caprice czasem rzucała ją w sam środek kłopotów licząc, że sobie poradzi. Tacy już byli mistrzowie. Nie mogli cię niańczyć całe życie.
- Ok, to do roboty. – Wstała z fotela. Kiedy szła do drzwi usłyszała jeszcze:
- Obym nie żałował tego wyboru.
Martwił się. W sumie to nawet było normalne. Chłopak musiał być najbliższa mu istotą.
Będzie dobrze - Uśmiechnęła się łagodni, jak często powtarzała to ostatnimi czasy?. – Może chłopaki mają komunikator.
- Jeśli go nie stracili, tak jak my.
Optymista się znalazł. Pokręciła delikatnie głową. W sumie skoro i ona i Karnish wpadli na mrocznego chłopakom też mogło się nie poszczęścić. Tamirowi mogło się nie poszczęścić. Poczuła coś zimnego zaciskającego się na żołądku. Odepchnęła te emocje. Wkrótce będą na miejscu, wkrótce wszystko się wyjaśni.
- Jak stracili też sobie poradzimy. – Z tymi słowami na ustach wyszła z kokpitu.
Miała w sumie trzy rzeczy do zrobienia.
Jeden. Uzupełnić płyny i substancje odżywcze oraz zaradzić ich utracie. Na szczęście dozownik wielce odżywczego świństwa. Z kolei w apteczce, którą sama uzupełniała były leki na żołądek. Coś co zapobiegnie ewentualnym reperkusjom jedzenia pleśni.
Wciąż nie była pewna czy świat wokoło jest realny, czy jest tylko urojeniem a ona naprawdę gdzieś zdycha w piachu i brudzie. Ale w sumie to nie miało znaczenia. I tak musiała sobie jakoś z tym światem poradzić.
Dwa. Znaleźć jakąś broń. Cokolwiek byleby nie lecieć na ewentualnego mrocznego z gołymi pięściami.
Trzy. Ziew.
Usiadła wygodnie usiłując zebrać się w sobie na tyle żeby pogrążyć sie w Mocy. Szukała znajomego umysłu Verpina. Co z tobą młody? Gdzie jesteś? Co robisz?
 
Lirymoor jest offline  
Stary 05-05-2011, 18:24   #208
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Era

Mimo usilnych starań dziewczyna nie zdołała odnaleźć młodego Verpine'a. Może była zbyt wyczerpana? A może stało się coś złego? D'an miała czarne myśli, chociaż wciąż pocieszała samą siebie, że wszystko dobrze się skończy. W końcu skoro ona dała radę uciec z rąk Mrocznego to i innym nic się stać nie może.

Karnish starał się lecieć nisko, tak jak wtedy gdy Era wypatrzyła jego statek. Nie sprzyjało to rozwojowi dużej prędkości, ale też uniemożliwiało wrogowi ich zlokalizowanie jeśli tylko nie zobaczy ich na niebie, zakładając, że pozna ich statek. Dziewczyna dostała blaster na, jak to określił mistrz, nieprzewidziane okoliczności.

Wreszcie Ambasador dotarł na miejsce. "To tutaj" zakomunikował mistrz Jedi i opuścił rampę. Następnie wstał z siedzenia i ruszył do wyjścia, a dziewczyna zanim. Oboje wyszli na zewnątrz. Przez cały ten czas zdążyło się już ściemnić, więc widoczność była niewielka. Dodatkowo Karnish wolał wyłączyć wszystkie światła na statku żeby nie stać się widocznym celem na ciemnej pustyni. Pytanie tylko czy w ten sposób mogli się odnaleźć z resztą?


Tamir

Tamir długo wlókł się przez pustynię. Rany doskwierały niemiłosiernie, ale musiał iść przed siebie. W mieście i tak by ich nie wyleczył, a nawet jeśli to zbiry Ghuli szybko by go dopadły. Musiał więc wyjść na pustynię i spotkać się z mistrzem Karnishem. Jak on zareaguje na wieść, że tylko Torn z trójki Jedi ocalał? Zabrak obawiał się tego, ale nie było to jego największym zmartwieniem.

W tej chwili musiał zmierzyć się ze śmiercionośną pustynią. Miał na szczęście skromne zapasy jedzenia i wody, ale rany jakie odniósł spowalniały jego marsz, a co gorsza bardziej wyczerpywały organizm. Mógł mieć tylko nadzieję, że Moc go nie opuści i nie pozwoli mu tu umrzeć.

Jeszcze większym zmartwieniem był los Ery. Korel mówił, że została pochwycona przez Artela Darca i teraz myśl o tym nieustannie dręczyła Tamira, tym bardziej, że wiedział, że Shistavanen nie kłamał. Teraz obraz młodej dziewczyny pojawiał się przed jego oczami na zmianę z krajobrazem pustyni.

W międzyczasie słońca zniknęły za horyzontem i całą okolicę okryła ciemność. Torn przestał widzieć cokolwiek. Po prostu szedł przed siebie. W pewnym momencie noga mu się powinęła i sturlał się z jakiejś wydmy. Leżał czas jakiś w piachu. Nie wiedząc czy minęło kilka minut czy może godzina, podniósł się z trudem i szedł dalej. Nagle coś poczuł. Jakby uderzenie fali pozytywnej energii, coś dobrego, ale sam nie do końca wiedział co. Usłyszał też swoje imię.

- Tamirze!

Z ciemności wyłoniła się sylwetka mężczyzny, który okazał się być Irtonem Karnishem. Zabrak zrobił jeszcze parę kroków, ale z wycieńczenia stracił panowanie nad własnymi nogami. Upadłby na ziemię gdyby nie mistrz, który niechybnie go przed tym ocalił.

- Już dobrze - zapewnił młodego Jedi. - Jesteś wśród swoich.


Era & Tamir

Era czekała samotnie przy rampie prowadzącej do wnętrza statku. Jakiś czas wcześniej mistrz Karnish oznajmił, że pójdzie poszukać chłopców, ale jednocześnie zaznaczył, że dobrze by było gdyby dziewczyna została przy statku na wypadek, gdyby zdołali jednak odnaleźć drogę. Ciężko było uwierzyć by chodzenie po zaciemnionej pustyni miało jakikolwiek sens, ale wkrótce D'an miała pożałować swojego braku wiary w zdolności Jedi.

Najpierw usłyszała powolne szuranie stóp po piasku. Chwyciła mocniej za blaster, ale po chwili zelżyła ucisk. Z czarnej nicości wyłonił się Karnish, a na plecach niósł nieprzytomną osobę. Dopiero gdy mistrz wchodził po rampie Era poznała blond włosy opadające z głowy nieprzytomnego. To był Tamir!

Starszy Jedi położył Zabraka na jednym z łóżek i poprosił dziewczynę by ta zajęła się rannym. Los chciał, że akurat gdy zbliżyła się ona do Torna ten odzyskał przytomność, a ich spojrzenia spotkały się.
 
Col Frost jest offline  
Stary 11-05-2011, 21:50   #209
 
Gekido's Avatar
 
Reputacja: 1 Gekido nie jest za bardzo znanyGekido nie jest za bardzo znany
Przeżyj. Musisz przeżyć. Mistrz Karnish musi się dowiedzieć, co się stało.
To były myśli, które napędzały jego kroki. Nie można ich było nazwać pozytywnymi, ale z całą pewnością były mobilizujące. Mobilizowała go też inna myśl. Ta nawet bardziej niż inne. Pomagała odbudowywać siły, gdy Tamir podupadał. Musiał przeżyć, żeby raz jeszcze spotkać się z Erą. Musiał przeżyć, żeby razem z Karnishem wydrzeć ją z łap Artela.
Ale czasem nawet i ta myśl nie wystarczała, by przemóc ból. Skromne zapasy jedzenia i wody wystarczyłyby na dłuższą wędrówkę, ale rany... Te sprawiały, że każdy krok kosztował Zabraka naprawdę dużo wysiłku. Gdy adrenalina nie buzowała już w jego żyłach, każde draśnięcie, każdy siniak, o nacięciu z boku i przestrzelonym udzie nie wspominając, eksplodowały bólem niczym supernowe.

Wędrówka przez pustynię dłużyła się niemiłosiernie. Ciężko było Tamirowi odgadnąć, jak długo już szedł. Zapasy, które miał, już mu się skończyły, a nie wiedział, jak długo będzie musiał jeszcze iść, by spotkać się wreszcie z mistrzem. Jego wola też już podupadała. Wprost proporcjonalnie do słabnięcia całego ciała, słabł też jego duch. Nadwyrężony przez Korela i rozszarpany przez śmierć przyjaciół. Dodatkowe ciosy, rany dla konającej woli walki Zabraka, zadawał obraz więzionej Ery i brzemię, którym obarczył go Nejl. Nawet chęć przeżycia, by ruszyć ukochanej z ratunkiem zaczęła słabnąć i Tamir poczuł, jak grunt osuwa mu się spod nóg. Z niemym krzykiem runął w dół. Uderzył plecami o brzeg wydmy, odbił się od niej, obracając wokół własnej osi, uderzając w nią drugi raz, po prostu się z niej zsunął.
Wypluwając piasek, leżąc na gorącej pustyni, częściowo nim otulany jak kołdrą, leżał wpatrując się w niebo. Czuł się strasznie bezsilny. Nawet nie zauważył momentu, w którym nadzieja z niego wyparowała. Teraz w głowie miał tylko myśl, że na pewno tu zginie. Nie jak wojownik, którym był, nie w ogniu walki, w wirze akcji, tylko osamotniony na pustyni, gdzie pochłonie go piasek.
- Rusz się chłopcze. -
Torn otwarł zmęczone powieki i rozchylił spierzchnięte usta. Nie wiedział, czy to możliwe, ale zdawało mu się, że usłyszał głos Whipidzkiego Mistrza Jedi. Ale to nie mogło być realne. Mistrz K'Khruk był oddalony od Tatooine lata świetlne, zapewne walcząc na jednym z wielu frontów wojny.
- Rusz się. -
Usłyszał raz jeszcze, ale tym razem uświadomił sobie, że mówi sam do siebie, a tylko jego przemęczony umysł sprawił, iż wydawało mu się, że to jeden z jego mentorów do niego przemawia. A skoro miał majaki, to znaczyło, że musiało być z nim źle. Co oznaczało, że naprawdę powinien się ruszyć.

Gdyby ktoś widział teraz idącego, czy raczej włóczącego się Tamira, uznałby, że widzi kroczącego po pustyni żywego trupa. Oczywiście, o ile ktoś mógłby coś dostrzec w tych ciemnościach, które zawładnęły pustynną planetą, oznajmiając, że Zabrak powinien spać gdzieś w łóżku, sądząc po stanie najlepiej szpitalnym, a nie włóczyć się po pustkowiach.
Torn jednak nie miał wyboru. Uczepił się chęci przeżycia i szedł przed siebie. Powłóczył nogami, samemu nie wiedząc, skąd wziął siłę na to, by ponownie ruszyć przed siebie. Nie wiedział też, skąd wyczuł to coś. Coś dobrego, pozytywnego. Coś, co zbliżało się w jego stronę. Jakiś farmer? Czy to możliwe, by zaszedł na jakąś farmę wilgoci i litościwy mieszkaniec chciał mu pomóc? A może w końcu natrafił na Mistrza Karnisha? Niedługo później, jego oczy potwierdziły nadzieję, gdy zobaczył idącego mu na spotkanie mistrza Jedi. Ale czy to nie był kolejny figiel jego umysłu? Wyciągnął rękę w kierunku postaci, ale potknął się o własne nogi. Nie spotkał się jednak z piaskiem. Wylądował w ciepłych objęciach Irtona Karnisha, a jego słowa sprawiły, że Tamir poczuł się bezpiecznie. To uczucie sprawiło, że zamknął oczy i z cieniem uśmiechu na ustach stracił przytomność.

Żyje.
Jeden długi oddech uciekający spomiędzy bladych spękanych warg kobiety. Różnokolorowe oczy ślizgają się po podartym ubraniu gdzieś pomiędzy spalony6mi śladami po boltach i burymi zaciekami wyschniętej krwi. Przez chwilę nie ogarnia tego jak zbolały i poturbowany jest. Po prostu sie ciesz, że żyje. Prosta sprawa, tak jak reakcje Łasucha z którymi jeszcze nie dawno miała do czynienia. Czuje go w mocy jak wyraźny, stabilny płomień. Rany są tylko drobnymi zakłóceniami, rysami. Nic strasznego. Będzie zdrów. I to wkrótce, już ona się o to postara.
- Już sie robi – odpowiedziała na polecenie mistrza Karnisha i skoczyła po rozbebeszoną apteczkę.
Już po chwili stała obok rannego zastanawiając sie od czego zacząć. Wciąż
- Jaki krążownik ciebie potrącił? – spytała decydując sie w końcu zacząć od ramienia.

Świat docierał do Tamira z daleka, jakby był tylko echem. Wspomnieniem tego, co Jedi czuł kiedyś i jak kiedyś odbierał bodźce. Gdzieś na skórze na plecach, która odsłoniła podwinięta koszulka, poczuł chłód. Szum dotarł do jego uszu. Był obolały. Czuł to. Z jednej strony wyraźnie, z drugiej zaś, nie był do końca pewien, czy naprawdę to czuje. Czy ból nie był tylko wspomnieniem. Nie był pewny, czy odniesione przez niego rany, nie były śmiertelnymi. Pamiętał wizerunek mistrza Karnisha idącego ku niemu przez pustynię, ale to mogły być jego halucynacje przed śmiercią.
Nie wiedział, czy żyje, czy nie. Czy jest tylko świadomością zespoloną z Mocą, cząstką dawnego siebie. Musiał sprawdzić, musiał mieć całkowitą pewnością. Spróbował otworzyć oczy. Prosta, banalna wręcz rzecz, a jednak mogła dać odpowiedź. I dała.
Oczy Zabraka ujrzały twarz najpiękniejszej istoty w całej Galaktyce. Twarz, która pochylała się nad nim. Zadała mu pytanie. Ale nie miała prawa. Era była więziona przez Artela, więc jak miałaby się znaleźć tu, gdziekolwiek to tu było?
Tamir był zagubiony. Żył? Nie żył? To była jawa, czy sen?
- Gdzie... - zaczął, ale przerwał, przez suchość w gardle. - Gdzie jestem? - dokończył skonsternowany

- Na pokładzie Ambasadora w rękach najlepszego lekarza w promieniu wielu mil – odpowiedziała, przyglądając się ranie, na wylot, czysta, żadne ważniejsze arterie nie zostały naruszone, nerwy też nie, stabilizator tkankowi, żel przeciwbólowy i idziemy dalej. – Jak zawsze masz więcej szczęścia niż rozumu.

Ambasador. Więc naprawdę widział Mistrza Karnisha? Zatem żył i to nie był sen. Ale skąd wzięła się tu Era? Nie żeby się nie cieszył z jej widoku, ale zupełnie jej się nie spodziewał. Nie po rewelacjach Korela. Przecież wyczuł, że Shistavanen mówił prawdę. Ale nie to teraz było najważniejsze. A przynajmniej tak czuł. Skoro żył i to nie był sen, to oznaczało...
- Ja... - zaczął, po czym westchnął. - Jared i Nejl nie żyją. - powiedział ze smutkiem

Wstyd przyznać, ale nawet o nich nie pomyślała. Po prostu była pewna, że... że co? Karnish zaraz ich przytaszczy? Rozdzielili się? Nawet nie wiedziała, o czym myślała. Teraz drgnęła nagle z dłońmi nad raną na ramieniu zabraka. Pomyślała o Jaredzie, zawsze wesołym, pewnym siebie, zaradnym był jak mała wesoła iskierka. Jakim cudem tak nagle zgasł? I Nejl, on z kolei wydawał się jej cichy, spokojny, zdystansowany. Przynajmniej na tyle na ile go poznała. Jak? Kiedy? Czemu nic nie czuła?
- Jak? – spytała.

Tamir rozluźnił się, układając wygodniej. Acz nie mógł czuć się komfortowo. Czuł się nawet w pewnym sensie winny. Winny tego, że on żył, a oni już nie. Zwłaszcza żal mu było Nejla. Jak on o tym powie jego... no właśnie, komu? Partnerce? Narzeczonej? Małżonce?
- Korel zabił Jareda, a Nejl zginął od blastów siepaczy pewnego Hutta, z którym mieliśmy mały zatarg... - Zabrak westchnął. Na próżno było szukać w jego oczach łez. Chyba wszystkie już wypłakał, nim zaatakował Shistavanena.

Oczyściła ramię i przez chwilę patrzyła ze smutkiem na zabraka.
- Przykro mi – powiedziała cicho. W sumie niewiele więcej miała teraz do dodania. Sprawa była zbyt świeża, nie do ogarnięcia.
Przykro mi. Tak było jej przykro, czuła jak coś zbiera się w jej piersi napierając na powieki. Przykro mi ale się cieszę. Cieszę się, ze to byli oni a nie ty. Pomyślała.

Leżał wbijając spojrzenie w sufit. Czuł się dziwnie pusty. A pamiętał doskonale szalejące i zmieniające się w nim emocje. Niemal mógł dotknąć wspomnienia swojej zimnej furii, gdy kroczył na Korela, rannego, zmęczonego, uciekającego i przerażonego, by go zabić. A teraz? Był właściwie skorupą, ale to można było zrzucić na karb zmęczenia i wycieńczenia organizmu z powodu utraty krwi.
- Ero - powiedział, odwracając głowę w kierunku młodej Jedi. - Jak się tutaj znalazłaś? Korel, kiedy z nim walczyliśmy, powiedział, że Artel cię porwał. Czułem, że mówił prawdę, więc jak się tutaj znalazłaś? Mistrz Karnish cię odbił? -

- Nie – odpowiedziała przenosząc swoją uwagę na kolejny postrzał, tym razem na udzie. – Sama się uratowałam. Nazwijmy to... kreatywnym wykorzystaniem lokalnej fauny.
Zmarszczyła brwi. Skupić się na pracy. Tak tego teraz potrzebowała. Tym razem miała tu poszarpaną ranę. Czyli będzie trochę łat.

- Obawiam się, że o kilka razy za mocno dostałem w głowę, bo niewiele zrozumiałem z tego, co mi powiedziałaś. - rzucił z lekkim uśmiechem. Mimo pustki, jaką czuł, nie mógł się nie uśmiechnąć widząc, Erę całą i zdrową. - Jak zdołałaś uciec będąc więziona przez Mrocznego Jedi pokroju Artela Darca?

- Dziwaka w płaszczu co nie wie czego chce? Chyba nie miał pomysłu co ze mną zrobić więc zostawił mnie w energetycznej klatce z dwoma gammoreanami na straży. – odpowiedziała i odwróciła sie do Tamira. – Nie podglądaj, to będzie nieładnie wyglądało.

Zabrak pokręcił głową. Era mówiła tak, jakby ta ucieczka to był pryszcz. Banał, zupełnie jakby robiła to przez całe życie. Uciec z więzienia u Mrocznego Jedi? Proszę bardzo. Zamknij mnie tylko w energetycznej klatce i daj dwóch śmierdzieli jako strażników.
- Oglądałem nieładnie wyglądające to... - powiedział, odsuwając kurtkę, by ukazać ranę na boku. - Poza tym... - Zabrak znów westchnął. Nie mógł omijać tematu Anchorhead. Zbyt wiele się tam wydarzyło.
- Widziałem z bliska rany Nejla i Jareda. Umierali w moich ramionach. Widziałem, jak rozcięte przeze mnie ciało Korela rozpada się na dwie części. W ciągu najbliższej doby raczej nie zobaczę niczego, co będzie wyglądało równie nieładnie, prawda? - zapytał, zerkając ukradkiem na Karnisha.

- To co innego oglądać jak ktoś ci grzebie we włóknach mięśniowych. Nawet klony mdlały. A jak nie chcesz być grzeczny to idziesz lulu – odpowiedziała sprawnie operując narzędziami, miedzy innymi strzykawką. – Żadnego ale... trochę snu ci sie przyda. Jak sie obudzisz wstanie nowy dzień
Przez chwile patrzyła na to jak twarz zabraka powoli traci typowe dla czuwania napięcie. Potem zerknęła przez ramię na mistrza Karnisha.
Musimy lecieć po Ziewa i Kastara, szybko
 
Gekido jest offline  
Stary 12-05-2011, 23:52   #210
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
- Co z Tamirem? - spytał mistrz Karnish jakby nie dotarło do niego to co Era powiedziała. Dziewczyna powoli dokończyła zbieranie rany i nałożyła opatrunek ze stabilizatorem. Potem zerknęła na zasygnalizowane przez zabraka żebra. Znów brzydko ale powierzchownie. Rany musiały go kosztować wiele bólu i strachu. Ale chyba na tym się skończy.
- Przeżyje, nic trwale uszkadzającego, ale jest niesprawny. W razie walki na nic się nie zda... już szybciej za sterami - odpowiedziała kończąc opatrywanie chłopaka.
- Dobrze, niech śpi. Ero, jeśli możesz chodź ze mną - Karnish opuścił pokój i ruszył w stronę kabiny pilotów.
Skinęła głową, poprawiła opatrunek i wyszła w milczeniu za Jedi. Czuła się dziwnie pusta, trochę jak nadmuchiwana lalka, albo droid frunący za programem. Bez myślenia, tak jakby wieść i stracie towarzyszy coś w niej zablokowała. Mogłaby w sumie tak iść za Jedi jak ta posłuszna bantha za tuskenem i wcale nie obchodziło ją gdzie zajdzie. Nie zdziwiła się jednak gdy dotarli do kabiny pilotów.
- Jak się czujesz? - Mistrz usiadł i zaczął uruchamiać silniki.
Opadła bezwładnie na fotel drugiego pilota. Siedzenie było zimne jak pustynna noc. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
- Źle... – odpowiedziała, w sumie nie było chwilowo sensu grać dobrej miny do złej gry. – ...ale zrobię co trzeba. Kiedy trzeba.
- O to jestem spokojny - Karnish zamilkł na moment, w którym startował. Silniki poderwały piach z ziemi, zapłonęły światła i już byli w drodze. Dobrze, im szybciej tym lepiej.
Kiedy dolecimy na miejsce chciałbym abyś został z Tamirem na statku. – dodał po chwili Jedi
Jeszcze czego, żebyś padł i zostawił mnie z tym bajzlem samą. Niedoczekanie. Pomyślała. Starszy Jedi stanowił jakieś oparcie w tym wszystkim. Ktoś podejmował decyzję, pchał całą zabawę do przodu. I to na szczęście nie musiała być ona. I chociażby z tej okazji za nic nie chciała go stracić.
- Z całym szacunkiem mistrzu wolałabym pomóc w poszukiwaniach. Jeśli tam jest mroczny Jedi będziesz potrzebował pomocy. – odpowiedziała na tyle stanowczo na ile umiała w tym stanie.
- Udzielą mi jej Kastar i Ziew gdy ich znajdę. Wybacz mi proszę to co teraz powiem. Wiem, że jesteś znakomitą wojowniczką, ale jak chcesz mi pomóc w walce z Mrocznym bez swojego miecza? Wiesz przecież, że blasterem zdziałasz przeciw niemu niewiele.
Uśmiechnęła się sucho. O nie, pochlebstwem nic nie zyskasz staruszku.
- Nie jestem znakomitą wojowniczką, znakomici wojownicy przenoszą mnie kopniakami po macie - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie mogła powiedzieć, że podziel kunszt swojej matki, ani biologicznej, ani tej która ją wychowała. – Ale wolałabym żeby mistrz nie był tam sam jeśli mroczny zaatakuje zanim chłopcy się znajdą. Pożyczę miecz Tamira.
Myśl o straconej broni bolała. Tak bardzo chciałaby wziąć do reki zimny metal i poczuć znajomą obecność. Zrozumienie, miłość, wsparcie, nawet od durnego kawałka kamienia. Od wspomnienia z czasów z których nie miała prawa nic pamiętać. Z tych pierwszych miesięcy i bezpiecznych ramion rodziców. Ale jak widać Moc uznała, że czas dorosnąć. Do widzenia tato, śpij dobrze matko. Tylko czy na tym to właśnie polega? Na poczuciu samotności i odpowiedzialności gniotącej cię jak kamień?
- Trochę więcej wiary w siebie i we mnie jeśli łaska - Karnish uśmiechnął się ciepło co odebrało mu parę lat, był dojrzały mężczyzną ale daleko mu było jeszcze do starości, na oko dałaby mu czterdzieści lat. – Nie martw się o mnie, nie tak łatwo pogruchotać te stare kości. Jednakże nie chciałbym cię narażać. Tylko ty z całej grupy znasz się na prawdę na leczeniu. Poza tym jesteś teraz potrzebna Tamirowi. Wiem, że to niełatwe zostać z tyłu, gdy inni się narażają, ale jestem zmuszony prosić cię o ten przykry obowiązek.
O tak tego zabrak definitywnie nie lubił. Wyczyniał wtedy same głupoty. Coś zimnego zaległo dziewczynie w żołądku. „ Korel zabił Jareda, a Nejl zginął od blastów siepaczy pewnego Hutta, z którym mieliśmy mały zatarg... ” Jakiego Hutta, jaki zatarg. Co oni tam wyrabiali? Ktoś się chyba znowu bez sensu nie narażał, prawda? Nauczył się czegoś po tym co się stało na Kamino, musiał.
Era przez chwilę patrzyła na mistrza uważnie. Tak, on zdecydowanie bardziej rokował na zostawienie samemu. Mniejsza szansa, że mu coś głupiego do głowy wpadnie.
- Dobrze, – zgodziła się, chociaż ani trochę się jej ten pomysł nie podobał. – ale ma mistrz dać czasem znać że żyje. Jak nie to idę was szukać.
- Łatwo powiedzieć bez komunikatora. Mogę spróbować przesłać ci jakąś wiadomość mentalnie, ale to nas narazi na atak Mrocznego.
No tak. Na śmierć zapomniała o braku komunikatorów. Zaraz... a może?
- Tamir ma komunikator, wyślesz wiadomość na statek. - stwierdziła z lekkim uśmiechem.
- Niestety pokładowy komunikator nie jest w pełni sprawny. Paradoksalnie możemy wysyłać wiadomości poza planetę, ale nijak nie skontaktujemy się z kimś na Tatooine. Cóż, Ambasador ma już swoje lata.
Gdyby obok był ktokolwiek poza Karnishem wysłuchałby teraz wiązanki przekleństw w kilku różnych językach. Jednak Jedi działał jakoś dziwnie uspokajająco więc westchnęła tylko.
- No to jeśli mistrz nie wróci w ciągu sześciu godzin idę was szukać. I w międzyczasie spróbuje naprawić komunikator i Tamira. – Potrzebny był jakiś punkt odniesienia do dalszych działań, bo przecież mogło sie stać dosłownie wszystko
- Nie wiedziałem, że znasz się na elektronice. – stwierdził Karnish.
- Nie znam ale raczej mu nie zaszkodzę, grzebanie w tym statku to prawie jak zajęcia w prosektorium -wzruszyła ramionami.
- Dobrze więc, spróbuj. Ja się będę meldował co sześć godzin.
Dziękuję za poszanowanie dla moich nerwów – pomyślała i zerknęła na swojego rozmówcę, konkretnie na opatrunek na jego czole.
- Jak głowa? Jakieś bóle, szumy? zawroty?
- Nie, wszystko w porządku. Dzięki za troskę. Ale możesz sprawdzić co z Tamirem. Wiele przeżył, myślę, że potrzebna mu teraz jakaś bratnia dusza.
Taaa, won mi z kokpitu. Czy wszyscy piloci tak mają? I co robią sami w kokpicie.
- Tamir śpi i tego teraz najbardziej potrzebuje - odpowiedziała po chwili. – A mistrz jak się czuje?
Dopiero teraz dotarło do niej, że Karnish musiał przeżyć to co się stało równie mocno. Być może nawet mocniej, bo w końcu Ziew był jego uczniem.
- Tak jak mówiłem, w porządku. W każdym razie czuwaj nad nim jak mnie nie będzie.
Taaak jasne, już wierzę. Męska duma?
- Zawsze czuwam nad pacjentami. Wszystkimi.. - odpowiedziała cicho i zaraz dodała. – Ziew jest cały... to mądry chłopak.
- Nawet bardzo, ale czasami bywa zbyt porywczy. Jeszcze wielu rzeczy musi się nauczyć.
- Tak jak chyba każdy... no może poza mistrzem Yodą.
- Tak, mój mistrz jest wyjątkowo mądry, jednak wątpię by się z tobą zgodził - Karnish zaśmiał się i znów wydawał się młodszy, zwłaszcza, że wesołość nie była udawana, przytłumiona ale szczera i jakaś... ciepła.
- Uczył cię mistrz Yoda? - Dziewczyna zapomniała na chwilę o oficjalnej formie, przekręciła się w fotelu żeby lepiej widzieć mistrza.
- Mistrz Yoda uczył wielu Jedi, niektórych tylko w grupie jako młodzików, ja miałem to szczęście i zaszczyt by zostać jego padawanem.
Dziewczyna spojrzała na Karnisha jakby trochę inaczej niż poprzednio. Padawan Yody. No proszę, oni zawsze zachodzą wysoko. Mistrz miał jakieś wyczucie, widział w ludziach to czego inni nie dostrzegali.
- To musiał być niesamowite.
- I tak rzeczywiście było. Ciężko się przyzwyczaić do rozmawiania z kimś kto nie sięga ci nawet do kolan - Karnish zaśmiał się ponownie.
Dziewczyna odetchnęła, poczuła się trochę swobodniej.
- Zapewne, ale ja zazwyczaj zapominam o tym w połowie rozmowy... mam wrażenie, ze stoi raczej gdzieś ponad mną.
- Tylko żartowałem. Mistrz Yoda jest rzeczywiście niezwykłym nauczycielem, jednak mylisz się jeśli sądzisz, że inni mistrzowie uczą gorzej od niego.
- Cóż... założę się że nie wyrobił ci nawyku natychmiastowego sprawdzania trasy do szpitala zaraz po przylocie w nowe miejsce – westchnęła na wspomnienie misji z Caprice, wtedy niczego nie mogła być pewna.
- Nie raz i nie dwa potrzebowałem medycznej pomocy, zapewniam cię, chociaż najczęściej przez własną głupotę.
- No my z Caprice potrzebowaliśmy jej średnio po pięciu godzinach od wylądowania. – W sumie tak jak Tamir teraz. Pomyślała z czułością.
- No, tak źle to nie miałem, przyznaję.
- No ale przynajmniej nauczyłam się wiele samodzielności...Era westchnęła wspominając dawne dni z pewnym rozrzewnieniem i delikatną tęsknotą. – Ciekawe jak ona sobie teraz radzi bez samobieżnej apteczki.
- Jestem pewien, że świetnie. Zresztą zawsze sobie dawała radę lepiej bądź gorzej. Ale rzeczywiście odkąd pamiętam zaliczała mnóstwo siniaków.
Era uniosła brew ponad jasnym okiem. No proszę. Ile jeszcze Jedi krył w sobie takich niespodzianek
- To Caprice też mistrz dobrze zna?
- Ależ tak, należeliśmy do tego samego klanu młodzików. Raz nawet odwiodłem ją od porzucenia Zakonu, w pewnym sensie.
Prawdziwa seria nowin. Dziewczyna usadowiła się wygodniej.
- Chciała porzucić zakon?
- Powiedzmy, że nie spodobała jej się pewna decyzja Wysokiej Rady.
To akurat nic nowego. Jej się nie podobała żadna ich decyzja, ale żeby odejść? Nie jak sama mistrzyni mówiła: „Za dobrze by im wtedy było”.
- Jaka?Era oparła się łokciem o oparcie fotela.
- Ech, mam za długi jęzor. W sumie nie powinienem o tym mówić, pewnie gdyby chciała sama by ci o tym powiedziała. Chociaż minęło już tyle lat...
Karnish wyglądał na lekko zakłopotanego, szaro-niebieskie oczy lśniły trzymał daleko od jej twarzy wprost na sterach. A jednak grubo się mylił jeśli myślał, że może w ten sposób uniknąć dalszych pytań.
- Od czego?
- Pewnie zmyje mi za to głowę. Cóż, nie możesz tego pamiętać, ale Rada początkowo nie chciała dopuścić do twojego szkolenia.
Przekrzywiła głowę. Ok, tej informacji Caprice jej oszczędziła.
- Byłam za duża... czy z powodu mojego ojca? - spytała po chwili milczenia.
- Nie będę cię okłamywał. Wiek nie miał tu nic do rzeczy, Caprice przywiozła cię do Świątyni zanim ukończyłaś pierwszy rok, to było nawet za wcześnie. Chodziło o twoich rodziców. Niektórzy uznali to za, jakby to powiedzieć, niebezpieczną mieszankę genów.
- Nie słyszałam żeby rada kiedykolwiek dyskryminowała kogoś za pochodzenie
- zmarszczyła brwi. - Czemu w końcu zmienili zdanie?
- To już, nie chwaląc się, moja zasługa, a także skutek determinacji Caprice, która zagroziła odejściem z Zakonu i trenowaniem cię bez względu na decyzję Rady. Mylisz się jednak uważając to za dyskryminację. Mistrzowie często podchodzą z wielką ostrożnością do potomków Jedi, którzy czują kontakt z Mocą. Niektórzy uważają miłość za niebezpieczną i w pewnym sensie mają rację. Uważają jednak, że syn bądź córka mogą ulec tej samej pokusie co ojciec czy matka. Sam to przeżyłem.
Poczuła jakby jakaś ręka ściskała ją za gardło. Czy Leh naprawdę tyle się na awanturowała żeby dać jej szansę... szansę którą chyba sama właśnie dokumentnie paprała. I co z tym wszystkim miał wspólnego mężczyzna przed nią.
- Sam? – spytała.
- Jeżeli tego nie wiesz, mój ojciec, podobnie jak twój, również był Jedi.
Nie, nie wiedziała. Nie było chyba żadnej oficjalnej listy bękartów Jedi. W sumie Jared był pierwszym innym dzieckiem Jedi jakie spotkała.
- Nie wiedziałam. A matka? - spytała.
- Matka była córką bogatego kupca z Coruscant.
Pokiwała głową.
- Sekretny związek czy odszedł z zakonu... jeśli to nie jest zbyt śmiałe pytanie rzecz jasna. – Nagle zdała sobie sprawę, ze chyba za mocno ciągnie towarzysza za język. Z drugiej strony dobrze było się choć na chwilę oderwać.
- Tylko osoby mające coś do ukrycia milczą na pewne tematy. Ja nie wstydzę się ani swojej przeszłości ani rodziny. Muszę jednak przyznać, że miałem o wiele więcej szczęścia niż ty. Bo widzisz, Karnishowie są jednym z nielicznych wyjątków, których zakaz zakładania związków małżeńskich nie obowiązuje. Gdy wprowadzano tą zasadę byli już bardzo starym rodem. Prawdopodobnie za zasługi i okazaną nieugiętość w stosunku do Ciemnej Strony przez kolejne pokolenia otrzymali tę dyspensę, która trwa do dziś dnia. Nikt nie wie dlaczego, ale w niemal każdym pokoleniu jest ktoś czuły na Moc. Od tysiącleci moja rodzina służy Republice i tylko raz w przeciągu tego czasu zdarzyło się by ktoś z tego powodu przeszedł na Ciemną Stronę. Tylko albo aż. Jestem dumny ze swoich przodków, ale gdyby nie mistrz Yoda to z ich powodu dziś uprawiałbym ziemię na jakiejś słabo zaludnionej planecie.
- Czy miłość niesie aż tak wielkie zagrożenie ciemną stroną? – spytała cicho. Pytanie, które ostatnio aż za często sobie zadawała.
- Nie miłość, lecz pasja, oddanie się emocjom. Miłość, sama w sobie, nie jest zła, jest przepięknym uczuciem bez którego nie byłoby otaczającego nas świata. To ona jest źródłem dobra. Miłość rodzi wiele pozytywnych emocji jak współczucie, chęć niesienia pomocy, wierność. Można powiedzieć, że jest fundamentem wszystkiego co Jedi czynią. Może się jednak również stać powodem do zemsty, zazdrości i innych negatywnych emocji, które prowadzą prosto na Ciemną Stronę.
Niby już nie raz słyszała te słowa. Tylko tak trudno było uwierzyć, ze to coś złego czuć ciepły dotyk czyjejś dłoni. Choć na chwilę nie czuć się samotną w tym obcym i przerażającym świecie.
- Czyli w sumie wybór dalej należy do nas. Tyle że jest trudniejszy.
- Musisz wiedzieć na co cię stać. Jeżeli mimo wszelkich przeciwności losu nadal potrafisz trzeźwo myśleć, podejmiesz słuszny wybór.
Odpowiedź nie była łatwa do przyjęcia. Ponieważ Era za nic nie była pewna czy wciąż to umie. Znów poczuła lodowaty chłód który nie dawał jej spać na Ambasadorze. Strach i dławiącą bezradność kiedy nie wie się zupełnie co ma się zrobić.
- Ostatnio nie jestem tego taka pewna. Tyle się dzieje wokoło... - szepnęła sama w sumie nie wiedząc czemu. Skąd jej się nagle wziął nastrój na zwierzenia. Może po prostu za dużo tego było, a teraz nawet nie miała swojego kryształu, swojego wątłego oparcia.
- Chciałabyś o tym porozmawiać?
- Nie wiem... – westchnęła, ale mówiła dalej, tak jakby słowa same chciały uciec z krtani. Stanąć przed nią, zmusić żeby je zauważyła. – …po prostu wszystko jest nie tak jak być powinno. Podejmuje decyzje i... nie jestem ich pewna tak jak byłam dawniej. Nie jestem pewna własnych motywów.
Motywów, uczuć, niczego. Wiedziała, ze czuje coś do zabraka i to przestało być zwykłe przylgnięcie do kogoś, kto rozumie. Bo czy on naprawdę rozumiał? Po Kamino nie była już tego taka pewna. Nie była pewna czy robią dobrze. Czy mogą to wytrzymać.
A przecież on był tylko wierzchołkiem góry lodowej. Góry umierających klonów, trudnych decyzji, błędnych rozkazów. Czuła się zagubiona i zaczynała się bać, bo nie wiedziała zupełnie, co ma teraz zrobić.
- Masz wątpliwości. To dobrze o tobie świadczy. Jedi nie są stadem głupiutkich zwierząt, które powinny kroczyć ślepo za Kodeksem. Jesteśmy myślącymi istotami i powinniśmy podejmować własne decyzje. Kodeks czy inni mogą nam tylko doradzać, ale drogę wybieramy sami.
- Nie byłam na to gotowa... na wojnę... na wszystko. A teraz daje z siebie wszystko i obawiam się, ze to nie wystarcza. Popełniam błędy... nie chce żeby ktoś za nie płacił... klony, moi przyjaciele...
Tamir. Nie chce żeby Tamir płacił za moje błędy. Nie chce go skrzywdzić swoim strachem... tym przeszłym i tym obecnym. Myślała. Zbyt wiele się dzieje. Jest za ciężko. I to ja muszę wziąć za to odpowiedzialność. Coś wymyślić zdecydować. Bo to ja jestem silniejsza. Nagle to zrozumiała i ta myśl była zimna, dusząca.
- A czy na wojnę można zostać przygotowanym? Nawet mistrzowie ją przeżywają. Mistrz Windu po bitwie o Geonosis długo dochodził do siebie. Może było to niezauważalne dla kogoś z zewnątrz, ale bliski przyjaciel zauważy te delikatne zmiany. Prawdę mówiąc dziś nie jest już taki jak kiedyś. Wojna na każdym odciska swoje piętno. Jest brutalna, mnóstwo krwi na niej popłynęło i jeszcze wiele popłynie. Jedyne co możemy zrobić to dążyć do zakończenia tego szaleństwa jak najszybciej.
Zakończyć szaleństwo. Ale jak? Poddać się? Przetrwać? Pokonać za wszelką cenę? Było wiele dróg. Jaka wybrać?
- Myślisz, że się uda? - spytała cicho.
- Dzień, w którym przestaniemy w to wierzyć, będzie ostatnim dniem Republiki.
- Pewnie tak... – westchnęła, nie znalazła odpowiedzi, tylko więcej pytań. Ale mimo wszystko czuła, że było jej to potrzebne. – No nic. Lepiej przestane jęczeć jak małe dziecko i wezmę się do roboty. Czy mistrz chciał porozmawiać o czymś jeszcze?
- Nie, ale gdybyś ty chciała, to zawsze znajdę czas. Dla każdego z was.
- Dziękuję. W razie kłopotów jestem przy Tamirze albo w ładowni.
Podniosła się wolno i zeszła do sypialni gdzie pozostał jej pacjent. Sprawdziła opatrunki a potem ściągnęła mu kurtkę i buty, ułożyła wygodniej i otuliła kocem. Na pokład wdzierał się chłód nocy. Przez chwilę siedziała patrząc na rysy śpiącego zabraka. Nie myślała o niczym. Po prostu czuła. Czułość, niepokój, troskę i trochę żalu, że nie poznali się w innych czasach, spokojnych, stabilniejszych W czasach gdy uczucia rosną a nie są deptane wojennym butem.
- I co ja mam z tobą zrobić mój wariacie? – szepnęła sama do siebie odgarniając złote loki z czoła Tamira. Nie znała na nie odpowiedzi.
Wstała wolno i na stoliku koło łóżka zabraka postawiła kubeczek z lekami przeciwbólowymi, szklankę wody i kubek z bulionem zagęszczonym suszonym mięsem. Najlepsze co znalazła na pokładzie.
Potem zamyślona przeszła się do kokpitu i postawiła podobną porcję jedzenia obok Karnisha i wyszła bez słowa. Nie widziała żeby jadł, a siły mu się przydadzą.
Na koniec zeszła do ładowni, do swojego posłania obracając w palcach pastylkę nasenną. Świństwo dawało mocnego kopa ale trwał on krótko, wiec powinna się normalnie obudzić. Potrzebowała chwili snu, a nie była pewna czy przyszedłby gdyby po prostu zamknęła oczy. Była niemal pewna, że zamiast niego odwiedziłyby ją łzy i twarze martwych przyjaciół.
Nastawiła budzik. Trzy godziny nie więcej.
Proszek był gorzki ale działał. Ledwie zdążyła się otulić i zwinąć w kłębek a już spała.
 
Lirymoor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172