Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-11-2016, 05:14   #91
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 10


URZĄD MIASTA, SZUWARY


Kliknij w miniaturkęobold Trouve gładził brodę wpatrując się w naznoszone rzeczy. Były tu ubrania, torby, liny, skóry i inne przedmioty. Wszystko już posegregowane i gotowe do rozdania. Najbardziej jednak zajmował go niewielki notes szeryfa. Lubił on takie nosić. Pewnie w dniu zaginięcia miał jeden przy sobie...
do sali weszła czarnoskóra urzędniczka i starzec się otrząsnął za zamyślenia.
- Piękne to siodło. Warte o wiele, wiele więcej niż pan chce za nie wziąć, panie rajco - powiedziała Iris.
- Tak.. - Skrzywił się Jean Christophe szukając wzrokiem ów wyposażenia jeździeckiego by go sobie przypomnieć - Niech ludzie mają. Szeryf by się ucieszył na pewno, gdyby ktoś z tego skorzystał.
- Znałam go, sir. Nie ucieszyłby się - pokręciła głową Pascal.
Kobold się uśmiechnął i poprawił leżącą szablę.
- Wiem. Lepiej niech ktoś to kupi niż ma leżeć i niszczeć w urzędzie. A teraz zabierz ludzi do gospody i niech przeczeszą tam wszystko.
- Już się robi - odpowiedziała.



RAJD

Pierwszy powóz kolebał się wolno zaniedbanym duktem. Był własnością miasta, a właściwie oddany do użytku szeryfa jakiś czas temu. Typ wozu bagażowego przypominający kufer na kółkach z zatartymi insygniami stróża prawa .
Kozła zajmowali ork Verninac i główny stajenny Patric Tourneur, który teraz zaciągnął czapkę na oczy i spał. W budzie natomiast siedzieli Remi, Hoe i Bruno Mosse. Resztę ładunku stanowiło wyposażenie. Muszkiety, amunicja, proch oraz plecaki. Wszyscy ciepło ubrani wsłuchiwali się w monotonny dźwięk terkoczący kół, które czasem napotkały twardszy grunt.
Za nimi, w niewielkiej odległości jechała furmanka gnolli Cieciółków. Wraz z nimi, zabrali się Grégoire Micheaux, Quentin Levasseur i Rogbuta "Rab" Batull. Wszyscy zgodnie mogli przyznać, że dobrze było się wyrwać z miasta.


Jechali tak mniej więcej od rana i przejechali spory kawałek drogi. Niebawem należało zrobić postój.
- No, tom się nie spodziewał, że kiedyś razem taką wycieczkę sobie robimy - powiedział Mosse nawet nie zwracając uwagi, czy ktoś go słucha. Czyścił kolejny muszkiet i widać, że sprawiało mu to przyjemność. Sięgnął po piersiówkę i mocno sobie chlapnął.
- Ejch.. - Wykręciło mu gębę - Mam nadzieję, że wiecie ode mnie więcej o tej bandzie i czego się po nich spodziewać. Choć pewnie to banda, jak banda. Jakiś herszt, sługusy, jakaś jaskinia... Ale ciekaw też jestem tych naszych... Ork, to ork. Silny, wytrzymały.. Patric coś tam chyba w życiu walczył, bo krzepki jest. Ale reszta to nie wiem...
Uniósł bimber w ręce częstując pozostałych.

ŚWIĄTYNIA WITA

Drzwi od świątyni nie tylko wpuszczały świeżego powietrza, ale również chętnych do pracy mieszkańców Szuwar. Przy wejściu stała Chloe i witała wszystkich jakby miała się odbyć ważna impreza. Chętnych wcale nie było tak mało. Był tu goblin Griagzar Kup - mistrz budowniczy, pani i pan Bréguet, przystojny Alfonso LeBlanc, oraz dziwny i z rozbieganymi oczami Thomas Murielle. Jak można było się dowiedzieć, panie Amanda Roland i Barbara Beaumanoir się spóźnią, gdyż wizytują u znachora.
Ta spora gromadka ludzi pogrążyła się zaraz w dyskusjach, gdyż każde tego typu spotkanie w mieścinie było okazją do wymienienia kilku zdań.
- To nie wszyscy jeszcze panno Vergest. Powinniśmy poczekać jeszcze na resztę. Widziałam jak idą.
Starsza, sympatyczna, o ciepłym obliczu pani Beronique stanęła u boku Chloe. Dziewczyna przez to nie musiała czuć się obco. Nerwowo też rozglądała się za ojcem Theseusem.
Niestety, w jego ciemnym gabinecie, który zawalony był teraz od notatek i zapisków chaotycznie rozrzuconych na biurku, Theseusa nie było i Chloe nie wiedziała, gdzie jest.

WIZYTA U ZNACHORA


Barbara Beaumanoir cierpiała na pewno. Była to starsza skrzacica, której reumatyzm powykręcał ręce, a górna szczęka straciła też kilka zębów. Człowiek sobie nawet nie wyobraża jak straszny jest widok trolla - kowala rwącego u tak drobnej osoby popsute siekacze. A niestety, było to wspomnieniem mera, którego nie mógł się pozbyć.
Kobieta siedziała teraz grzecznie na stole u Rodolphe i przebierała nóżkami. Amanda, która się opiekowała staruszką, trzemała ją za skrzydełka, gdyż skrzacica miała w zwyczaju wzbijać się w powietrze bez ostrzeżenia.
- Ostatnio jest dużo bardziej wyciszona - powiedziała dama - Mniej gaworzy. Nawet nie wiem czy mnie słyszy.
Przypadek Barbary był trudny do diagnozy. Choroba nastąpiła bardzo gwałtownie, dość tajemniczo i dużą siłą. Jej efekty od początku zaistnienia, zupełnie się nie cofnęły ani nie zmieniły. Bielmo na oczach było dziwną powłoką, której nie udało się znachorowi usunąć. Trottier podejrzewał ieczyste sprawki, na które miał słabszy wpływ. Na pewno mógł ulżyć jednak w cierpieniach tej kobiecie. W bólu reumatycznym i być może odnaleźć spokój w chorobie jej skołatanej duszy...

Amanda poiła pacjentkę też nieco likierem, gdyż skrzaty nie potrafiły za bardzo latać gdy w ich żyłach pływał alkohol. Tym sposobem łatwiej było opanować niepoczytalną Barbarę.
Pani Amanda Rolande wywiązywaął się ze swoich zadań bardzo sumiennie. Była damą, która znała się bardzo dobrze na modzie. Niegdyś prowadziła zacny sklep z sukniami w Szuwarach. Niestety jej biznes padł a ona sama musiała się dostosować. Siostry Leroux przejęły wszystko co z ubraniem związane, no może prócz rymarstwa. Kobieta jakoś się odnalazła. Rodolphe znał ją od dziecka.

- Pokój się zwolnił u nas, drogi Merze - kobieta znów próbowała zabić ciszę - Pan Jean Lopup Marchal opuścił nasze progi i przeprowadził się do domu nr 32. Gdyby szanowny pan mógł szepnąć komuś słowo o wolnym miejscu, byłabym wdzięczna. Nie za bardzo mamy obie z czego innego się utrzymać.

WIEDŹMY DWIE


Skromne ognisko składało się z kilku patyków i zwitka trawy, a niewielki imbryk który stał pośrodku płomieni rozpoczął już pyrkać. Zatrzeszczały obok gałęzie i wygramoliła się z nich Brandy naciągając spódnicę na grube rajstopy..
- Eeeech - Zacisnęła z satysfakcją zęby - To było lańsko. Żem trzymała cały lot, czego normalnie nie robię. No ale nie zawsze jest się samemu, nie?
Zachichotała i machnęła palcem na ziółka.
- Chyba możesz se już gulnąć.
Wtem jej mina spoważniała. Brwi powędrowały do góry a oczy w różne strony.
- Acha! - Jej palec wystrzelił w górę - Ktoś się zbliża!

Nie trzeba było mieć specjalnie czułych zmysłów by usłyszeć rżenie i parskanie koni oraz dźwięk bujanej na resorach budy, jaką zwykle mają dyliżansy… Ośki skrzypnęły i powóz się zatrzymał z jękiem.
Brandy przyłożyła palce do ust dając tym sekretnym znakiem sygnał by zachować ciszę. Każdy jednak mógł się domyślić, że dym palonego, nawet skromnego ogniska, mógł być wyczuwalny w okolicy.. Szczególnie tego ogniska, które kopciło dość dużo ziołowego dymu.


- Czuję dym! - Powiedział woźnica.
- Wydaje ci się stary dziadzie. Jedź dalej! - Odezwał się żeński, piszczący głosik.
- Nie no czuję dym, jak bym cyk, cyk.
- Ja też czuję - zabrzmiał kolejny, niski.

Brandy spojrzała zaskoczona na Sophie.
- Cholera, nie wiedziałam, że jesteśmy tak blisko szlaku! - Wybałuszyła zezowate oczy, zastękała i rozejrzała się w koło panicznie.
- Ty się nimi zajmij, a ja się ukryję! - Wrzasnęła i dała nura w krzaki.

UWIĘZIONY GASPARD


Jęknęły drzwi i wleciało trochę świeżego powietrza, które nieco z opóźnieniem, ale dotarło również do Gasparda. Było to ciupinka zdrowego, leśnego powiewu, która mówiła, że wolność tam gdzieś jest i ma się dobrze. Czeka.
Drzwi się zamknęły z hukiem.
- Mam cebule. Nic więcej nie urosło.. jest cholercia, za wcześnie.
Przez dziurę w kocu, markiz obserwował jak wielki Boran przyniósł jakieś warzywa i rzucił na stół. Był wielkoludem o sporej tuszy i małej głowie. Sapał jak knur co się napalił na loszkę.

Podszedł Chudy Radmil z wielkim, rzeźnickim nożem, którego cały czas ostrzył osełką.
- No to czas już sprawić mięsko. Spuścim z niego nieco krwi to na czerninę będzie i na kaszankę.
Mina trolla wyrażała ekscytację. Zaklaskał w ręce.
- O ile uda nam się tę kaszę gdzieś zdobyć. Gryczaną to może i w Bełtach kupić, ale to już chyba spalone miejsce - Odpowiedział gdzieś z drugiego końca izby Milos.
- Tylko Pocieszniki nam zostały tatku... Dobrze, że ten ostatni wiózł te beczkę z piwem. Będziemy dziś imprezować aż miło. Kości na zupę, a sadła się uwarzy jeszcze to smalczyk będzie.. - Westchnąło chłopisko, jak się wzdycha przed ciężką pracą - Dobra. To ja się bierę za cebulę.
- A ja się wysikam i bierzemy się za to - Chudy wskazał na klatkę nożem.

Sznurek był całkiem mocny, ale uległ tarciu i oto obie ręce Gasparda, choć pokrwawione, były wolne i zdolne by działać dalej. Zamek był jednak żelazny. Zardzewiały, obstukany, ale solidny. Mężczyzna mógł poszukać czegoś w tym miejscu, ale było mało prawdopodobne by coś znalazł. Szczególnie z jego szczęściem. Mógł też spróbować magii... Ponoć wystarczyło się tylko skupić, a nóż widelec, drzemie w nim nieodkryty talent...

Cóż. człowiekowi w takiej sytuacji przychodzą różne rzeczy do głowy.

PĘŻYRKA I JEJ PRZYJACIEL MUŁ


Szlak był zaniedbany. Zarośnięty i trudny dla powozu. Co prawda, widniały jakieś ślady kół ale były one pojedyncze. Pewnie gnolle zwoziły drzewo lub coś podobnego.
Kichot szedł naprzód i coraz mniej mu się to podobało. Minęło południe i nie spotkali dotąd żywej duszy. Puszcza była coraz gęstsza i coraz dalej było do domu. Była też wiosna i każdy podróżnik wiedział, że o tej porze roku, zgłodniałe drapieżniki lubiły wyjść na żer. Póki co, nic się nie wydarzyło, ale po minie Kichota widać było, że zastanawiał się nad noclegiem. po przedni był na równinach, więc nie było problemu. Ten który nadchodził, mógł być przerażający. trzeba nam wiedzieć, że Kichot był mułem który miał zwykle trzy oblicza. Obojętny - zadowolony, Strapiony i Przerażony. Odkąd Pężyrka pożyczyła go, widziała już naprzemiennie wszystkie jego typy zachowań.

Nagle pod kopytami muła dostrzegła pomarańczowe szkiełko. Niewielka fiolka była wbita w ziemię. Zgubiona całkiem niedawno. Może kilka dni... Jej szyjka wystawała ponad piach. Zakorkowana. Nieruszana.
Pężyrka znała dobrze ten napój. To "Zrowicielka" gnolli. Ponieważ często ulegały one wypadkom, szczególnie podczas ciężkich prac fizycznych, a znachorów u nich jak na lekarstwo, nauczyli się wyrabiać napój o pewnych uzdrowicielskich właściwościach. Nie dało się go przedawkować. Leczył jako tako. Przede wszystkim był niezłym środkiem przeciwbólowym.

 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 02:45.
Martinez jest offline  
Stary 18-11-2016, 19:34   #92
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Późne położenie się do łóżka zaowocowało późnym obudzeniem się. W nocy nie dochodziło łomotanie z kuźni, gdyż skończyło się ono już późnym wieczorem. Sen był przyjemny, a temperatura pod grubą warstwą pierzu przyjemnie wysoka. Dla Laury rzecz jasna.

Starszyzny nie znalazła w domu. Dziadek zapewne realizował jakieś prace, babcia zaś... Rozpłynęła się w powietrzu pozostawiając śniadanie dla młodej Breguet na stole. Konsumpcja nie trwała długo, choć przebiegała grzecznie na swoim dawnym miejscu. Mając trochę czasu na rozmyślania, Laura wróciła do wczorajszej rozmowy i chęci odwiedzenia przyjaciół z dzieciństwa. Odtwarzając sobie imiona, osoby, miejsca i sytuację pomyślała też o chodzeniu po drzewach. W jej wykonaniu bardziej patrzeniu jak inni chodzą po drzewach. Było nie było, do opisów pasował jeden blondynek...

Rynek tętnił życiem o tej porze, choć mieszkańcy wyglądali na zmęczonych. Przed Urzędem Miasta zebrała się niewielka grupa ludzi, w której Laura rozpoznała czarnoskórą Iris Pascal. Z piekarni doleciały jej nozdrza cudowne zapachy wypieków, a “Bury Kocur”, w którym spędziła ostatni wieczór wyglądał na opustoszały i dziwnie senny.
Jeśli dobrze pamiętała wczorajsze zwiedzanie, dom młodego Adrien’a położony był na wschodzie Szuwarów. Gdzieś za domem obecnego mera, Rodolphe Trottier’a, którego zresztą też gdzieś w zakamarkach wspomnień pamiętała.


Drzwi do piekarni trąciły niewielki dzwoneczek zawieszony u góry futryny. Zadźwięczał ładnie, a Laura weszła do pomieszczenia w którym pachniało od wypieków. Bułki, rogale i chleby. Już za chwilę za ladą znalazł się Rusty Blackleaf.

Niziołek uśmiechnął się przyjaźnie zawiązując za plecami biały fartuch.
- Dzień dobry. Panienka szuka czegoś do przegryzienia?
- Dzień dobry - odpowiedziała pogodnie Laura zatrzymując się za samą futryną. Odległość, którą przebyła na jeden raz... potrzebowała odpoczynku i nabrania tchu. Uśmiechem przeprosiła za opieranie się za klamkę i zmuszenie niziołka, by ten chwilę poczekał. By jeszcze bardziej nie przedłużać pokiwała głową twierdząco.
- Polecić mogę świeże rogaliki albo… - tu piekarz przyjrzał się uważniej dziewczynie. - Panienka źle się czuje?
- Wszystko w porządku - odpowiedziała uśmiechając się ponownie. - Szybko się przemęczam - machnęła ręką. - A wtedy potrzebuję chwili, by nabrać tchu.
Rusty uśmiechnął się wyrozumiale. Co jak co, ale o miłość do aktywności fizycznej nie można go było posądzić.
- Szuwary to dość małe miasteczko, a ja jakoś panienki nie kojarzę. Przejazdem?
- Odwiedziny dziadków - odpowiedziała czując, że wymuszony oddech powoli się uspokaja. - Beronique i Johna.
Laura obejrzała wnętrze i wystawione na ladzie kosze z wypiekami.
- Rogaliki brzmią dobrze... A zajmuje się pan wyrobami cukierniczymi? Nie wiem nawet, czy w Szuwarach jest cukiernia...
- Nie - uśmiechnął się hafling. - W kwestii bułek, chlebów, ciasteczek i ciast mieszkańcy skazani są na mnie. A co do tych ostatnich... to chyba one sprawiają, że siedzę w tym biznesie. To jak? Ile rogalików podać? - przeszedł do konkretów.
- Ciasteczka? - ucieszyła się z czegoś, czego się nie dopatrzyła. - Jeśli ma pan ciasteczka, to chciałabym kupić ciasteczka zamiast rogalików.
Rusty zmarszczył brwi, zaraz jednak jego oblicze się rozchmurzyło.
- Miło poznać miłośnika dobrych ciasteczek. To na jakąś okazję? - zapytał sięgając pod ladę i wyjmując spod niej słoik z przezroczystego szkła. Jego zawartość stanowiły znane w okolicy miodowe ciasteczka.
- Na... odwiedziny starych przyjaciół, którzy dawno wyrośli... - odparła przyglądając się z zainteresowaniem zawartości słoika. - Może być niezręcznie, a nie wypada tak z pustymi rękoma się pojawiać. A jak wizyta się nie powiedzie... To przynajmniej będę miała ciasteczka.
Blada pannica wyprostowała się i sięgnęła za gorset wydłubując monety.
- Poprosiłabym sześć.
Ciasteczka wylądowały w eleganckiej, papierowej torebce i zostały z wprawą zawinięte. Hafling położył torebeczkę na stole. Widząc wnuczkę Beronique gmerającą przy pasie energicznie pokręcił głową.
- Niech to będzie prezent dla panienki z okazji odwiedzin miasteczka. - Rusty uśmiechnął się ciepło. - I proszę pozdrowić dziadków.
- Oh... - zastygła nie spodziewając takiej reakcji niziołka. - Dziękuję - dygnęła, wciskając wszystko pod gorsetem na swoje miejsce. - Pozdrowię.

Laura uśmiechając się odebrała pakunek i żegnając się ładnie zniknęła za drzwiami wejściowymi.


Sprzed Urzędu Miasta zniknął już tłum, którym zarządzała Iris. Plac wyglądał nieco spokojniej. Laura doczłapała do okolic świątyni, gdy kolejni ludzie zjawili się gdzieś z bocznej uliczki.

- O, panienka też do cicerone? Na sprzątanie? - zagaiła starsza pani.
- Oh, nie, nie... - wycisnęła między oddechami.
- Przecież widać, że nie, droga Alix - odpowiedziała inna kobieta z parasolką, która wcale nie miała nic złego na myśli. Po prostu była spostrzegawcza. Dostrzegła świeże ciasteczka od Rustiego i dość czyste i dobre ubranie, które do prac fizycznych się raczej nie nosi.
- Pozwolisz, że się przedstawię, jestem Mathilde Rossignol, a to moja niania Alix Lagarde. Właśnie odprowadzam ją do świątyni, gdzie nowy duchowny zagania takie staruszki jak ona do sprzątania i prac remontowych - westchnęła.
- Nie mów tak - zmarszczyła się starsza kobieta.
- Laura Breguet, dzień dobry paniom - przywitała się uprzejmie. Nabrała parę oddechów i kontynuowała. - Ojciec Theseus zagania...? Oj, chyba to nie w jego stylu.
- Może tak, może nie. - Kobieta wzruszyła ramionami i zwróciła się do swojej niani. - No to idź już. Przyjdę za kilka godzin, gdy będę na popołudniowym spacerze.
Kobieta kiwnęła głową i dźwigając kosz wiklinowy udała się w kierunku świątyni. Mathilde spojrzała na Laurę i rezolutnie zakręciła parasolką.
- W zasadzie, mój spacer poranny, jeszcze się nie skończył. Mogę ci towarzyszyć dokądkolwiek idziesz.
- Właściwie... Skoro pani dużo spaceruje... Może wie pani, gdzie o takiej porze można zastać Adriena? Z tego, co wiem... Nadal mieszka w szuwarach ze swoim bratem.
- Mówi pani o tym prostaku, Mosse? Tym, którego brat pije i robi rozróby pod knajpą? Drwalu?
- Umm... - Laura skrępowała się nieco. - Z czasach kiedy go znałam... Był inny... Teraz jest drwalem?
- Tak moja droga, jeśli chodzi o tego młodszego z braci, to dostarcza do domów drewna. Po cóż pani go szuka? - zapytała już lekko znudzona panna Rossignol.
- Dawno temu się przyjaźniliśmy. Chciałam go odwiedzić. Nie widzieliśmy się ponad dziesięć lat. Dalej mieszka w tym samym domu?
- Chyba tak. Natomiast chciałam zorganizować spotkanie kilku młodych osób z okolicy. Taki bardziej obytych. Tak więc, nie musisz się krępować i zapraszam cię z całego serca. Będzie to prawdopodobnie coś w rodzaju herbatki i dyskusji. Myślę, że mogłabyś sporo opowiedzieć, co tam w szerokim świecie słychać - kobieta uśmiechnęła się życzliwie ale za chwilę spoważniała. - Oczywiście, jak znajdziesz coś lepszego, niż te spodnie.
- Oh, bardzo mi miło. Z chęcią bym się pojawiła, choć... Obawiam się, że nie znajdę czegoś innego. Moja cała garderoba składa się się z podobnych rzeczy. Mimo wszystko są to bardzo dobre spodnie - przyznała Laura.
- Na pewno coś znajdziesz - Mathilde ruszyła w drogę powrotną. - Siostry Leroux mogą coś ci uszyć. Spotkanie planuję w niedzielę po nabożeństwie. Przyjdź.
Kobieta odeszła w swoją stronę z wirującą parasolką. Niebo rzeczywiście się chmurzyło i mogło dziś zacząć padać.
- Ehh... - Laura westchnęła sama do siebie patrząc na wirującą parasolkę. Oddech się unormował, a nogi miały energię na kolejne paręnaście metrów.

Mieszkańcy Szuwar mieli dość zauważalną wspólną cechę... Byli bardzo zawzięci w swoim rozumowaniu. Wyglądało na to, że wszyscy oczekiwali czegoś od kogoś innego, a Laura nie była w stanie wszystkich zadowolić.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 18-11-2016 o 19:39.
Proxy jest offline  
Stary 20-11-2016, 18:20   #93
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- Panienka potrzebuje odprowadzenia? - znikąd pojawił się męski, twardy głos.
Jak się okazało, należał on do ojca Theseusa, który zaszedł do młodej Laury, jednak zatrzymał się na przyzwoitą odległość. Dłonie miał założone za plecami i pochylał się lekko, obdarzając dziewczynę zatroskanym spojrzeniem. Ta wygięła się nieco w kierunku głosu, by rozwiać wątpliwości co do adresatki pytania.

- Ojciec Theseus... Dzień dobry - przywitała się nie oczekując jego obecności, pomimo obecności pod świątynią. - Ojciec nie zajmuje się porządkami i "ochotnikami" do porządków?
Cicerone skinął głową na przywitanie. Zbliżył się do kobiety i odwrócił w stronę wspomnianej świątyni.
- Tak się składa, że jestem w drodze. Wracam właśnie od pana Trouve. Chciałem załatwić pewną sprawę, nim praca w kościele rozpocznie się na dobre - mówiąc to, kapłan poklepał się po kieszeni płaszcza, w której coś zabrzęczało.
- Wiosenny spacer? - zagaił do Laury, zerkając na nią.
- Mający skończyć się odwiedzinami - odpowiedziała przytakując głową.
Glaive uniósł głowę i spojrzał na zachmurzone niebo.
- Dobry dzień na odwiedziny. Lepiej nie zostawać za długo na zewnątrz - mruknął, siląc się na rozbawienie. - Nie potrzebuje panienka odprowadzenia? - zapytał, wracając na nią spojrzeniem.
- Zmierzam w odwiedziny do Adriena. Przyjaciel z dzieciństwa. Pani Mathilda potwierdziła, że mieszka dalej w tym samym miejscu, czyli tuż przy wjeździe do Szuwar. Jeśli ojcu to po drodzę, to zapraszam - odpowiedziała uprzejmie srebrnowłosa.
- Adrien… - powtórzył Theseus i przytknął palec do ust w zamyśleniu. - Adrien Mosse, tak? - dopytał, żeby się upewnić.
- Zgadza się. Ponoć teraz ma zawód drwala - przytaknęła - jak i opinie... - dodała lekko robiąc przy tym niezbyt pewną minę. - Złapałam oddech, możemy iść - zaznaczyła po chwili.
Theseus wygiął się lekko w tył i zerknął gdzieś w bok.
- Ah, tak, to będzie jakoś za domem cyrulika, kawałeczek stąd. Z chęcią się jeszcze przejdę, jeśli panienka pozwoli - odparł i podał kobiecie swoje prawe ramię, by mogła się na nim oprzeć.

- Kawałeczek, zgadza się... - powtórzyła potakując w zamyśleniu na śmiesznie małą odległość "za domem", która dla niej była wyzwaniem. Laura chwyciła kapłana pod rękę i razem skierowali swoje kroki domostwu Mosse.
- Jak się miewają dziadkowie? Pamiętam, że chciałem was odwiedzić. I nadal nie zmieniłem postanowienia - dodał szybko, tłumacząc się.
- Babcia ma się dobrze. Nic się nie zmieniła i jest taka, jaką pamiętam - opowiedziała z zadowoleniem. - Dziadek... Hmm... Zapracowany. Dość... - odpowiedziała dość wymijająco, szybko jednak zmieniła temat na inny. - Jeśli ojciec się wybiera, to przekażę babci i przygotuje dość dobrego. Babcia zna tu wszystkich bardzo dobrze, więc będzie mogła ojca zapoznać z Szuwarami.
- Chętnie skorzystam z gościny - kapłan skinął głową. - Choć nie mogę jeszcze powiedzieć, kiedy znajdę na to czas - westchnął lekko. - Dużo spraw do załatwienia po moim przybyciu. Wciąż muszę się zaaklimatyzować. Bóg jednak chciał i zesłał mi na pomoc panienkę Chloe, którą zresztą miałaś już sposobność poznać. Bardzo uczynna i poukładana dziewczyna. Myślisz, że mogłaby przyjść ze mną? Chciałbym, żeby też miała okazję poznawać mieszkańców - odparł z namysłem.
- Myślę, że babcia bardzo się ucieszy. Niech tylko ojciec znajdzie chwilę i się zapowie, by można było coś przygotować - zapewniła z uśmiechem na zalatanego jegomościa. - Porządków jest tak dużo, że zorganizował ojciec sprzątanie na większą skalę?
- Dziękuję - odparł, pochylając do niej głowę. - Cóż, tak naprawdę nie wyobrażałem sobie, że można całą świątynię posprzątać w pojedynkę, jakkolwiek panienka Chloe nie byłaby gorliwa. A porządki są wymagane. Kościół musi dawać przykład swoim wyznawcom. Być tak czysty, jak czyste mogą być ich dusze - odparł poważnie, na co Laura przytaknęła powoli i nisko, bardziej przez odbieranie tych spraw w nieco inny sposób.

- No ale, nie będę teraz panience zawracał głowy takimi sprawami - dodał łagodnie. - Jestem ciekaw, co pani sądzi o Szuwarach. Jak bardzo się zmieniły od panienki ostatniej wizyty?
- Hmm... Ile razy myślę, że Szuwary nie zmieniły się w ogóle, to wychodzi, że zmieniły się bardzo... Kiedy myślę, że Szuwary zmieniły się bardzo, okazuje się, że są takie same... - odpowiedziała nieco krytycznie. - Więc w sumie to sama nie wiem... - zamyśliła się nieco. - Ojciec ma nieco lepiej, bo wie czym się zająć. Ja w swoim nic nie robieniu trochę się nie odnajduję.
- Oh, o to się panienka nie martwi… - Theseus machnął wolną ręką. - Szuwary w najbliższym czasie będą potrzebowały wykwalifikowanego inżyniera. Rozmawiałem z mieszkańcami… nie ja jeden jestem gotów, by zaprowadzić tu zmiany na lepsze. A kiedy inicjatywa ruszy i znajdą się ludzie oddani swojemu miastu, będziemy potrzebować wszystkich fachowców. Wiem, że moje słowa mogą wydawać się teraz zbyt śmiałe, ale niech mi panienka uwierzy… czuję to w kościach, że Szuwary czeka lepszy los. Odzyskają swoje znaczenie ciężką pracą i pewnie nierzadko poświęceniem. Ale to wszystko jest tego warte. Tego oczekuje po nas Wielki Budowniczy.
- Żeby Szuwary wróciły do swojej dawnej kondycji... - aż uniosła dłoń na skalę takiego przedsięwzięcia - to mieszkańców musiałoby być z dziesięć razy tyle ile jest teraz. Do tego potrzebny byłby na prawdę innowacyjny pomysł. Ojciec takowy ma?
- Cóż… - ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami. - Cicerone potrafią stawiać świątynie i proste, funkcjonalne budowle. To część naszego szkolenia. Ze wsparciem odpowiednich ludzi, zdarzało się, że zakładali osiedla… Ale Szuwarom potrzebna jest rozbudowa, a nie nowy start, to fakt. - Kapłan przez chwilę szedł w zamyśleniu, a jego milczenie ściągnęło wzrok Laury. - Będę z panienką szczery. Nie mam planu, jeśli pyta panienka o konkrety. Myślę, że na początek powinniśmy się skupić na aspektach miasta, które w tej chwili, że tak się wyrażę, kuleją. Załatwiać sprawy jedna po drugiej i w ten sposób wprowadzić stabilność. Tak, by znowu warto było tu zamieszkać. Później zaś… później będzie potrzebny plan co zrobić, by to miejsce zaczęło ściągać kupców i turystów. Może nawet pielgrzymów. Co panienka o tym sądzi?

- Właśnie w tym rzecz, ojcze Theseusie, że dla prawdziwej zmiany trzeba prawdziwego planu. To tak jakby budować coś... ale nie wiedzieć co. Tak na chybił trafił to ani świątynia, ani żaden dom by nie powstał. A budować można dla oglądania lub potrzeby. Budowanie miasteczka raczej nie jest budowaniem dla oglądania, a jakie potrzeby mają Szuwary i okolica? Musiałby ojciec zapytać kupców, bądź rajców miejskich.
Theseus pokiwał głową. Nie wyglądał na urażonego bądź zbitego z tropu tym, że Laura wytknęła mu braki w jego rozumowaniu. Wręcz przeciwnie, wydawał się bardziej rozchmurzony niż wcześniej.
- I dlatego cieszę się, że panienka tu jest z nami. Potrzebujemy każdego fachowego spojrzenia na naszą sytuację. Nigdy nie sądziłem, że uda mi się ulepszyć to miejsce w pojedynkę. Tylko współpraca przyniesie nam korzyści. I tak jak panienka mówiła, należy rozmawiać. Rozmawiać ze wszystkimi ludźmi interesu, ale i też z prostymi mieszkańcami. To miasto ma być dla ludzi, nie ludzie dla miasta… - dopowiedział zadowolony i pokiwał głową. Zaraz też się zatrzymał i spojrzał na budynek po ich prawej.
- Jeśli dobrze zorientowałem się w rozkładzie tego miejsca, to chyba tutaj mieszkają panowie Mosse.
- Jakiś... inny niż pamiętałąm... - wtrąciła nieco niepewnie puszczając swoje wsparcie. Po chwili zastanowienia wróciła do poprzedniego tematu zwracając się do duchownego. - Na wszystkie zmiany będzie miał ojciec dużo czasu, w końcu jest ojciec tu na stałe.

Kapłan przyglądał się budowli przez chwilę, ale nie skomentował jej w żaden sposób.
- Tak, mamy czas. I to mnie cieszy w tym najbardziej, panienko Lauro. Mieć przeczucie, że jest się w odpowiednim miejscu - powiedział trochę rozkojarzony i pokiwał głową, przez chwilę nie zwracając uwagi na swoją towarzyszkę.
Ta patrzyła na niego z westchnięciem. Poczekała chwilę, by w jego głowie myśli się poukładały.
- Ojcze Theseusie - wyrecytowała chcąć ściągnąć jego uwagę i skupienie na kolejne słowa.
- Och, przepraszam - odparł tylko.
- Ojciec ma dużo czasu, jest tu na stałe. Ja jestem tu na wakacje. Wakacje, które się skończą. Po których będę wracać.
- No tak, chyba za bardzo wybiegłem z moimi pragnieniami - westchnął i wykrzywił usta w leciutkim uśmiechu do dziewczyny. - Twój odpoczynek powinien być dla panienki najważniejszy. Naprawdę nie chciałbym, żeby panienka pomyślała, że coś od ciebie wymagam - pokręcił głową. - Chyba dałem się porwać mojemu zapałowi.
Laura uśmiechnęła się ciepło i z ulgą. Przynajmniej kapłan nie był człowiekiem tak zaciętym jak pan Eldritch.
- Dziękuję za odprowadzenie - skinęła głową pozostawiając kwestię zakończoną jego słowami. - Proszę pamiętać o zapowiedzeniu wizyty.
Theseus pochylił się lekko i wypuścił rękę Laury spod swojego ramienia.
- Zapowiem, jak tylko znajdę czas - przytaknął. - Również dziękuję za towarzystwo. Poruszyła panienka wiele kwestii, które będę musiał przemyśleć - ponownie skinął głową. - Tymczasem życzę panience udanych odwiedzin u przyjaciela i przyjemnego popołudnia - dodał, cofając się od dziewczyny o krok, jednak wciąż będąc do niej zwrócony.
- Miłego popołudnia - odpowiedziała uprzejmie. - I owocnych porządków.
Po tych też słowach kapłan zawrócił na pięcie i zakładając dłonie za plecami, ruszył w kierunku świątyni.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 21-11-2016, 20:01   #94
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Gosposia z początku była sceptyczna pomysłowi, by prosić o pomoc mieszkańców Szuwar w uporządkowaniu świątyni. Lecz po wysiłku poczynionym w dniu wczorajszym, już z chęcią przyglądała się, jak ludzie biorą się do pracy. Ważne, że miała okazję wszystkiego doglądać wczorajszego dnia i teraz już z czystym sumieniem mogła pozwolić na kręcenie się obcych po świątyni. Chloe uśmiechnęła się na to określenie. W końcu tak po prawdzie to ona sama była "obca", a nie mieszkańcy. Tak, to jednak okazał się być dobry pomysł, by inni uczestniczyli w tej renowacji. Teraz nie dość, że mogła poznać kilku obywateli Szuwar to, co zauważyła poprzedniego dnia, słuchając plotek od Flory, teraz miała też okazję posłuchać, co ludzie myślą o sobie nawzajem. Podczas pracy przecież rozmawiało się, a na takiej wsi... Wiadomo, że tematem najważniejszym jest obgadanie sąsiada, wyciągnięcie za kogoś wniosków i dawanie dobrych rad przez tych, którzy byli ostatnimi osobami, by je wygłaszać...
"Natura ludzka" panna Vergest uśmiechnęła się do siebie, niby po słowach pani Beronique, która przystanęła przy niej.
- Tak, poczekajmy - zgodziła się Chloe i kątem oka spojrzała na Muriella. Po prawdzie dziewczyna wiedziała, że nie ma tu niczego, co można by ukraść, czy zniszczyć, ale zamierzała mieć oko na tego zbója. Beroniq zdążyła już jej wskazać go palcem i uprzedzić, że to nicpoń. Panienka Vergest dobrze wiedziała, jak sobie z takimi radzić.
Gosposia nie zamierzała stać w drzwiach i czekać. Pozostawiając uprzejmą panią, udała się do wnętrza sali modlitewnej, chcąc rozejrzeć się czy ci, którzy przyszli, mieli narzędzia do pracy, lecz tak naprawdę po prostu chciała ich podsłuchać. I nie spodobały jej się plotki jakie przynieśli. Mówili o jakimś kupcu czy romansie prostytutki z koniuszym. Nic co by zainteresowało Chloe.
Co innego to co rozpowiadał Lilian Gauthier, a inni po nim powtarzali.
- Diego... - mruknęła prawie bezgłośnie gosposia. "Może to tylko zbieżne imiona" zastanowiła się krzyżując ręce przed sobą. Zaraz wróciła do Beroniqi. Zamyślona nad tym co zrobić. Chciała się upewnić, że to nie ten sam osobnik, którego miała wątpliwą przyjemność poznać. To mógłby być dla niej problem, gdyby to był TEN Diego... A może wcale nie? Z pewnością miałaby spokojniejsze myśli, gdyby spotkała się z mężczyzną. Wyjaśniła mu co nieco. Szczególnie to co nie powinien mówić...
- Pani Beroniqo, czy wskaże mi pani drogę do aresztu? - zapytała. - Chciałabym zanieść temu zapomnianemu nieszczęśnikowi coś do jedzenia - po tych słowach gosposia zrobiła zmartwioną losem mężczyzny minę.
Pani Bréguet kiwnęła głową.
- Jak staniesz plecami do świątyni na placu, to będziesz mieć dwa budynki naprzeciwko. Ten po prawej to Urząd Miasta. Ten po lewej to Arsenał. Tam jest areszt. - Kobieta zmarszczyła brwi, jakby się zastanawiała przez chwilę - Idź. Chyba nic się tu takiego nie wydarzy. O.. i przyszedł pan René Girault. Nasz szewc.
W drzwiach stanął zdezorientowany krasnolud, a za nim weszli jeszcze dwaj inni.
- Witam - Chloe uśmiechnęła się uroczo witając kolejnych chętnych do pomocy. Następnie wróciła spojrzeniem ku Bereniq.
- Wrócę za kwadrans - obiecała, po czym udała się do kuchni plebanii po... W sumie cokolwiek, co mogło robić za jej wymówkę, by udać się do aresztu, by nakarmić biednego osadzonego. Musiała się śpieszyć, bo nie mogła zostawić na długo świątyni samej.
Zapakowała do koszyczka, przykryła ściereczką i wyszła. Przypominając sobie drogę, jaką opisała jej kobieta, Chloe ruszyła do Arsenału.

Budynek miał otwarte drzwi na oścież. Ponoć dziś coś się tu działo i wyruszyła grupa milicji miejskiej w dzikie ostępy okolicznej puszczy, by zapewnić miastu bezpieczeństwo. Z tego wszystkiego, chyba zapomniano pozamykać pomieszczenia. Na wielkim, kamiennym stole, który był ozdobą chyba tego miejsca, leżał Golem. Kompletnie bezłwładnie, bez życia. Choć monstrum spoczywało całkiem spokojnie, można było odczuć lekki strach w tym miejscu. Jakby leżał zmarły, który w każdej chwili mógł się przebudzić.
Chloe miała zawsze doskonały słuch. Cisza, ciemność i leżący Vince jakoś powodowały, że gosposia miała wyostrzone zmysły.
Z głębi wejścia w boczne pomieszczenia płynął znajomy dźwięk ludzkiej rozmowy. takiej nieco przyciszonej.
Gosposia stąpając cichutko, ruszyła w kierunku głosów. Koszyczek chwyciła do lewej ręki, pozostawiając prawą puszczoną luźno, z dłonią blisko swojego boku. Chciała pozostać niezauważoną, nie przeszkadzać tym, którzy rozmawiali.
Chloe zbliżała się powoli w dół, kamiennymi schodami. Prawdopodobnie wprost do lochów.
- Jesteś idiotą Lilian! - Doleciał kobiecy szept, który o mało co nie przerodził się w krzyk pełen oburzenia. Zaraz jednak wybrzmiał łagodniej…
- Ale całe szczęście. Teraz i tak nie ma to znaczenia. Trottier sam chce odejść podobno. Zatem nic nie stoi już na przeszkodzie, bym kandydowała.
Nastała chwila ciszy. Loch był ciemny i tylko lekka łuna dobiegała z pomieszczeń gdzieś dalej. Pod stopami dziewczyna miała wyścieloną słomę, więc jej kroki nie robiły hałasu.
- Pomożesz mi z tym i zostaw już tego nieszczęśnika. Nie będzie nam potrzebny. Niech to rude chłopisko samo go pilnuje jak chce.
Ruda kobieta podkasała suknię i wspięła się na schody, które prowadziły bezpośrednio ku wyjściu na plac. Chudy mężczyzna westchnął ciężko, poprawił czapkę i spojrzał gwałtownie w korytarz. W ostatniej chwili panna Vergest zauważyła, że to elf i się schowała. Podobno widziały w ciemnościach, ale ile w tym prawdy, tego nikt nie…
Nastąpiła cisza, przerwana skrzypnięciem drzwi na wyjściowych drzwi Już za chwilę, kolejne, oddalające się kroki zwiastowały, że Chloe została w areszcie sama. Zakręciło jej się w głowie. Nic dziwnego, bo przez ten cały czas wstrzymywała oddech, nie chcąc, żeby cokolwiek zdradziło jej obecność w tym miejscu. Nie miała zielonego pojęcia, o czym mogły te osoby rozmawiać, ale nie po to przyszła, by się tego dowiadywać tu przecież.
Miała inny cel.
Cichutko podeszła do celi, po drodze zgarniając lampę do ręki, na której ramieniu uwiesiła swój koszyk.
- Diego? - szepnęła cichutko, gdy stanęła przed zamkniętą celą.
Odpowiedziała jej cisza..
Dziewczyna dostrzegła leżące za zamkniętą kratą ciało. Chloe przygryzła w zmartwieniu wargę. To był on. Dostrzegła, że oddycha, więc poczuła lekką ulgę. Z drugiej strony gdyby był martwy to, by wcale nie było to dla niej problem...
Cofnęła się i zaczęła rozglądać za kluczem. Widziała, że Elf odwiesił go na sznurek do celi w korytarzu i tam też się po niego udała.
Wróciła i otworzyła cele wchodząc do niej. Chciała sprawdzić, co z tym nieszczęśnikiem się stało, więc zaczęła uważnie mu się przyglądać.
- Diego, żyjesz? - szepnęła do mężczyzny, a gdy ten nie odpowiedział to uderzyła go z liścia w policzek.

Uderzenie wcale nie otrzeźwiło Diego jak można było się spodziewać. W świetle lampy jego twarz była blada. Ciało zimne. Otworzył napuchnięte, załzawione oczy ale jakby nie widział. Zapach też nie był zbyt przyjemny. Chloe czuła urynę i kwaśną woń wymiocin…
- Mama?.. - Zarzęził. Suche gardło nie pozwalało mu powiedzieć nic więcej.
Dziewczyna była zaniepokojona stanem, w jakim znajdował się mężczyzna. Oświetlając sobie celę, zaczęła rozglądać się po niej. Na podłodze, w rzygowinach dostrzegła płatki kwiatka. Była to bardzo charakterystyczna roślina o bardzo jednoznacznej nazwie. Mordujka.
Diego został otruty... Albo sam się jej najadł, idąc przez las.
- Umarłbyś gdybyś się nie porzygał - mruknęła do niego Chloe. Postawiła lampę w miejscu, które wyglądało na czyste, a koszyk na taboret stojący w kącie celi.
- Na boga, kto cię tak urządził... - westchnęła, jednocześnie przykładając rękę do nosa, by ochronić przed smrodem celi. Dziewczyna ściągnęła z koszyka ścierkę i wyciągnęła słoiczek. - Konfitury robione u pani Kłopot... Rozważałam żeby dać ci coś innego... - odłożyła ten słoiczek i wzięła inny. Jego zawartość wyglądała jak galareta i miała brunatną barwę. - Już raz się strułeś, to pamiętasz co to.
Chloe otworzyła słoiczek i wzięła łyżeczkę. Nabrała na nią konfiturę i podała porcję Diegu do ust.
Mężczyzna otworzył usta i nawet wziął kęs, ale bez przekonania. Głodny był na pewno, ale zatrucie rzadko zwiększało apetyt. Gosposia zauważyła, że więzień był ranny w nogę. Ktoś się nim zajmował, bo opatrunek był i to nie tak stary. Było pewne, że mężczyzna nigdzie dziś nie ucieknie. Jego stan fizyczny był fatalny…
- Znam.. cię… - Powiedział słabo, próbując przeżuwać jedzenie.
Brunatna papka nie pachniała ładnie. Diego musiał chyba zupełnie nie czuć smaku.
- Tak, znasz mnie Diego - odparła szeptem dziewczyna. - Ale musimy się umówić, że dopiero mnie poznałeś. Ok?
- Że co?... - Majaczył więzień, ale chętnie przeżuwał dalej, cokolwiek dostał.
- Dopiero się poznaliśmy - odpowiedziała mu dziewczyna spokojnym tonem. - Trzeba cię stąd wyciągnąć. To nieludzkie - wstała od niego i zakręcając słoiczek schowała go do koszyka. Wyciągnęła za to kawałek podsuszonej kiełbasy i nieco czerstwego chleba. - Usiądź - poleciła mu i wyszła z celi by znaleźć jakieś wiadro z wodą oraz koc.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 21-11-2016, 20:24   #95
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
- Mogę napisać ogłoszenie o wolnym pokoju i powiesić na tablicy ogłoszeń - powiadomił Amandę, badając przy okazji skrzacicę. - Ile chciałybyście brać za miesiąc?

- Pan Jean Lopup płacił nam 55,00 szylingów miesięcznie. Jakby dało się taką cenę uzyskać, byłoby naprawdę cudownie. No ale i 38,00 może być w ostateczności - westchnęła Amanda która z uwagą przyglądała się temu co robi Rodolphe.

Przez dłuższą chwilę milczał i delikatnie rozmasowywał stawy łokciowe i nadgarstki maleńkiej kobiety. Potem delikatnie nastawił palce - nadgarstka i łokcia nie ruszał, bał się, że mógłby je uszkodzić zamiast pomóc. Szczęśliwie zabieg był raczej bezbolesny, więc nie musiał przejmować się ewentualnymi syknięciami Barbary.

- Mógłbym wam dać tynkturę z katalpy do wcierania w stawy, powinno pomóc nieco na stan zapalny... - mruczał pod nosem i zaczął zastanawiać się, cóż mógłby zrobić, żeby rozjaśnić nieco Barbarze umysł. I co z tymi oczyma? Nie przypominało to zaćmy, nie miał za bardzo pomysłu co z tym zrobić. Ale musi coś wymyślić. Możliwe, że skrzacica się zamknęła w sobie, bo straciła kontakt ze światem w sposób prosty - przestała go widzieć. Strata wzroku mogła wywołać wstrząs. Kilka testów jednak wskazywało, że kobieta reaguje na bodźce dźwiękowe, więc jej kontakt ze światem był ograniczony, ale nie do końca. Słyszała. Usta cały czas się poruszały, wypowiadając jakieś bezgłośne słowa. Gdy tylko skrzacica cokolwiek powiedziała, był to stek chaotycznie zlepionych słów. Zdania, które nie miały znaczenia. Górna warga poruszała się teraz jak u gryzonia. Kobieta nie wiedziała, miała splątane myśli, bełkotała, a reumatyzm powykręcał jej kości. Merowi śmierdziało tu magią. Szkoda, że Stara Marie nie rzuciła na to okiem, gdy jeszcze żyła. Kolejny powód by jednak może poszperać za księgą do alchemii gdzieś…
Barbara wyglądała jednak dziwnie spokojnie. Jakby pogodzona z tym całym losem, albo kompletnie go nieświadoma. zapytała

- Jaka ma czczona?

- No tak, bo to już w sumie obiad powoli - Odpowiedziała Amanda - A potem idziemy pomóc ojcu Theseusowi w świątyni.

- Nie martw się, Barbaro. Coś wymyślimy. - Zielarz nieświadomie pomyślał o dziwacznej machinie zostawionej przez ojca w piwnicy. Może tam leży jakaś odpowiedź? Wtarł jeszcze w najbardziej zniekształcone stawy trochę katalpowej tynktury i zaproponował ją Amandzie. Obiecał, że powiesi ogłoszenie o wynajmie pokoju i pożegnał się z kobietami, patrząc nieco smutno za Barbarą. Zawsze robiło mu się źle, gdy nie mógł komuś pomóc…

Pożegnawszy się z Amandą, Rodolphe zabrał torbę z lekarstwami i narzędziami, zahaczył jeszcze o ratusz, żeby wywiesić ogłoszenie o wynajmie i udał się na przegląd swoich owieczek - sprawdzić, czy dzieci mają zdrowe zęby, obejrzeć sobie starców, czy jakoś się trzymają i popytać o zdrowie wszystkich, których napotka.

- Czuję się dobrze, drogi Rodolphe - Stęknęła zmęczona Zbażynowa. Mer spotkał ją jak przemierzała plac i nerwowo się rozglądała - Jak wiesz mam kłopoty z oczami. Zawsze widziałam dobrze, ale te bóle oczu i ta mgiełka czasem nachodząca… No męczy mnie. Ale nie o tym chciałam rozmawiać, widziałeś może naszego Zdzicha? Od wczoraj nie mogę chłopaczyny znaleźć...

Zielarz dokonał przeglądu ostatnich wydarzeń w swojej głowie i pokręcił nią przecząco.

- Niestety, pani Zbażyn. Nie rzucił mi się w oczy. A co do oczu - jak będzie miała pani czas się do mnie wybrać, to się temu problemowi dokładniej przyjrzę, może będę w stanie pomóc.

- No pewnie będę musiała się wybrać. Z oczami idzie jeszcze wytrzymać, ale z tym marudnym Józeim to sam wiesz. Właśnie mi gorączkuje w domu. Poślę po ciebie, jak mu się nie poprawi - Kobieta westchnęła. Widać niepokoiło ją zniknięcie chłopaka. - Tymczasem, idę. Poszukam go jeszcze w okolicy. Bywaj Rodolphe - uśmiechnęła się ciepło i poszła.

- Powodzenia! - pożegnał się zielarz, rozmyślając nad zdrowiem Józefa. Może się wybierze tak czy inaczej, nie czekając na wezwanie od kobiety? Tymczasem kontynuował swój obchód.
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline  
Stary 22-11-2016, 09:05   #96
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Pężyrka zsunęła się z grzbietu swojego wiernego muła (a przynajmniej stwierdziła, że może już otrzymać miano “wiernego”) i lekko wygrzebała fiolkę z ziemi. Zadowolona z tego znaleziska włożyła je do swoich podręcznych bagaży - nie wiadomo co może jej się jeszcze przytrafić, a lepiej ponoć chuchać na zimne, jak mawiała babka. Babcia Pężyrki na pewno pochwaliłaby zaradność swojej wnuczki - a przynajmniej taką nadzieję miała sama Pężyrka.
Puszcza nie wyglądała już jak szczególnie przyjazne miejsce, a nie wiadomo w końcu było, jaka okaże się być nocą. Póki co głównym zamiarem krasnoludzicy było pokonanie jak największej ilości z jej trasy. A celem, który narodził się w jej głowie w mocnym postanowieniu były - Szuwary.
Ten pomysł wpadł jej do głowy nagle, niespodziewanie, ale wydawał się być po prostu… znakomity. I tak jechała bez celu, byle przed siebie, byle zostawiając za sobą Bełty. Nie, żeby tego chciała, ale w tym wypadku po prostu nie miała wyjścia. Teraz przynajmniej pojawił się w głowie Pężyrki jakiś potencjalny koniec pierwszego etapu podróży.

Myśli Pężyrki znowu wróciły do babci i jej powiedzonek. Ach, stara krasnoludzica zawsze miała rację, nawet jeśli jej się to nie podobało. Dlatego warto było przypominać sobie jej powiedzonka i korzystać z nich w codziennym życiu - i dokładnie o tym przypomniała Pężyrce ta odnaleziona fiolka.
W końcu sama na sobie przekonała się, że nie warto się spieszyć. Babka codziennie rano powtarzała jej, że kiedy krasnolud się spieszy, to się leszy cieszy. I co? I stało się. Aż teraz saperkę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Oczywiście zaspała i z podpłomykiem w zębach i ledwo zarzuconą kurtą biegła z domu do pracy. Droga przez wioskę była znana i Pężyrka umiała ominąć każdą dziurę, każdy wystający korzeń. Zapomniała jednak, że kopalniane chodniki wcale nie musiały być takie stałe, jak jej codzienne otoczenie. Kiedy więc potknęła się zdziwiona na nieco przekrzywionych drewnianych schodach z przewieszonej niechlujnie przez ramię i niezamkniętej torby wypadł wstrząsacz. Pężyrka zamarła, patrząc ze zgrozą jak wybuchowa kulka spadła o schodek. A potem jeszcze o schodek. I jeszcze jeden. Na bogów w podziemiach, żegnała się już z życiem, nie tylko swoim, ale również tych, których wybuch zasypałby pod ziemią. Jednak po krótkim “turrr turrr” po płaskim półpiętrze, wstrząsacz zatrzymał się.


Do dziś Pężyrka nie wiedziała, czy to było dobre zrządzenie losu, czy nieuwaga jej Mistrza przy robieniu tego egzemplarza wstrząsacza. Może też się spieszył i leszy się ucieszył wcześniej, że coś nie wyjdzie? A ostatecznie zapomniał, że już się cieszył i myślał, że znowu mu się uda? Tym niemniej najważniejsze - Pężyrka się nauczyła, że nie biega się w kopalni, bo nie wiadomo co się może wydarzyć. I zawsze zapinała teraz torbę. Krasnoludzica spojrzała szybko na swoje juki. Tak, uff, wszystkie były zamknięte. Podniosła wzrok przed siebie, wzdychając cicho. Droga kusiła nowym, ale nie była pewna, czy jednak nie wolałaby siedzieć nad wywarem z owoców róży u stóp babci, jak robiła, będąc małą dziewczynką.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners

Ostatnio edytowane przez Morri : 22-11-2016 o 09:07.
Morri jest offline  
Stary 22-11-2016, 19:29   #97
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Nim panna d’Artois zdążyła coś powiedzieć, starsza kobieta zniknęła w zielonym gąszczu. Po chwili dał się również słyszeć stłumiony okrzyk i kilka wycharczanych przekleństw, gdy przypadkiem ponownie odwiedziła leśną toaletę. Sophie podziękowała w duchu opatrzności, że pilotka miotły miała jeszcze jakieś zahamowania. Każda spędzona z nią chwila sprawiała, że bardziej rozumiała samotniczy tryb życia Brandy. Bynajmniej nie był to jej własny wybór! W tej sytuacji nieznajomi na trakcie mogli okazać się uśmiechem losu. Dziewczyna wychodziła bowiem z założenia, że skoro wóz zdołał przyjechać z Szuwar po trakcie, to dwie kobiety również nie powinny mieć z tym problemu.

- Wszystko na mojej głowie… - westchnęła cicho dziewczyna patrząc na małe ognisko. Chwyciła imbryczek przez rąbek sukni, uważając, by się nie poparzyć i schowała go przy krzakach, w które wskoczyła jej tchórzliwa towarzyszka. Ze skupieniem splotła dość prosty wzór wody i ugasiła nim niewielkie ognisko, a zwęglone patyki zakryła leśną ściółką. Zacieranie śladów obozowania nie poszło jej nawet tak źle, jak się obawiała.
Zadowolona z efektów otrzepała ręce i lekko podciągnęła rękawy ciemnej koszuli. “Teraz trudniejsze...” pomyślała, z zamiarem pozbycia się zdradzieckiego dymu z powietrza.
Źrenice oczu Sophie wykręciły się do wewnątrz odsłaniając białe gałki . Świat wokół przestał być widoczny tak wyraźnie i wydawał się jakby obserwowany spod wody. Drzewa, krzaki i imbryk zamieniły się w plątaninę skomplikowanych wzorów, które tylko mag lub czarownica byli w stanie odczytać. Wzór dymu był prosty i bardzo łatwy do zniszczenia. W zasadzie sam się rozpadał. Trzeba było mu tylko pomóc… Już za chwilę w najbliższej okolicy nie było po nim śladu.
Jednak Sophie nie wyszła z Astralu tak szybko. Coś błysnęło... Jakby świecidełko. Zaciekawiona, zaczęła przyglądać się zbliżającej się skrzacicy, która była w posiadaniu magicznego przedmiotu…
- Petunia wracaj! - Doleciało z pewnej odległości. - Nie ma co!
- No jak mówisz, że coś śmierdzi to sprawdzam! Takie mam zadanie, nie?! - Skrzacia unosiła się w powietrzu wolno lecąc i dodała sama do siebie - Nic nie czuję nadal, kurde.
"Zaraz śmierdzi!" obruszyła się w duchu dziewczyna. Fakt faktem wiedźmie ziółka miały dość specyficzny zapach, jednak najważniejsze były ich smak, no i oczywiście efekt: wyostrzały zmysły i ułatwiały dostrzeganie Astralu, dzięki czemu nie było ono aż tak wyczerpujące.

Sophie odsuwała się powoli z drogi nadlatującej Petunii. Miała zamiar przyjrzeć się interesującej ją własności skrzacicy z bezpiecznej odległości, a dopiero później wyjść z ukrycia, by zapytać o drogę do Szuwarów i przestać przedzierać się przez ten gęsty las.
Przedmioty magiczne być może nie były bardzo rzadkie, jednak dla kogoś, kto dopiero niedawno nauczył się patrzeć w Astral, a tak właśnie było w przypadku panny d'Artois, styczność z zaklętym obiektem była bardziej kwestią ciekawości. Ciekawości, można by rzec, zawodowej. Oglądając wzór astralny takiego artefaktu, zaklinacz mógł się wiele nauczyć o samym umagicznianiu przedmiotów, czyli nadawaniu im magicznych cech.
Obiektem zainteresowania okazał się być niewielki nóż, o cienkim i lekko wygiętym ostrzu. Młoda wiedźma zdołała również ujrzeć chroniący posiadaczkę, niczym Astralna bańka, wzór. Spajał on silnie przedmiot z lecącą kobietą.
Niestety patrzenie w Astral ma też swoje wady, a Sophie za bardzo skupiła swoją uwagę na nadlatującej zwiadowczyni, by zauważyć plątaninę korzeni pod swoimi nogami.
Utrata równowagi gwałtownie wyrwała ją z Astralu. Zamrugała szybko bolącymi oczami i z cichym jękiem upadła na ziemię tracąc przytomność.
 

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 23-11-2016 o 00:57.
Sapientis jest offline  
Stary 23-11-2016, 17:30   #98
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Rajd część I

Brartnik poprawił się na siedzeniu, po czym odwrócił się w stronę Bruna wysłuchując,co ten ma do powiedzenia. Był w końcu doświadczonym żołnierzem i jego wskazówki mogły się okazać przydatne.
Jednak po wysłuchaniu obrzucił byłego żołnierza spojrzeniem, w którym trudno było się doszukać zachwytu. Z rozpijaniem drużyny mógłby Moss poczekać, aż tę sprawę ze zbójami będą mieli z głowy.
- A powiedzcie mi proszę, w wojsku to też tak ciągneliście przed bojem ? - zapytał starając się brzmieć obojętnie. Równocześnie wyciągnął ręce po bimber. Remi wolał chociaż przez chwilę wstrzymać kursowanie piersiówki. O Hoe był raczej spokojny, ale kto wie co mogłoby strzelić do głowy innym uczestnikom wyprawy, gdyby współpasażerowie okazali się być tak serdecznym by poczęstować osobników na koźle.
- Nawet więcej. - Odparł gorzko Bruno - Nikt na trzeźwego w bój nie szedł. Tylko wariaci nie pili. Nie dało się.
Mężczyzna wbił wzrok przez chwilę w podłogę i przestał polerować muszkiet. Westchnął i poprawił czapkę.
- Czy my wiemy jak daleko mamy jechać? - Zapytał.
Hoe wolała politycznie milczeć. Tym bardziej, że nie znała odpowiedzi na pytanie. Na piersiówkę spojrzała niezbyt przychylnie. Takim też spojrzeniem “oberwało się” Remiemu, nim orczyca spostrzegła, że mężczyzna zamiast wesoło z niej popić wstrzymuje kolejkę.
- Gnolle wskażą nam miejsce gdzie znalazły ciało - odparł cicho bartnik przyglądając się przez chwilę byłem żołnierzowi . Zaraz jednak wyprostował się na miejscu i wypił mały łyczek bimbru. Słaby to on nie był. Remi zanotował w pamięci by więcej nie popijać, bo źle by się mogło to skończyć. Po czym podał piersiówkę dalej.
Mosse walnął w ściankę powozu pięścią i wrzasnął.
- Ej, kompania! Może by tak stanąć na jakieś jedzenie?!
Przez chwilę słychać było tylko jęczące zawieszenie pojazdu. Trzeba było dać czas orkowi nim szturchnie Patrica, a ten zapyta się…
- Co?!
- Zatrzymujemy się?!
- Powtórzył Bruno patrząc na towarzyszy.
- Możemy - doleciało.


Po niedługiej chwili oba powozy stanęły. Z kozła zeskoczyli woźnice i ruszyli do swoich zadań. Nie odpinali koni, a jedynie uwiązali. Orczyca Ragbuta razem z Quentinem ruszyli w las zbierać drzewo. Panowie Gnolle szykowali swoje ziółka i strawę, a reszta organizowała miejsce i strawę przy przyszłym ognisku.
Hoe zaś postanowiła najpierw zrobić krótki obchód wokół terenu ich posiedzenia. Po drodze załatwić sprawy fizjologiczne. Zaś na końcu dołączyć do organizowania miejsca i strawy przy przyszłym ognisku, załatwiając to tak, by nie oddalać się zbytnio od Remiego Martina.
Postój był na uboczu drogi. Na niewielkiej polanie mogły paść się spokojnie konie a i wygodnie było rozstawić niewielki obóz. Nikt tu się nie rozpędzał z wygodami. Godzina, może dwie i wszyscy zamierzali ruszyć dalej.
Hoeth zabrała swoje najpotrzebniejsze rzeczy z wozu i dostrzegła ruch. Niewielki. Właściwie tyci. Towarzyszył mu powstrzymywany ‘apsik’. Coś schowało się pod workami jutowymi i sporym materiałem płótna.
Powolutku, powolutku zaczęła odsłaniać spory kawałek płótna, robiąc przy tym minę w stylu “akuku, kogo my tu mamy na śniadanko?”.
Na początku były to nóżki w spodenkach i znoszonych, chłopskich pantoflach, później kubrak i rozczochrana grzywa. Zdzich siedział zmrożony i patrzył na Hoe.
- Jak mnie pani znalazła?! - Odezwał się wycierając smarki z nosa rękawem.
Hoe pokręciła powoli, powoli głową. Podparła dłońmi biodra. Jej mina wyrażała dezaprobatę i… niepokój.
Ile teraz lat miałby jej syn?
Wolała nie zadawać sobie tego pytania. Od dawna…
I już miała sięgnąć po Zdzicha, ale wnet wpadła jej do głowy pewna myśl. Uśmiechnęła się lekko, a w jej oczach coś zabłyszczało.
- REEEMI! - zawołała Hoe, nawet nie rozglądając się, gdzie jest mężczyzna. Kątem oka bowiem, starała się go przecież nie zgubić.
Rzeźniczka nie musiała długo czekać na reakcję Martina. Porzucił rozmowę i szybko zbliżył się do Hoeth, patrząc na nią pytająco. Zaraz jednak dostrzegł winowajcę zamieszania.
- Zaraz, zaraz… Zdzich ?!
- Ano ja...
- Uśmiechnął się nieśmiało i zaraz jęknął - Niech mnie nie odsyła…
 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 23-11-2016, 21:26   #99
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację
Martin jęknął w duszy. Jeszcze tego brakowało.
- Na odesłanie już za późno - oświadczył ponuro. Oddali się już ładny kawałek od Szuwar, a wysłanie chłopaka samopas, kiedy grasowali tu zbójcy nie wchodziło w grę. Chociaż trzymać go przy sobie, podczas obławy też nie byłoby za dobrze. Bartnik nie miał najmniejszej ochoty brać odpowiedzialność za jakiegoś szczyla. Oczyma wyobraźni już widział starą Zbażynową w żałobnych szatach...
Remi przez chwilę szukał jakiegoś rozwiązania.
- Jak na moje możnaby go podrzucić gnollom. Do czasu, aż będziemy wracać. Ale to ty lepiej znasz Józefa. No i jesteś Radną. Do ciebie należy decyzja, Hoe - zwrócił się do orczycy.

***

Remi postanowił wykorzystać czas postoju na poważniejszą rozmowę z gnollami. Dlatego też wkrótce po rozstawieniu się na polance można było zobaczyć jak zmierza w stronę Cieciółków.

- Jak podróż, panowie ? - spytał, podchodząc do gnolli.
Spojrzeli tylko obaj na Remiego. Starszy, Rajmund milczał i nie miał zamiaru odpowiadać. Jedynie Teobald, jego syn, odczuwał lekki dyskomfort z tej ciszy i odpowiedział…
- Dobrze
Bartnik starał się nie zauważać zachowania starszego węglarza. W duchu musiał przyznać, że rozmowa pod rzeźnią nie była zbyt udana. Jednak najważniejsze, że oba gnolle były tu i mogły pomóc w dalszych poszukiwaniach .
- Cieszę się. Ten postój potrwa pewnie ze dwie godzinki. Daleko jeszcze do miejsca, w którym znaleziono... pana Brassada?
Młody gnoll pokręcił głową i podrapał się w głowę. Ojciec zładował mu właśnie tobołek z prowiantem z wozu.
- Trzymaj - Powiedział po czym spojrzał na Remiego - Jeśli chodzi o drogę to szybko zleci. Gorzej wam będzie w lesie ich szukać. Tam se tyłecków furmanką nie zawiezie
Remi przyjrzał się bacznie Rajmundowi.
- Skoro tacy nieuchwytni, pewnie sprawiali wam trochę kłopotu ? - zapytał, ignorując docinek.
- Na gnomy się im nie opłaca napadać. Raz, że mało co posiadamy cennego - Zaczął odpowiadać Teobald - a dwa, że jakby się wszystkie gnolle wkurzyły, to cienko by taka banda się miała.
- Jak chcesz brodaczu znać miejsce to płać! - Nie wytrzymał Rajmund - Już ci mówiłem! 4 pensiki!
Remi przyjrzał się spod oka ojcu Teobalta.
- Cztery pensy, też mi coś. Nawet w Szuwarach mniej kantują - sarknął.
Starzec wzruszył ramionami i zeskoczył z furmanki.
- To se będzie szukać wiatru w polu. Bo dutków szkoda… Nawet nam się ta przysługa nic nie zwróciła - Wciągnął charcząc flegmę i splunął na ziemię. Obaj pomaszerowali do powstającego ogniska.

Remi przez chwilę obserwował odchodzących. Prawdę powiedziawszy spodziewał się, że poświęci kilka pensów na ten cel, ale nie przypuszczał, że gnolle tak gwałtownie zareagują na próbę targu. Bartnik zmrużył oczy. Powoli w jego głowie zaczął krystalizować się plan.
- Gdzie ten Moss się podziewa, jak go potrzebują ? - westchnął pod nosem i zaczął rozglądać się po obozowisku, szukając wspomnianego.
Bruno właśnie dołożył do świeżo rozpalonego ogniska. Noga na którą kulał od zawsze, nie ułatwiała mu zadania ale nie narzekał. W zasadzie był to prosty, były szeregowy. Głowa nabita doświadczeniem, ale też i nieszczęściami. Stąd pewnie doił z butelki ciągle. Rozum nie był tak bystry jak potok. Bardziej jak zamulona sadzawka. Coś pomiędzy orkiem Gauthierem Verninac’iem, a Patric’iem Tourneur’em. Spojrzał teraz w korony drzew chcąc dostrzec niebo.
- Jak myślicie, będzie dziś lało? Ta pogoda nie wygląda dobrze… - Powiedział.
- Mam nadzieję, że nie - odparł Remi również spoglądając ku górze. Zaraz jednak opuścił wzrok.

- Powiedz mi, Bruno zostało ci jeszcze tego bimbru ? .
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 23-11-2016 o 21:29.
Kostka jest offline  
Stary 24-11-2016, 19:53   #100
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Uwięziony w klatce szlachcic odetchnął przez chwilę pełną piersią - nie dość, że wyswobodził się z krępujących go więzów, to jeszcze miał okazję łyknąć haust świeżego powietrza, które nadeszło od strony drzwi i z niemałym trudem przebrnęło przez dziury w materii przykrywającego klatkę koca. Czując orzeźwiający powiew, Gaspard zamrugał i delikatnie potrząsnął ze zdziwieniem głową. Zdawał sobie sprawę, że wszystko wokół śmierdzi, ale teraz, po raz pierwszy, miał okazję zrozumieć, jak bardzo dusząca woń go otacza. I, niestety, jak wiele on sam dorzuca do otaczającego go bukietu zapachów. Nieprzetrawiony alkohol, nie zmieniane od tygodnia ubranie, a nawet wyjątkowo oszczędnie stosowane w czasie kąpieli mydło. To wszystko sprawiło, że po raz pierwszy poczuł odrobinę zażenowania na myśl, że mógłby zostać spożyty w takim, a nie innym stanie.
Właściwie to podejrzewał, że na talerzu przebije zapachem przyniesioną właśnie cebulę…
Mój dobry boże, oni chyba nie zamierzali go zjeść jedynie z cebulą i kilkoma na wpół zwiędłymi warzywami? Gasparda aż zatkało na tę myśl z oburzenia. Na wieść o piwie niemal rąbnął głową o niski sufit swojego metalowego więzienia.
- Nie no, to jakieś żarty. - Wymamrotał i trzymając ręce dla pozoru wciąż za plecami, ruszył do widocznych w kocu dziur. Musiał natychmiast wypatrzeć cokolwiek, co pomoże mu się wydostać… Albo przynajmniej butelkę dobrego wina do sensownego aperitifu.
Klatka się lekko rozbujała. Przez wyszarpaną dziurę Gaspard mógł ocenić sytuację. Starego dziada Milosa nie widział, Boran stał plecami, kroił cebulę i płakał. Chudy Radmil poszedł się załatwić, choć znając tego typu kulturę nie było to daleko. Troll Glygoriy natomiast, właśnie ściągnął klucz ze stołu i powiesił go sobie na szyi.
- Ja go zabiere już do szopy tatku - Powiedział.
- Sadła to z niego nic nie będzie, ale bierz, bierz. Sam przecież udźwigniesz. - Odpowiedział Milos odezwał się z drugiej izby.
Zabujało klatką, a Gaspard mało co nie upadł. Żelazna pułapka nie była wielka i stać na nogach się nie dało. Mężczyzna pod palcami mógł wyczuć kawałek ostrego przedmiotu. Była to ułamana kość. Kawałek żebra. Długości palca.
Zaskoczony swoim szczęściem markiz przez chwilę delektował się wizją zadźgania na śmierć trolla kilkunastocentymetrowym fragmentem jego poprzedniego obiadu, jednak szybko porzucił krainę fantazji. Kołyszące się obecnie metalowe więzienie obudziło niemiłe wspomnienia poprzedniego wieczoru i zmusiło czarnowłosego mężczyznę do łupnięcia pięścią w najbliższą w miarę płaską powierzchnię.
- Uważać tam, bo zaraz cały farsz wam wyhaftuję! - Wydusił przez zęby, licząc na to, że jego oprawcy chociaż odrobinę przejmą się zapewnieniem w miarę higienicznych warunków przygotowywania jedzenia i opierając się całym ciałem o kraty naprzeciwko drzwiczek, które będą musieli otworzyć, aby go wyciągnąć. Przeniesienie go do szopy brzmiało jak niemal nierealny, jak na standardy Gasparda, łut szczęścia i mimo tragicznych warunków transportu zamierzał w pełni wykorzystać okazję na znalezienie się sam na sam z rosłym porywaczem.
Nie wiedział, jak wiele czasu ma na przygotowania, postanowił więc zadziałać w miarę szybko i już na wstępie z rozmysłem, donośnie, tak, aby było to dobrze słychać, łupnął głową o kraty i udając nieprzytomnego schował ręce wraz z prowizoryczną bronią za plecami.
Troll wyszedł na podwórze dźwigając ciężko klatkę. Stękając przy tym głośno i sapał. Zupełnie nie zwrócił uwagi na hałas jaki wydało uderzenie.
- Idziesz Radmil? - Zapytał.
- Idę, idę.. już… - Doleciało z daleka.
Gaspard obserwował cienie, które majaczyły na kocu by znów zanurzyć się w ciemności. Tym razem w mrocznej szopie w której sprawiano prosiaki, wiewióry i bobry. Trudno było ocenić, czy fetor był słabszy niż w chacie…
- No i już. Po strachu. Nie upuściłem, hehe.. au. - Jęknął Glygoriy i odstawił klatkę na ziemię - Mój biedny krzyż.
Gwałtownym ruchem zdarł koc wzbijając tumany kurzu. Ledwo Gaspard wytrzymał by nie kichnąć. Jednym okiem widział, że troll zbliżył się i zaczął nucić sobie melodię. Zdjął klucz z szyi skupiając całą uwagę na zamku.
Mocowanie się z kłódkami należało do tych zadań, w których nie czuł się zbyt kompetentny. Skobel, to był prosty mechanizm, klamka też dała się ogarnąć jakoś…
- O. A tobie co się stało? - Wreszcie spostrzegł, że mężczyzna leży jak długi bez tchu. Zgrzytnął klucz i kłódka opadła. Jęknęły otwierane drzwiczki. Do środka wsunęła się wielka łapa i powoli chwyciła Gasparda by wyciągnąć go na zewnątrz.
Szlachcic z najprawdziwszym trudem powstrzymał się przed podniesieniem głowy i soczystym opierdoleniem trolla za niezwracanie uwagi na starannie okraszoną oprawą dźwiękową inscenizację mdlenia i dał się wyciągnąć na zewnątrz. Mimo oburzenia (podbudowanego dodatkowo faktem, że kiedyś, jeszcze jako szczeniak marzył o ucieczce z domu i przyłączenia się do trupy teatralnej), zachował jednak zimną krew i tak bezwładnie, jak tylko potrafiło jego przyzwyczajone do dużych ilości zwiotczającego mięśnie alkoholu ciało, zawisł w dłoni ludożercy. Pierwotnym planem był bezpośredni atak, wymierzony w tchawicę, aortę, albo, w miarę możliwości oko… No, w każdym razie jakiś miękki element trolla, ale, będąc już ściskanym, Gaspard zdał sobie sprawę z faktu, że wszelkie bardziej bolesne dla amatora ludzkiego mięsa uderzenia mogłyby się skończyć zbyt gwałtownym, mimowolnym zaciśnięciem pięści. A to by dla czarnowłosego człowieka niekoniecznie skończyło się szczęśliwie.
Wyjście pozostawało zatem jedno: kiedy tylko, ostrożnie unosząc powiekę lewego oka, upewni się, że jest już poza klatką, będzie musiał gwałtownie wbić swoją prowizoryczną broń w nadgarstek Glygoriya, szarpnąć, licząc na to, że jak najmniejsza część wierzchniej garderoby zostanie w garści oponenta, przetoczyć się po podłodze i… I chyba zacząć myśleć nad krokiem czwartym. Gaspard z doświadczenia wiedział, że planowanie więcej niż trzech rzeczy naraz zawsze kończyło się jakimś niespodziewanym wypadkiem po drodze, zatem w chwili obecnej po prostu skupił całą uwagę na chwyceniu tej jednej właściwej chwili na wyrwanie się z łap trolla.
 
Gzyms jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172