Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-11-2016, 17:22   #81
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację
Akcja pod Arsenałem

Grupa, która zebrała się na rynku nie musiała długo czekać na pojawienie się Remiego. Mimo nieciekawego poranka mężczyzna dziarskim krokiem wkroczył na plac. Na chwilę przystanął na jego skraju oceniając obecnych. Albo po prostu zbierając siły. Zaraz jednak znów powziął marsz, a torba przewieszona przez jego ramię huśtała się energicznie.

Gwar zebranych rekrutów umilkł i zrobili oni miejsce Remiemu. Każdy z nich ściskał w ręku dziarsko oręż, ale niektórzy twarze mieli zmęczone…
- Dzień dobry panie Martin - powiedziało kilka osób.
- Witam wszystkich. Jak widzę Hoe jeszcze nie ma - tu barnik spojrzał krótko w kierunku rzeźni - ale trzeba by się zająć organizować. Zanim pobierzemy broń z arsenału pokażcie co tam wzięliście - Remi miał nadzieję, że z bronią będzie lepiej niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Niby w arsenale były zapasy, ale kto wie w jakim stanie ?
Bruno Mosse mlasnął głośno. Suszyło go po ostatniej nocy i napuchnięty był na twarzy.
- Może ja pierwszy powiem, że w zasadzie nic nie mam. Swój rapier sprzedałem już dawno. Nóż brat mi pożałował nawet, więc bimber czysty wziąłem. Jak podpalić to całkiem dobry granat się robi.
- Ja pożyczyłem siekierę od ojca- pochwalił się Grégoire Micheaux pokazując zwykłe narzędzie o nieco wyrobionym trzonku. Niemowa, Vericniac pokazał widły ze stajni, a Quentin wyjął spory nóż o wyszczerbionym ostrzu, natomiast orczyca ‘Rab’ pokazała dębową, nabitą kamieniami pałkę długości łokcia.
Remiemu udało się złapać kontakt wzrokowy z Patric’em, który z pewnością był pod wrażeniem wyposażenia milicji.
- Cóż.. - westchnął unosząc do góry bosak - sam nie mam nic lepszego. Ale w zręcznych rękach każda broń groźna jak mawiają. Co pan planuje panie Martin?
- W tym wypadku… musimy liczyć na arsenał, jeśli idzie o broń. Trzeba też znaleźć Hoeth. Podjąć powóz i osiodłać konia. Ale po kolei. Każdy kto ma jakieś doświadczenie z bronią palną niech uniesie rękę.
Zgromadzeni spojrzeli po sobie badawczo, a w górę uniosły się dwie dłonie.
- Wiem co i jak. Byłem w wojsku. Strzelec ze mnie słaby, ale obsługiwać umiem - Powiedział Mosse.
- Podobnie ja - Dorzucił Patric - W wojsku nie byłem, ale załadować patrona i strzelić, potrafię.
- No. a co to za filozofia? Odciągnąć kurek i nacisnąć spust? - Zapytała z nutą pretensji ‘Rub’.
- Ja byłem cholernie celny w dzieciństwie. Potrafiłem z procy ptaka uwalić w locie - Pochwalił się Grégoire.
- Świetnie - krótko skomentował Martin. -Żeby wszystko było jasne dla nieobeznanych, Bruno szybko zaprezentujesz. Strzału nie oddawaj, bo się znowu całe Szuwary zbiegną - Remi pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Patric dopilnujesz, żeby rozdano broń i żeby nikt nic nie schował pod pazuchę. Wszystko ma być policzone. Ja idę zobaczyć co z Hoe - poinformował poprawiając torbę na ramieniu.

Patric kiwnął głową, że zrozumiał, a od Mosse doleciało głośne ‘Taa jest’. Właśnie napatoczyła się Iris Pascal idąc do pracy w Urzędzie. Szybko dołączyła do grupy, gdyż posiadała klucz do arsenału i była poinformowana przez Trouve co i jak. Remi mógł spokojnie oddalić się od tej uzbrojonej zgrai. Z czego natychmiast skorzystał.
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 15-11-2016 o 17:10.
Kostka jest offline  
Stary 06-11-2016, 10:56   #82
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
- A cóż się stało?! - wykrzyknął u progu drzwi zaskoczony Rodolphe. Trouve był tak bardzo stateczną i opanowaną postacią, że zielarz nie mógł sobie wyobrazić go uwikłanego w żadną sprawę, mogącą doprowadzić do zranienia. Nawet takiej, w której przypadkowo przytrzaskuje dłoń drzwiami. Było to po prostu niemożliwe. - Wejdź, proszę, wejdź.

Trouve wczłapał do środka obstukując buty na wszelki wypadek, co by cyrulikowi izby nie zabłocić.

Trottier wprowadził kobolda do domu i przyjrzał się krytycznie krwawiącemu palcowi. Jeżeli obrażenia nie były poważne i nie wymagały natychmiastowej pomocy, to zielarz chętnie najpierw wysłucha relacji Jeana-Christopha - ciekawość weźmie górę nad jego humanitarnością.

- Palnąłem sobie młotkiem w palucha - skwitował obrażenia niezbyt dumny z siebie rajca. Kciuk oberwał w staw pośrodku palca. Obrzęk i wybroczyny zdarzyły się rozlać, a miejsce zsiniało. Była to niefortunnie prawa ręka pana Jeana Chritophe, więc mer łatwo mógł się domyślić, że będzie to spory problem dla urzędnika.

Rodolphe uśmiechnął się półgębkiem, gdy wyobrażał sobie pracującego kobolda. Natychmiast wytłumaczył, malutkim kłamstewkiem, swoją minę:

- Szczęśliwie to nic poważnego, przynajmniej nie za bardzo…

Cyrulik od razu wziął się do roboty. Rozmasował najpierw okoliczne tkanki, zaczynając od kłykci przy dłoni, skończywszy na czubkach palców, pomijając miejsce uderzenia. Następnie sprawdził ruchomość i odwracając uwagę Trouve’a, jednym ruchem nastawił miejsce. Ból powinien wystąpić, ale niezbyt silny, jednak wolał uniknąć niepotrzebnego spięcia bolącej dłoni. Potem przygotował papkę z ziół o działaniu przeciwobrzekowym i obwiązał palucha biednego kobolda.

- Gotowe. Za dużo teraz nie popracujesz tym palcem i nie przeciąża go. Wieczorem będzie bolał, ale zacznie się ruszać. A od jutra powinno już wszystko działać jak należy, chociaż opuchlizny spodziewaj się jeszcze przez jakieś dwa, może cztery dni. Pojaw się jutro na kontrolę z samego rana - poinstruował kobolda spokojnym, rzeczowym tonem. - Jest dla mnie jakaś praca w urzędzie? - zapytał krzywiąc się. - Muszę przyjąć jeszcze panią Barbarę. A! - Rodoplhe przypomniał sobie jeszcze o kwestii zapłaty za pracę. - Wypadałoby zapłacić za naprawę paluszka.

- Zap.. ? Oczywiście. sir.. - Kobold nie wyglądał na szczęśliwego. Jedną ręką wydobył sakiewkę z monetami i odwrócił się jakby strzegł ukryte tam własne potomstwo. Rozpoczął coś tam gmerać.

- Jest kilka spraw panie Trotierr… - Powiedzial po chwili, jakby spod płaszcza - Pierwsza to kuźnia. Ludzie się skarżą na kowala. Całą noc kuje i spać ponoć nie daje. To kolejny raz jak takie coś robi. Jak ostatni raz poszli do niego mieszkańcy, to krwawo się to skończyło. Sam pan tego bidaka Veriniac’a opatrywał. Nie dość tego, teraz u Armanda pracuje zamiast w stajni.

Kobold wreszcie coś wygrzebał i nieśmiało wręczył cyrulikowi. Była to ładna moneta jednego szylinga. Trouve przełknął ślinę i wbił wzrok wpatrując się w twarz mera, jakby szukał potwierdzenia.

Rodolphe odebrał szylinga i pokazał drugą dłonią dwa palce, po czym zgiął jeden. Miał nadzieję, że kobold zrozumie przekaz. A przy okazji odpowiedział na kuźniowy temat:

- Mogę się pod wieczór wybrać na rozmowę z Armandem. Ja się tam dobrze wysypiam, ale to może przez to, że w ogólności sen mam dobry. A co on tam w ogóle kuje?

Jean Christophe powędrował wzrokiem i chorą ręką znów do woreczka i rozpoczął szukanie.

- Nie za bardzo wiem, sir. Ale kuźnia, to niestety nie wszystko. Dziś organizuję grupę, która będzie zbierać te rzeczy po ofiarach Pomoru Sennego. Pan Remi i pani Hoe ruszają za bandytami do lasu. Dziś też porozmawiam z cicerone. Idąc za radą pani Noeth poproszę go by zajął się poszukiwaniem osób zaginionych lub rozwiązaniem tych wszystkich nieszczęsnych spraw, które nami ostatnio tak wstrząsnęły… choć pewnie najpierw pogrzeb Brassarda…

Kobold wydobył w końcu drugiego szylinga i z kwaśną miną położył na stole. Westchnął przy typ i Rodolphe być może nawet, zauważył jak się dziadkowi oczy zaszkliły.

- Ech.. No i mam papiery odnośnie posesji nr 30 - rajca wydobył jakieś dokumenty i położył na stole - Potrzebuję podpisu. Zgody na sprzedaż jej panu Marchal’owi. Inaczej kupi dom LeBrunów, który jest obok.

- Mam jakiś wybór? - zapytał Rodolphe i począł szukać pióra. - Nie przydam się ani przy zbieraniu rzeczy ani przy pościgu. Co za czasy! - wykrzyknął ze złością. - Panie Trouve - mam nadzieję, że da sobie pan z tym radę. Ja się po prostu nie nadaję…


Pożegnał się potem z koboldem i zajął się przygotowywaniem leków dla pani Barbary. Nawet udało mu się część wygrzebać z szuflad i glinianych naczyń, gdy do drzwi znów zapukał ktoś i bezceremonialnie sobie je otworzył wsadzając głowę.

- Pane Trottier, czy miałby pan chwilkę dla mnie?
Właścicielem siwiejącego czerepu był naukowiec Arsène Dior. Młodszy brat Huga, perfumiarza i artysty.

- Oczywiście… Chociaż, drogi Arsene, wypadałoby poczekać aż otworzę drzwi. Słucham cię, słucham.

- Tak, tak.. to rzeczywiście było niestosowne - Mężczyzna wkradł się nieśmiało uchylając szerzej drzwi, jakby ktoś go miał za chwilę wyrzucić. Podrapał się w głowę, rozejrzał. Oczy miał rozbiegane i przejawiał jakieś nerwowe zachowania. Tak już miał…

- Otóż mam zamówienie prosto z Matrice. Brat jak zaniemógł, tak cały czas pracować nie chce. Pieniędzy brak. Same kłopoty. No, żeby panu wiele nie tłumaczyć, to prosić chciałem o.. Brak ambry. No, nie mamy ambry. I potrzebujemy ladanum. Bo tańsze… tylko.. jakby dobrej jakości było. Ja u siebie tego nie umiem zrobić. Laboratorium brata zaszło już pajęczynami, składniki są do wyrzucenia. Zapłacę rzecz jasna… Co pan na to?

Z tej chaotycznej rozmowy, mer mógł wywnioskować, że naukowiec potrzebował zamiennika ziołowego do zapachów. Ambra miała specyficzny zapach i nie było to łatwe zadanie, szczególnie o tej porze roku.

- Wiesz, drogi Arsene… Chętnie bym ci pomógł, lecz nie posiadam zapasów tego oleju. A to nie pora na zbieranie ladanum. Więc chwilowo nie mam jak pomóc, będę jednak zwracał na to uwagę w przyszłości. Jak w jakiś sposób zdobędę surowiec, to dam ci znać, dobrze?

Zielarz chętnie zarobiłby parę groszy, lecz nie miał jak. Teraz wypadało się pożegnać i przygotować na spotkanie z Barbarą. A jak znajdzie jeszcze czas przed wieczorem, to wyjdzie popytać w wiosce o zdrowie mieszkańców. A już całkiem wieczorem ma zamiar wybrać się do kowala i zamienić parę słów.
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline  
Stary 07-11-2016, 10:12   #83
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Rzeź na Gnollach (?)

Hoe niechętnie i wcale nie śpiesznie wywlokła się z łóżka. Głowa bolała ją na samą myśl o dzisiejszym dniu. Lisa dalej pomagała Ocaleńcowi w karczmie, a więc sama musiała zająć się zwierzętami i rzeźnią. W dodatku czekała ją nie wiadomo jeszcze o której wyprawa… a jakby tego było mało, podczas gdy jej nie będzie jej podopieczna zostanie sama z Eldritchem, którego do cholery miała pilnować… czy raczej on miał się jej pilnować. Przeklinała w duchu tego, kto kazał zająć się Ocaleńcowi karczmą. Gdyby nie to, mogłaby zyskać cztery pomocne ręce w rzeźni, zamiast stracić dwie… ale co tam, raz nie zawsze. Orczyca dobrze wiedziała, że zamieszania w Szuwarach zwykle są krótkie i chwilowe, po nich zaś następuje długotrwały zasłużony dla wszystkich spokój i monotonia.
Darując sobie takie bzdury jak tracenie czasu na ubieranie się, zielonoskóra owinęła się kocem i jeszcze zaspana, ruszyła otworzyć drzwi.
- Czego - padło z jej ust nim jeszcze zarejestrowała, kto w ogóle stoi przed otwierającymi się drzwiami. - Kogut ledwo zapiał a już czegoś chcą… - marudziła jeszcze pod nosem.
- A dzień dobry szanowna pani - ukłonił się starszy Gnoll. Obaj byli mali, w długich, ciągnących się po błocie płaszczach. Brudni. Spod naciągniętych kapturów tylko im oczy błyszczały.
- My po jajecko - wygramolił w kieszeni dwa pensy młodszy z gości i wyciągnął dłoń do orczycy
- A kogucik też całkiem, całkiem - mlasnął znów starszy wpatrując się w kurnik.
Hoe z pewnym zdziwieniem patrzyła na osobników, którzy zapukali do jej drzwi.
- Jedno jajecko cztery pensy - oznajmiła - a kogucika nie ruszajcie, bo paluszki poucinam. - Dodała bardzo poważnym tonem, patrząc na nich z góry.




Teobald przełknął ślinę i zaczął grzebać za brakującymi monetami.
- Pani nos nie zno. Jam jest Rajmund Cieciółka, węglarz ze Spalonego Lasu z Bełtów. A to je mój syn Teobald. Przyjechaliśmy wczora i przywieźliśmy jednego z waszych. Ryzykowaliśmy życiem by go tu dostarczyć i takie jajecko..
- Spokojnie tatko, mam! - Powiedział ten młodszy wygrzebując dodatkowe 2 pensy i wręczył je Hoe wspinając się na palcach- Dostaniemy jajecko? - Poprosił.
Nim Hoe zdążyła odpowiedzieć, jej czuły słuch wyłapał zbliżające się od strony rynku kroki. Gdy spojrzała w tamtą stronę, zauważyła dobrze znaną posturę Remiego Martina. Oba gnolle też na razie przerwały transakcję i obróciły swoje główki w kierunku gościa.
Hoe z westchnieniem odebrała zapłatę.
- No weźcie sobie to jajeczko, tylko pamiętajcie co mówiłam o koguciku… tylko jajeczko. - Pogroziła swoim gościom palcem, a jej spojrzenie przeniosło się na Remiego.
Bartnik przyspieszył kroku. Miał szczęście, że gnolle, których szukał miały jakieś sprawy z Rzeźniczką. To będzie dużo prostsze niż szukanie ich w “Burym”, a potem jeszcze lokalizowanie Hoe, która w tym czasie mogłaby się już dawno znaleźć pod arsenałem.
- Witaj Hoe. Witajcie panowie - przywitał się, podchodząc.
Niewielkie postaci tylko zadarły na chwile kapturki i przydeptując sobie długie płaszcze zniknęły w kurniku, o czym zresztą zaraz dały znać kury.
- Jasna cholera… - odparła Hoe, zamiast uprzejmie przywitać się, a jej wzrok padł na kurnik - oby nic tam nie wywinęli. Witaj Remi - dodała przenosząc na niego wzrok i odruchowo mocniej opatulając się kocem. Widać było, że została wyrwana z łóżka by otworzyć drzwi.
Wzrok bartnika również podążył ku kurnikowi.
- Taa… Słuchaj, nie odwiedził cię czasem Trouve ? - Remi porzucił obserwację kurnika i przez chwilę kontemplował niecodzienny ubiór orczycy.
- Kartkę mi zostawił wczoraj - odpowiedziała, a widząc (a przynajmniej gdy wydało jej się, że widzi) co kontempluje Remi, spróbowała jeszcze szczelniej owinąć się, chociaż nie było to możliwe. - A co?
- A bo w arsenale właśnie znajduje się grupa mieszkańców Szuwar, którzy podejmują broń - lekko uśmiechnął się bartnik. - Nietypowych masz klientów - dodał jeszcze zmieniając temat.
- Dopiero kogut zapiał… - Hoe dosłownie “zamarudziła”, ledwo co wstała a do roboty miała tyle, że już na samą myśl nie wiedziała w co wsadzić ręce. - Za ile chcesz ruszać?
Martin podrapał się po czuprynie.
- Najpierw wolałbym się dokładniej dowiedzieć czegoś o tych bandytach. Ten stary kobold trochę mnie wczoraj zaskoczył. Dlatego szukałem twoich klientów. No i jeszcze wszyscy muszą się w pełni przygotować - ostatnie mruknął już ciszej.
W tym momencie kogut w kurniku wrzasnął i poszło trochę pierza.
- Czekaj, dobrali się do arsen… JA IM ZARAZ DAM! - Hoe wyskoczyła z mieszkania, ale nie poleciała do arsenału tylko do kurnika. - A mówiłam kogucika nie ruszać! - Koc trzymała jedną ręką, bo drugą groźnie wymachiwała na gnolle.
Bartnik przezornie podążył za nią. Lepiej by było, gdyby gnolle przeżyły. W końcu chciał jeszcze się od nich dowiedzieć paru rzeczy
- Już, już - wybąkał ten starszy i wygramolił się z kurnika ze słomą za kołnierzem - Zadziora taki z niego.
- Mamy jus jajecko, tera ino go jakoś łodgrzać - uśmiechnął się naprawdę szczerze młody Teobald.
- Bardzo pani dziekujemy obaj i się oddalamy - zaczęli się kłaniać Remiemu i Hoe.
- Hola! Hola! Nie tak szybko. Mój przyjaciel słówko chce z wami zamienić - zielonoskóra przeniosła spojrzenie na Remiego.
- To wy jesteście gnollami, które przywiozły ciało America Brassarda, prawda ? - spytał i nie czekając na odpowiedź kontynuował. - Miasto organizuje wyprawę przeciw tym bandytom. Bylibyśmy wdzięczni za informacje - powiedział dyplomatycznie.
Młody gnoll kichnął gromko i zaczął wydmuchiwać nos. Starszy wziął ręce pod boki i uśmiechnął się chytrze..
- To bydzie kosztować - odpowiedział
- Zadziwiające jak często ludzie i inne rasy mylą uprzejmość z naiwnością - westchnął bartnik. - Śpieszę się. Powiesz pan czy nie ?
Hoe politycznie milczała. Z zaciśniętą politycznie pięścią…
Przy okazji przypominając sobie, za co tak lubiła Remiego i zastanawiając się, czy uda jej się go przekonać do tego do czego chciała go przekonać… w odpowiednim czasie i w odpowiedniej chwili.
- To by kosztowało jajecko - zupełnie niewzruszony starszy gnoll, Rajmund odpowiedział czując nosem biznes.
Remi zastygł w bezruchu wpatrując się w oczy gnolla. W jego duszy trwała właśnie krótka walka pomiędzy rozbawieniem postawą gnolla a irytacją.
- Jajecko to wygórowana cena na coś, co można by mieć za darmo, używając siły - rzekł podejmując ostatnią próbę.
Mina Rajmunda zrzedła. Przeniósł wzrok na Hoe, która wydała mu się cieplejsza w obliczu… ale tylko przez chwilę…
- Wszystko już zekłem obezyście, człeku!
- Tatko się tak nie denerwuje - Wtrącił się Teobald jak już pokonał atak kichania - Czy dostaniemy chociaż pensa, sir? - Zapytał i za chwilę dodał - Nie wiemy dokładnie, gdzie znajduje się ta banda, ale będziemy razem wtrącać to wskażemy miejsce, gdzie tego nieszczęśnika Brassarda znaleźliśmy.
- W ramach nagrody dostaniecie zbrojną eskortę i dozgonną wdzięczność mieszkańców Szuwar. A przynajmniej moją - odparł Remi, a wyraz jego twarzy jakby nieco złagodniał. - Oberżystą, jak widzicie niestety nie jestem. Ale liczę, że podczas wspólnej drogi znajdziemy wystarczająco dużo czasu, żebyście się podzieli wszystkim co wiecie - uśmiech, który pojawił się na twarzy mężczyzny z każdym wypowiedzianym słowem stawał się coraz szerszy. - Wszamcie szybko to jajecko i szykujcie się do drogi.
Koboldy oddaliły się, choć nie były zadowolone z tej rozmowy. Okazało się, że mieszkańcy Szuwar chętnie liczą sobie za wszystko i chętnie korzystają z pomocy. Mniej jednak są skorzy do wdzięczności.
- Hmm… - burknęła Hoe, gdy dziwni goście oddalili się od jej domu. Faktycznie, miała bardziej miękkie serce. Dałaby im to jajeczko… jeszcze jedno, chociaż nie była pewna, czy w międzyczasie nie podebrali ich więcej niż jedno. Sprawdzenie jednak musiało poczekać.
- Ech… - mruknął bartnik pod nosem. Zaraz jednak wyprostował się i spojrzał na Rzeźniczkę. - Jak dużo czasu potrzebujesz, żeby się przygotować?
- Jeszcze nie zjadłam śniadania - pożaliła się nieco - muszę oporządzić zwierzęta i powiedzieć Lisie, że mnie nie będzie. Uwinę się tak szybko jak mogę, ale godzinę to najmniej.
Remi kiwnął głową.
- Wiesz, gdzie mnie szukać. Będziemy czekać - dodał i zaczął zbierać się do odejścia.
- Jasne - mruknęła Hoe. Ona skierowała się na powrót do domu. Marząc o śniadaniu…
 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 08-11-2016, 22:31   #84
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
- Cip cip cip cip cip… cip cip cip cip cip… - Nieco już bardziej ogarnięta, ubrana co prawda w skórzaną zbroję i siekierki u paska. Najedzona śniadaniem i napita kompotem… Hoe stała we własnym ogródku rozsypując zwierzakom żarcie. Akurat teraz, padło na kurki, z którymi zielonoskóra chyba odnalazła wspólny język. - Cip cip cip cip cip…


Niestety wyglądało na to, że akurat ktoś w tej właśnie chwili postanowił potrzebować orczyczę. W furtce ogrodzenia domu Hoe stanęła drobna sylwetka jakiejś dziewczyny. Jakiejś, bo nie kojarzyła jej z twarzy. Dziewczę to ubrane było schludnie, ciemno brązowe włosy miała spięte z tyłu głowy, a na bladej twarzy widniał lekki uprzejmy uśmiech.
- Przepraszam, szukam rzeźnika, czy dobrze trafiłam? - zapytała dziewczyna uchylając furtkę.
- Dobrze, dobrze - odparła Hoe, której jakoś nie dziwiło, że ktoś coś od niej znów miałby chcieć. - Co tam chce? - zapytała na chwilę przestając dosypywać kurką jedzonka i skupiając wzrok na dziewczynie.

A ta zachęcona przyśpieszyła kroku, by zaraz znaleźć się tuż obok orczycy.
- Jestem Chloe Vegest, gosposia duchownego - przedstawiła się z grzeczności. Widać było po niej zmęczenie i niewyspanie, przez które zapewne zapomniała, że już się nie tak dawno z zielonoskórą widziała. Powstrzymała się przy tym od ziewnięcia. - Chciałabym zakupić trochę mięsa dla sierocińca i porozmawiać o jakiś stałych zamówieniach - dodała zaraz.

- Aha… - odparła orczyca, na całe szczęście przeklinając tylko w myślach. - Niewiele na dziś mogę ci zapewnić. Takie czasy. Łowczy zaginął, a moja pomocnica musi pomagać w prowadzeniu karczmy… bo karczmarz zaginął... - zamarudziła Hoe. - Chodź pokażę ci co mam. - Po tych słowach sama ruszyła w stronę drzwi wejściowych do jej domu, upewniając się, że gosposia duchownego też idzie.

Panna Vergest bez ociągania podążyła za gospodarzem.
- Czy tu... W Szuwarach... - zaczęła Chloe niepewnym tonem głosu. - To tak zawsze kuźnia pracuje w nocy? - zapytała wchodząc do domu za zielonoskórą.
- Kuźnia? - Hoe zdziwiła się. Coś tam słyszała… ale mając tyle spraw na głowie, szczerze nie zwróciła na to uwagi.
Pomieszczenie do którego weszły musiało stanowić teraz korytarz i jednocześnie opuszczony sklep. Stała tu bowiem pusta lada i pusty stół. Zapewne w czasach gdy miasto tętniło życiem, rzeźnik potrzebował części, która była sklepem. Ale teraz stały tu głównie buty i puste pudła. Hoe prowadziła więc dalej, przez następne drzwi, do - sądząc po zapachach - kuchni.

Gosposia rozglądała się po mijanych pomieszczeniach lecz nie robiła tego natrętnie, od zwykłe, odruchowe rzucenie okiem.
- Nie słyszała pani? - dziewczyna wydawała się być nie lada zdziwiona tym faktem, a może zwyczajnie nie orientowała się w topografi miasta. - Karczmarz nie odnalazł się? - zmartwiła się. - Bo miałam w planach jeszcze z kimś z karczmy porozmawiać w podobnej sprawie co z panią - westchnęła ze zmartwieniem Chloe.
- No, niestety. Nie odnalazł się - oznajmiła Hoe z nieukrywanym smutkiem w głosie. - A kuźnia? Jest dość daleko - mruknęła, z niezadowoleniem. Gdyby tylko z Szuwar nie zniknął Harl… miałby się tym kto zająć.
Kuchnia orczycy była pomieszczeniem schludnym, skromnym i minimalistycznym. Może niepotrzebne było tu tych kilka pustych beczek i garnków. Może nie potrzebne były tu te ozdoby… zwierzęce kości, czaszki, łańcuchy z kośćmi (zapewne nie zmieściły się już jako zewnętrzne ozdoby domu). Ale właśnie to dodawało jej jakiegokolwiek klimatu. Pachniało tu, wędlinami.
Jednak to nie było miejsce, do którego prowadziła Hoe swojego gościa. W kuchni znajdowały się kolejne drzwi. Gdy zaś zielonoskóra je otworzyła, nie było tam pomieszczenia, a schody w dół. Do piwnicy…
aż zawiało chłodem. A zielonoskóra uśmiechnęła się, próbując być miła. Tyle, że uśmiech Hoe zawsze przywoływał na myśl te uczucia (zwłaszcza u tych, którzy mało ją znali) - czy uśmiecha się, czy śmieje się, czy właśnie ma ochotę cię zjeść…
Chloe zatrzymała się spoglądając w dół. Wydawała się wahać czy aby na pewno zejście z kimś o tak "czarującym" uśmiechu do piwnicy i do tego bez świadków... Dziewczyna przełknęła cicho, wyprostowała się i prawą dłoń puściła luźno obok uda.
- W świątyni niestety jest bardzo głośno. Dzieciaki prawie nie zmrużyły oka. Przy śniadaniu podpierały się nosami o stół - ciągnęła dalej swą luźną gadkę gosposia, gotowa by iść dalej.
- Mhhhm… - mruknęła Hoe. - Będzie trzeba coś z tym zrobić. - Podsumowała. Po tym zaś cmoknęła w zamyśleniu. - Ale wątpię by było kogo dziś wysłać by z kowalem gadał jak trzeba. Jutro prędzej - orczyca wzruszyła ramionami, chociaż nie wydawało się, by jej to nie obchodziło. Po prostu dosięgała ją powoli “bezradność”. Nie dało się zbawić na raz całego świata.
Ruszyła pierwsza w dół po schodach. Gestem dłoni zachęcając kobietę, by poszła za nią.
Chloe skinęła głową i, kilka kroków za orczycą, ruszyła powoli. Ostrożnie stawiała kroki, lewą ręką asekurując się w razie potknięcia i ryzyka upadku.
- Wiele ludzi zaginęło po tamtych wydarzeniach? - zapytała gosposia, a ton wskazywał, że pyta ze zmartwienia, a nie ciekawości.
- Wiele. Wiele DOBRYCH ludzi… osób… - poprawiła Hoe, bo przecież nie wszyscy byli ludźmi. - Szanowanych w mieście i potrzebnych miastu. Jesteś tu nowa i widzisz, że ciężko teraz od razu wszystkim stanąć na nogi. Musi przyjść czas. I musi wszystko się poukładać. O… daj łapę, tu ostatni schodek jest taki wielki. Dasz radę? - Zielonoskóra w między czasie wyciągnęła dłoń w stronę dziewczyny, wyraźnie chcąc jej pomóc pokonać ostatni bardzo wysoki stopień.

Dziewczyna popatrzyła na Hoe jakby robiąc rachunek za i przeciw by skorzystać z jej pomocy. A może zwyczajnie się wstydziła? W końcu pochwyciła jej rękę, by zaraz, z lekkością w ruchu, zeskoczyć z ostatniego stopnia.
- Dziękuję - odparła z delikatnym uśmiechem Chloe. - A czy coś już wiadomo co tu się tak naprawdę wydarzyło?
Hoe pokiwała tylko przecząco głową, prowadząc dziewczynę dalej. Piwnica była niewielkim, chłodnym i pachnącym wędlinami i ziołami pomieszczeniem. Znajdowało się tu sporo pustych naczyń do przechowywania mięsa… i niestety, niewiele pełnych.
- Szynka, kilka kiełbas, mięso z wiewiórek, z zająców i krew na czerninę, trochę jeszcze barana. Tylko nie udźca te pierwsze poszły. - Na tym Hoe skończyła, po kolei pokazując wymienione rzeczy, a mina świadczyła o tym, że w tej chwili nic więcej nie jest w stanie zaoferować, nawet jakby bardzo chciała.
- Z wiewiórek? - gosposia uniosła brew w zdziwieniu. - To je się je? - widać dziewczę nie mogło tego pojąć.
- Oczywiście - stwierdziła tonem jakby faktycznie było to zupełnie oczywiste, Hoe. W końcu… dla niej było.
Chloe mimo zapewnień nie wyglądała na przekonaną do wiewiórszczyzny.
- Na pewno wezmę kiełbasę. A mogłaby mi pani powiedzieć kto uprawia czosnek? Wiosna idzie, dobrze żeby dzieciaki zaczęły go jeść to nie będą chodziły zasmarkane - stwierdziła gosposia rozglądając się po piwnicy. - Oh i kurzynę, rosół przydałoby się ugotować.
- Po czosnek to do Józefa - odpowiedziała Hoe. Zresztą, mając nadzieję, że sam Józef je teraz dużo czosnku… Pochwyciła przy tym zapas kiełbasy, który miała. - Kurzynę… w piwnicy kur nie trzymam.

- Wspominała pani, że brakuje rąk do pracy - zainteresowała się nagle Chloe. - Ostatnio z ojcem Glaive rozmawialiśmy o tym, że niektóre z dzieciaków w sierocińcu powinny zacząć się przyuczać do zawodu, ale najpierw będzie trzeba sprawdzić kto do czego ma zdolności. Ale do tego potrzebujemy pomocy rzemieślników. Czy byłaby pani chętna wspomóc sierociniec w tej kwestii?
- Hmmmm… - Hoe mruknęła przeciągle w zamyśleniu. - Jedną sierotę przygarnęłam już. Nie stać mnie na utrzymanie kolejnej… ale nie o to tobie chodzi, a o samo przyuczenie do zawodu, co?
Chloe skinęła głową.
- Tak, chodzi nam tylko i zarazem aż o naukę - potwierdziła panna Vergest. - Ojciec Glaive chce dzieciakom dać szansę stać się wartościowymi obywatelami Szuwar. A wiadomo, że gdy one poczują, że są ważnymi członkami społeczeństwa to i same będą garnęły się do pomocy. Teraz mam wrażenie, że są pozbawione ambicji, brak im autorytetu... - gosposia wydawała się być przejęta gdy wspominała o tym. - Na razie to tylko pomysł. Niewiadomą jest ilu rzemieślników będzie chętnych nas w tym wesprzeć - na koniec wypowiedzi dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
- Jasne - odpowiedziała jej Hoe. - Macie moją pomoc. Jednak ostrzegam uczciwie, że przy obecnym zamieszaniu jakie panuje w mieście. Nie jutro i nie pojutrze. Kilka spraw ino musi się ułożyć. Ale, zapasy się kończą i niebawem będzie trza zabić jakiegoś świniaka. Dam znać dzień wcześniej, jeśli kogoś będziecie chcieli do mnie posłać na naukę, to poślecie.
- Jak to wszystko, to kurzynę dam ci już na górze -
orczyca dalej trzymając kiełbasy wskazała podbródkiem schody prowadzące ku wyjściu. - Te, a do karczmy kogoś nie macie? Kto by pomógł na kilka dni w prowadzeniu? - zapytała, nieco rozmarzonym tonem głosu. Miała po dziurki w nosie braku Lisy, zwłaszcza teraz. Akurat teraz… no, chociaż wiedziała, że tak trzeba.
Gosposia skinęła głową i ruszyła za orczycą.
- Zobaczę co da się zrobić, porozmawiam jednak o tym najpierw z cicerone - odparła Chloe w sprawie pomocy przy karczmie. - A kurczaki wezmę dwa - dodała zaraz.

Gdy wyszły z powrotem do kuchni, Hoe owinęła kiełbasy w papier, by gosposi łatwiej było je przenieść. I włożyła je w jej ręce. Po tym ze swoim charakterystycznym lekkim uśmiechem zaprosiła ją na zewnątrz po kurczaki. Hoe, musiała mieć niezłą wprawę, bo złapanie pierwszego kurczaka zajęło jej niewiele czasu. Ukręcenie mu łba było tylko jednym ruchem.
- Proszę - powiedziała orczyca podając Chloe, ciepłego i dopiero co pozbawionego życia zwierzaka.

Panna Vergest wydawała się być w lekkim szoku, gdy wzięła do ręki martwą tuszkę kurczaka. Co innego kupić na targu zwierzę pozbawione ducha, a zupełnie co innego widzieć na własne oczy jak ukręca mu się łebek. Gosposia już nawet nie wspomniała, że chciała dwa kuraki. Na razie zdecydowała, że jeden na ten dzień w zupełności wystarczy.
- Dziękuję - odezwała się w końcu Chloe. Wtedy też sięgnęła do kieszeni w swojej sukience i wyciągnęła pieniądze. - Proszę - dała Hoe do ręki równo wyliczone monety.

Zaraz po tym pożegnała się z rzeźniczką i opuściła jej posesję, kierując swe kroki prosto do świątyni.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 09-11-2016, 15:48   #85
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Eldritch uśmiechnął się przepraszająco i w takim tonie odpowiedział ochroniarzowi wozu.
- Powiem szczerze interes słabo idzie, a poborca podatkowy niedługo przybędzie i na karku go mieć będę. Rachunki trzeba opłacić, poborcę spłacić, na miasto wyłożyć, zapasy uzupełnić i na zimę się szykować. Mogę dać $8 za wszystkie i problem z głowy. Panu się zwrócą koszta, a u mnie znajdą miejsce patelnie, choć mam komplet i szczerze powiedziawszy niezbyt mi potrzebne, a sprzedać raczej nie sprzedam, ale jak pan powiedział… głupio by było je zabierać ze sobą w drogę powrotną.
- Ano - Kwęknął DeVramount - [i]Ale to połowa ceny… Może 12$?
- Chenejskim targiem, $10, a jak się sprawdzą szepnę słówko miejscowym, że dobre. - odpowiedział propozycją na propozycję Ocaleniec.
- A.. niech będzie - Machnął zrezygnowany Dylan, ale zaraz mu oczy pojaśniały mocniej- Może kielonka bimbru dostanę na osłodę, hmm?
Eldritch roześmiał się pogodnie i machnął ręką.
- A niech stracę. Dla kurażu przed drogą i w imię interesu! - powiedział uśmiechnięty nalewając do kielonka samogonu - Tylko pamiętaj o tej beczce piwa dla mnie co się umówiliśmy jak zawitasz w następnym tygodniu mój przyjacielu.
- Pamiętam, pamiętam - Ucieszył się na myśl o poczęstunku DeVramount i zaczął coś mówić. Eldritch już niedosłyszał, gdyż świat lekko rozpoczął wirować mu w głowie. Śmiechy i rozmowy dochodziły do niego jakby z oddali. Świat pociemniał.
Przez chwilę zapadła mu przed oczami gęsta ciemność, która go pochłaniała, wręcz wessała. Czuł jakby w nią leciał, słysząc echa rozmów w całych szuwarach… Pojedyncze słowa, wyrwane z kontekstu, bez sensu, bez ładu… Po tym nastąpił wielki błysk.
Karczmarz musiał złapać się blatu lady by nie upaść.
- .. będzie to przedni “Buskers” z miodostynii w Chenes albo “Crows Parliament” - Ochroniarz zupełnie nie zauważył niedyspozycji swojego rozmówcy. Ocaleniec został za to z dziwnym uczuciem w tle. Obecności czegoś, co trudno było sprecyzować. Czegoś potężnego, uśpionego w powietrzu, czym niemowlę. Czegoś, co czekało na przebudzenie.
- Zdaje się w tej kwestii na Ciebie przyjacielu. - odpowiedział z uśmiechem trzymając się lady. Za cholerę nie wiedział co się stało i wolał nie wnikać. NIe teraz, nie w czasie dnia.
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 09-11-2016, 23:31   #86
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- Dziękuję, synu - odparł Theseus, zwracając się do grabarza. - Udam się do niego niezwłocznie - dodał i zerknął na swój prawie już pusty talerz.
- Panie Milet… - zaczepił go spokojnie, zanim ten mógł odpowiedzieć. - Poczekajcie na mnie za drzwiami, dobrze?
- Oczywiście cicerone - Grabarz skłonił się nisko, zmiętoloną czapkę narzucił na łysawy czerep i opuścił salę.

Niedługo potem Cicerone skończył swój posiłek i podziękowawszy oraz pożegnawszy się z opiekunkami oraz wychowankami i sam ruszył śladem grabarza.
- Pozwól, że będziecie mi towarzyszyć - rzucił Theseus, kiedy znalazł się już na zewnątrz. Posłał przy tym krótkie spojrzenie Miletowi, jakby próbował się upewnić, czy ten się dobrze czuje… lub jest trzeźwy.
- Pochówek dla pana Brassarda jest przygotowany? - zapytał, żwawo ruszając korytarzem i kierując się do schodów.
- A, gdzie tam, panie - Skrzywił się Nickolas -Toć go dopiero wczoraj zwieźli. Ciało umyłem, ale dziś skrzynkę dopiero zbiję. No i nie wiem gdzie grób wykopać.
Grabarz poruszał się w tempie duchownego, towarzysząc mu cały czas. Trochę się garbił i trochę dyszał, bo tak w naturze zwykli mieć grabarze. Dorzucił też jakieś swoje przemyślenie.
- Przydałoby się pogadać z tym Thomas’em Lemoine. On zna dobrze tę rodzinę. Bo to może innowiercy? Ja tam tego młodziaka, niech mu ziemia lekką będzie, w kościele nie widziałem.
- Wierny czy nie, człowiekowi należy się godny pochówek, synu - zganił go Theseus. - A cóż to, na cmentarzu nie ma już miejsca? Z Thomas’em zaś porozmawiam, jednak nie w celu wywiedzenia się o religijności nieboszczyka.
Grabarz zamilkł kiwając tylko głową i podążał posłusznie za Theseusem.

Cicerone sprowadził ich na piętro. Następnie skręcił w prawo od schodów i skierował się na część plebanii. Nim mógł wyjść, musiał wziąć swój płaszcz oraz torbę, które zostawił w komnacie.
- Jak się miewa Lisa? - zapytał, przekraczając drzwi rozdzielające sierociniec od części kościelnej.
- Eee.. moja córka?- Zapytał zaskoczony grabarz -Dobrze, dobrze. Bardzo dobrze. Świetnie sobie radzi. Pomaga… Eee.. dobra z niej dziewczyna. W rzeźni teraz terminuje. Bo cicerone wie, takie zajęcia przy trupach to nie dla dziewki
Miletowi rozbiegły się oczy i myśli pędzić zaczęły, bo nie wiedział, czemu duchowny go o córę pyta.
- Ale pomóc zawsze mogę, czy coś wytłumaczyć młodej, bo w sumie ten sam fach. Tyle, że ja w swoim kiełbas nie robię…
- U panny Hoeth się uczy? Miał okazję ją poznać na obradach. Bardzo… rzetelna kobieta - odparł z namysłem i zatrzymał się przed jednymi drzwiami.
- Zaczekajcie tu chwilę - rzucił Cicerone i zniknął w komnacie, by za niecałe pół minuty wrócić już ubrany i z torbą na ramieniu.
- Chodźmy więc. Mam na dzieję, że pora nie będzie za wczesna - powiedział raźno i ruszył w stronę wyjścia z plebanii.
- Po drodze będziemy musieli porozmawiać o pańskich upodobaniach, panie Milet…
- Oczywiście- Skrzywił się mężczyzna, gdyż nie wiedział o które upodobania chodziło, a już miał naprawdę wielką nadzieję, że nie o TE. Szybko więc spróbował zmienić temat...
- Gdzie to idziemy panie dobrodzieju?- Zapytał lękliwie.
- Skierujemy się do urzędu, może zastaniemy tam pana Trouve. Po drodze zahaczymy o domostwo panny Hoeth. Jestem jej winien podziękowania za dary, którymi obdarzyła świątynię.
- Yhmm- Mruknął grabarz.
Obaj maszerowali już przez plac. Chłód nadal doskwierał, ale było już widniej. Również więcej mieszkańców się obudziło i rozpoczęło wykonywać swoje codzienne obowiązki.

Theseus szedł przez chwilę w milczeniu. Wzrok miał spuszczony i skupiony, czasem tylko go podnosząc, by pozdrowić przechodniów.
- Nickolas - zaczął nagle Cicerone i zerknął na swojego towarzysza. - Chcę, żebyś wiedział, że jestem ci wdzięczny za posługę, jaką wyświadczasz temu miastu. Choć wielu boi, a wręcz brzydzi się tego cechu, grabarz to chwalebne zajęcie. Tak jak już mówiłem, każdy nieboszczyk, nieważne od stanu, zamożności czy religijności zasługuje na pochówek. Tak czynią ludzie - kapłan urwał na chwilę i posłał Miletowi coś, co od biedy można było nazwać przyjaznym skinieniem głowy.
Milet odwzajemnił nieudolnie uśmiech, choć w jego wydaniu lepiej żeby tego więcej nie robił.
- Tak samo jestem zobowiązany za służbę w świątyni, jednakże… Nie mogę pochwalać twoich nałogów, synu. Nie, kiedy przy świątyni mieszkają nasze sieroty. Nie chcę, by te latorośle nabrały od ciebie złych nawyków. Musimy ich wychowywać i dawać dobry przykład. Rozumiesz co mam na myśli? Już nie wspominam o wiernych, którzy ponownie wkrótce zaczną się pojawiać w kościele. - Theseus przyglądał się grabarzowi, czekając na jego reakcję. Wiedział, że temat nie był dla niego łatwy, ale miał nadzieję… nie, miał wiarę, że każdą słabość dało się przewalczyć. Wystarczyło tylko pozwolić sobie pomóc i dostać cel.
Milet znów się uśmiechnął i pokiwał głową. Zezowaty oczy zdradzały, że pomimo bezwarunkowej akceptacji dla słów duchownego, kompletnie nie miał pojęcia, co Theseus do niego mówi.
Tymczasem obaj właśnie mogli wypatrzeć kobolda, który maszerował do Urzędu, przecinając plac.
- Po prostu na razie nie wchodź nietrzeźwy na teren sierocińca, jesteś w stanie to zrobić, synu? - skwitował Theseus i spojrzał na kobolda, do którego uniósł dłoń.
- Panie Trouve! - zawołał Cicerone, przyspieszając kroku.


Kobold przystanął i obrócił się. W rękach miał pozwijane papiery, a rękę obandażowaną.
- A. Dzień dobry cicerone. Spacer w chłodny poranek? - zapytał.
- Cóż, chyba nie trzeba odpowiadać, że to dobre dla ciała i ducha - odparł kapłan i przyjaźnie skinął głową. Następnie zerknął na grabarza i dodał - Dziękuję za dotrzymane mi towarzystwo, panie Milet. - Wypowiadając to, dawał grabarzowi do zrozumienia, że może się już oddalić.
- Pozwoli pan, że przejdę się z panem? Podobno chciał się pan ze mną spotkać - zagaił do kobolda, ustawiając się przy jego boku i pochylając się lekko nad nim, by umożliwić konwersację.
- Tak. Nie trzeba było się fatygować, przyszedłbym do świątyni - Kobold ruszył dalej powoli, tak by duchowny mógł ruszyć razem z nim.
- Mamy dziś w urzędzie sporo pracy, tak więc proszę ze mną. Za chwilę wszystko wytłumaczę.
Obaj przeszli pod Urząd Miasta mijając parskającego, starego konia w służbie miasta. Stał on zaprzęgnięty do równie starego wozu, na który właśnie ładował kilka muszkietów zielony ork. Biorąc pod uwagę, pakowanie się rodziny LeBrunów pod karczmą na wóz pana Pierrat’a oraz szykujących się do wyprawy kurierów z Express Boldervine - miasto naprawdę tętniło życiem.
Pod Urzędem zebrało się kilka osób, które instruowała młoda, czarnoskóra Pascal.
- Proszę pamiętać, by zabrać wszystkie rzeczy, które nie poleżą. Trzeba też uważać by ich nie uszkodzić. Za chwilę rozdam zadania, kto, gdzie idzie. No i dobierzmy się dwójkami - Rozbrzmiewał jej czarujący głos.
- Mamy dziś zbiórkę rzeczy po osobach, które zaginęły - wyjaśnił Jean Chritophe, otworzył drzwi od Urzędu i zaprosił duchownego do środka.

- Dziękuję - bąknął duchowny i wszedł do środka. - Rozumiem, że nikt już nie znalazł? To naprawdę niepokojące - westchnął Theseus i zerknął na swojego towarzysza.
- Ano - Kobold zamknął drzwi i ruszył korytarzem.
- Ja właśnie w tej sprawie. Na radzie, pani Hoe zaproponowała co by cicerone może zajął się zbadaniem tych zniknięć? Chyba ma pan największe kwalifikacje do tego. Pozna pan przy okazji mieszkańców i okolicę, hmm?
Podeszli pod gabinet radnego i znów otworzył on wysokie wrota odsłaniając przy tym zagracone pomieszczenie papierzyskami. Przez duże okno ledwo wdzierało się słabe światło dnia, ale wystarczające by cicerone mógł zauważyć, że nikt tu nie sprzątał od wieków, a w powietrzu krążą kurze.
- W razie czego, jestem w stanie udostępnić jakieś dokumenty, jeśli będzie trzeba. Również mogę kogoś do pomocy przydzielić, choć myślę, że pan Milet może poczuć się urażony- Kobold rzucił na stos papiery i rozpoczął gramolić się na taboret za biurkiem.
Również mógłby pan pomóc naszemu Karczmarzowi odświeżyć sobie pamięć, gdyż nie do końca są jasne okoliczności jego pojawienia się w Szuwarach. Po prostu nie mamy nikogo kto mógłby się tym zająć i kto miałby z góry takie zaufanie naszych mieszkańców.
- Ciężko ukryć, iż interesuję się tą sprawą, jak pan to nazwał, zniknięć. Przeglądałem zbiory świątyni w celu wywiedzenia się jakiś wskazówek, ale na to potrzebowałbym więcej czasu. Myślę jednak, że najpierw trzeba porozmawiać z ludźmi powiązanymi w jakiś sposób z zaginionymi. Być może dopatrzyło by się w tym wszystkim jakieś wzoru - Cicerone przechadzał się po gabinecie kobolda w zamyśleniu. - Dokumenty jak najbardziej będą przydatne. Wszak nie łudzę się, że w zbiorach kościoła znajduje się wszystko - Theseus pokiwał głową. - Jednak nie sądzę, by trzeba było kogoś delegować do pomocy. Przynajmniej na razie - odparł, jednocześnie mając w głowie swoją gosposię. Nie był skłonny do mieszania ją w takie sprawy, ale na ten czas stawała się dla niego coraz bardziej zaufaną osobą. Nie miał zbyt wiele alternatyw.
- Co do nowego karczmarza… cóż, zaleciłem mu już, by nawiedził świątynię w celu odnalezienia samego siebie. Nie chciałbym też być zbyt nachalny w tej kwestii. Obiecuję jednak udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej będzie potrzebował. Nie można zostawić człowieka zagubionego bez wskazówek. - Theseus zatrzymał się i spojrzał na Trouve.
- Ja z kolei, jeśli można, chciałbym jeszcze poruszyć sprawę kluczy…
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 10-11-2016, 00:24   #87
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tymczasem (Tura 9 wciąż)


ŁOWCZY
1 kwietnia 1723 roku




Kliknij w miniaturkęocieszniki to była naprawdę dziura. Położone na rozlewisku domy były stare i krzywe, gdyż z biegiem czasu opadały na grząskim gruncie. Strzechy były łatane tak wiele razy i tak z różnych materiałów, że przypominały zasłużone, cerowane kalesony jakiegoś nieboszczyka. Przez dziury w dachu wpadały promienie słoneczne oświetaljąc kopę słomy. Chyba jedyne tak suche miejsce tutaj.
- Lepiej się ubierz nicponiu, bo paczał jak zara wejdzie matula albo co gorzej tatko - Powiedziała dziewczyna przewiązując wstążką gorset i chowając z nim niezłe cycki. Na ów słomie para kochanków leniwie próbowała się zebrać.
“… yyy.. piegowata była na pewno.. a jej imię…. chyba coś na “C”... Clementine? Caroline?..” - Gaspard próbował sobie przypomnieć… Spojrzał na nią. Była naprawdę ładna..
Pies zaszczekał za drzwiami dając znak, że najwyższy czas się zbierać. Dziewczyna nachyliła się nad twarzą mężczyzny. Jej usta poruszały się wolno. Mówiła coś. Wszędzie chlupotała stojąca woda, nozdrza wypełniał zapach glonów, a pies znów zaszczekał.. mocniej. To było zupełnie bez sensu…
Czemu nie mógł sobie przypomnieć co ona mówi?

Skrzypnęły drzwi i za chwilę huknęły zamykane.
- Wrócił żem! - Wrzasnęło coś przeraźliwie - Jest tu kto?!... Żesz kurwa.. głodnym! Narąbałem tego drzewa!...
Słychać było kroki, szuranie i jakby ktoś drewna rzucił na ziemię. Kilka z nich się potoczyło po podłodze. Gaspard nic nie widział. Ciemno było, ręce spętane mocno tak, że krew ledwo krążyła. Nie bardzo wiedział gdzie jest ale bardzo starał sobie przypomnieć…
- Stolat, stolat, stolat, stolat, niechaj żyju nam! - Gromko i nagle walnęła salwa męskiego chóru rodem z najgorszej pijackiej zabawy. D'Arques mało zawału nie dostał. Piosenka wdarła mu się do uszu i przewierciła mózg na wylot. Jeden chyba nawet śpiewał “stolec”, a inny mocno seplenił.
- Nieeech żyje nam…. Niech żyjenam.. Stolatstolat, stolatstolat.. niechaj żyje nam!
Zakończono hymn spontanicznymi brawami, uderzeniami o stół i tupotem. Trwało to jakąś chwilę.
- Pamiętaliście?... - Rozmiękł głos, który jeszcze przed chwilą brzmiał dość strasznie - Naprawdę pamiętaliście?
- Choć nie jesteś ty mój syn rodzony, tom cię tak traktuje jakbyś był… rodzony Gligoryj. Tak więc dzisiaj jest napikniejszy dzień twojego życia. Boran i Radmil przygotowali ci niespodziankę.
- Och naprawdę? - Głos wydawał się już nawet bardzo słodki… i podkscytowany.
- Naprawdę!
Niebezpiecznie zatrzeszczała podłoga, zbliżyły się kroki.. i...
I stała się światłość. Zakurzony, śmierdzący koc opadł na podłogę i Gaspard właśnie mógł bez skrępowania ocenić w jakiej sytuacji się znalazł. A widok miał niezły, bo wisiał jak kanarek w klatce, dyndając nad podłogą.


WIEDŹMA
20 kilometrów na zachód od Szuwarów



Wiatr bezlitośnie smagał płaszczem Sophie i próbował co chwila ściągnąć kaptur. Był to chłodny, kwietniowy dzień, który już jakiś czas temu zbudził się do życia. Dziewczyna nie zwracała uwagi na niedogodności. Całą uwagę skupiła na zachowaniu równowagi. W końcu siedziała na miotle, 60 metrów nad ziemią i grzała dobre ponad 80km/h.
Brandy Flatbum zajmowała miejsce na przedzie z typowymi dla tych jednostek goglami na oczach. Była pilotem i kapitanem tego niewielkiego miotłolotu. Niezbyt uprzejma, głupia na pewno i ślepo posłuszna Zgromadzeniu.
Obie leciały od rozlewisk Trzcinowego Jeziora. W dole mijały czubki świerków płosząc stada ptaków i kilka zająców.
- Będziemy lądować!! Trzymaj się młoda!! - Wrzasnęła Brandy, a Sophie poczuła całkiem silny ziew gorzelniany.




Miotła zamajaczyła na boki i rozpoczęła gwałtowne obniżanie. Sosny i świerki wystartowały z typową chłostą iglastymi gałęziami dla tych, którzy próbują nurkować w ich koronach. Kilka ptasich gniazd przy akompaniamencie wrzasku rodziców runęło strąconych w dół.
Specjalne buciory Brandy zaryły w darń i obie damy musiały przebierać teraz szybko nóżkami by wyhamować pęd. Sophie słyszała wyraźnie rzężenie sfatygowanych płuc towarzyszki, gdyż nałogowo paliła ona Extra Mocarne…
- Dalej kurwa! Hamuj dziwko! - Wrzeszczała pilotka prawdopodobnie wykrzykując tymi słowami zaklęcia. Miała powody do podniesionego tonu, gdyż przed nimi wyrósł nie wiadomo skąd, 400-letni dąb. Jako, że Brandy siedziała na przedzie, miała znacznie gorszą pozycję w tych okolicznościach.
Wbiła buciory mocno w glebę i rozpoczął się dramatyczny, pełen przekleństw i odłamków ziemi ślizg…

***

- Ufff- Odetchnęła z ulgą stara wiedźma i zeszła z pojazdu. Miotła tej generacji mogła nie tylko dźwigać dwie osoby, ale również przewozić tobołki. Lewitowała zatem tuż nad ziemią razem z oszołomioną Sophie, a po jej bokach zwisały wypchane manatkami sakwy.
Pilotka wyjęła niedopałek z kieszeni i odpaliła go czarem “FöjerKurtzFlammer”. Okiem kobiety, która dużo w życiu przeszła, zlustrowała przebytą ścieżkę hamowania, która z pewnością pozostawi na około miesiąc piętno w przyrodzie.
- Żesz… robio tera takie buble, nawet to hamulców dobrych ni ma - skomentowała z przekąsem i wypuściła kłęby gryzącego dymu - To co młoda? Zsiadaj. Bierem te tobołki i idziem. Nasza ‘Petarda’ ma słaby zasięg. Dalej nie poleci. Zostawim ją tutaj, niech się podładuje. Tymczasem obie se pójdziemy… zaraz..
Wiedźma rozejrzała się, splunęła na rękę i uniosła w górę.
- Tam - Wskazała kostropatym paluchem - Na północny zachód. Właściwie na zachód.. tak.. na zachód.. Przed nami jeszcze dzień drogi kochaniutka. Tak więc, bierz swój wiedźmi tyłek w troki i idziemy.






SAPERKA
Gdzieś na szlaku, między Bełtami a Szuwarami


Nudny, skalisty krajobraz powoli przeradzał się w bardziej zielone tereny. Kilka suchych świerków, jedna jodła, klony, kasztany i jesiony… a na horyzoncie puszcza.
“Puszcza Czterdziestu Kroków”.
Ponoć nikt dalej nie zaszedł w tych kniejach bez szwanku. Zawsze się coś tutaj dzieje, a Pężyrka znała wiele historii jakie zwykli opowiadać gnolle ze Spalonego Lasu.
Muł leniwie człapał na przód, gdyż nazwy miejsca nie znał, a żucie właśnie co skubniętej trawy kompletnie pochłonęło jego niezbyt skomplikowane rozmyślania.
Przed nimi długa i trudna droga, która na pewno potrwa conajmniej dzień, więc krasnoludka, widząc że muł wszedł w stan autopilota, przymknęła jedno oko. Ziewneła i już za chwilę głowa luźno opadła jej na ramiona.


Nie wiadomo ile ujechała, gdy jej nozdrza wychwyciły zapach zupy z kalarepy i cebuli. Wzdrygnęła się lekko i otworzyła oko. Muł stał po środku niewielkiego obozu. Trzy namioty, niewielkie palenisko, gar, zupa i baba z talerzem. Gnollica.
Zadzierała głowę wysoko i wpatrywała się w jeźdźca ze śmiercią w oczach… Jakby muł podkradł się niezauważony…
- Dzień dorby… - zaczęła nieśmiało -Jestem… Ramona Cieciółka..


 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 02:43.
Martinez jest offline  
Stary 14-11-2016, 16:05   #88
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Sophie oddychała głęboko i szybko, a serce próbowało wyrwać się z jej piersi. Pęd z taką prędkością wpychał do ust i nosa ogromne ilości powietrza i nie pozwalał ich wypuścić. Dla kogoś, kto pierwszy raz miał styczność z takim środkiem transportu było to przerażające doświadczenie. Na domiar złego siedziała za cuchnącą najróżniejszymi zapachami Brandy, której przydałaby się zmiana zatęchłych łachmanów i porządna kąpiel. A to wszystko zakończone TAKIM lądowaniem!

Panna d’Artois spojrzała na swoje ubranie. Całe było pomięte i ubrudzone, a w dodatku naszpikowane świerkowymi igłami. Nie wspominając już o zszarganej wiatrem koafiurze. Nie tak wyobrażała sobie swoje przybycie do Szuwarów. Mimo, że nie mogła kwestionować decyzji Zgromadzenia, lot na miotle i to z “legendarną” Brandy Flatbum pozostawiał wiele do życzenia. Po chwili zaczęła również intensywnie odczuwać wąską miotłę, która przez całą drogę wgniatała jej się w siedzenie.
Najbardziej zaskoczył ją jednak grymas zadowolenia na twarzy starej Wiedźmy, zapalającej niedopałek grubego papierosa. Zupełnie, jakby to lądowanie wyszło nawet lepiej niż się spodziewała.

Gdy Sophie trochę już się uspokoiła, otrzepała suknię z ziemi i igieł, wzięła swoje bagaże i ruszyła za kierującą się na zachód Brandy.
Po kilkunastu metrach, wybierając jeszcze liście spomiędzy włosów, zapytała towarzyszki:
- Przepraszam, czy… - przerwała kaszląc, bo Brandy odwróciła się w jej stronę i wypuściła jej prosto w twarz kłąb ciemnego dymu. - ...czy mogłabyś mi opowiedzieć coś więcej o tych Szuwarach? W Zgromadzeniu niewiele się dowiedziałam.
- O Szuwarach? A co tu dużo mówić? Miasteczko widmo. Zapadła nora. - Stare babsko poprawiło tobołki Sophie, które dźwigała na garbatych plecach.
- Kiedyś, tak z dziesięć lat temu to jeszcze była jako taka mieścina. Ludzie się zjeżdżali ponoć, bo przecinały się tu jakieś szlaki. Teraz bida tu aż piszczy. Podobno. Nigdy tu żem nie była… Szuwary to tak z 300 lat mają spokojnie. Albo i więcej. A kiedyś był tu zamek. Nie żeby w tym samy miejscu, ale gdzieś w okolicy. Rządził tu jakiś taki.. nie pamiętam teraz, jak się nazywał. Podły był strasznie…
- Zapadła nora… - powtórzyła cicho Sophie. - A moje zadanie? - drążyła. - Ta Stara Marie? Wiesz o niej coś więcej? W końcu mieszkała w tym miasteczku na uboczu cywilizacji...
- A jak już jesteśmy przy temacie mieszkania... - dodała po chwili. - Wiesz może, gdzie ja zamieszkam?
- Ty? - Spojrzała na dziewczynę wiedźma i wzruszyła ramionami - Bladego pojęcia nie mam! Dla mnie możesz i pod drzewem. Pieniędzy nie masz? Wynajmij pokój albo co... Możesz też poszperać w domu tej Marie, ale... a zresztą... - Machnęła ręką - Ja tam nawet do miasteczka nie zamierzam wchodzić. - Kobieta wypluła resztki papierosa na ziemię i przydeptała obcasem.
- Stara Marie to.. na pewno nie jedna z nas. Nikt nie wie kim była ta stara prukwa, ale stara była na pewno, bo każdy, nawet najstarsi ją pamiętają.. i to od dziecka. Wiele nabroiła, ale nigdy jej z nami po drodze nie było. Cokolwiek masz tam zrobić dziewczyno… - Tu Brandy spojrzała na uczennicę wiedźmy - Trzymaj gardę wysoko. Uda zaciskaj, jedno oko z tyłu głowy. Zapamiętaj moje słowa…
Dziewczyna teatralnie przełknęła ślinę i pokiwała głową w zamyśleniu.
Jak dobrze pamiętała, pozostałe wiedźmy traktowały jej podróż jak błahostkę. Było to pierwsze szczere ostrzeżenie, jakie otrzymała (nie licząc troski madame Roche).
- Zapamiętam. Dziękuję. - odpowiedziała szczerze. Przestroga Brandy sprawiła, że dziewczyna zaczęła się niepokoić. Do tej pory podchodziła do swojego zadania bez większych emocji, w tym momencie poczuła się jednak bardzo samotna.
Wiedziała, że nie była jeszcze prawdziwą Wiedźmą, a jedynie uczennicą. Znajomość zaklęć ograniczała się do kilku prostych czarów, których zdążyła nauczyć się w trakcie ostatnich miesięcy, a i te nie zawsze wychodziły tak, jak tego chciała - raz skończyła ze spaloną lewą brwią, gdy próbowała zapalić świeczkę, a innym razem, gdy chciała przyciągnąć do ręki kaganek, wybiła okno. Czarowanie wbrew pozorom wcale nie było takie proste, jak można by myśleć. Sophie miała świadomość, że nie była zbyt silna i brak jej było doświadczenia. W dodatku będzie zdana tylko na siebie w tym obcym i nieprzyjaznym miejscu.
A teraz dowiedziała się, że Zgromadzenie nie zapewniło jej nawet łóżka na noc…
“No nic, jakoś to będzie” - pokrzepiła się w duchu i zrównała krok ze starą Wiedźmą, po czym wzięła z jej zgarbionych pleców jeden ze swoich tobołków. Na szczęście nie były bardzo ciężkie.


Kobiety szły w milczeniu, szerokim pasem szarozielonej łąki, a potem weszły w gęsty las.
- Na północ stąd jest szlak. Normalnie byśmy tam polazły, ale to so Szuwary. Tu nawet szlak to breja i nogi się zapadajo po kolana. - Widać było, że starsza wiedźma myśli strategicznie i ustala w głowie najbardziej ekonomiczną trasę.
- Tak, czy siak, przed nami dzień marszu. Dobrze, że jest świt. Po nocy nie będziemy szły. Za dwie godziny proponuję przerwę na herbatę, a po południu na obiad. Tymczasem możesz poćwiczyć coś.. cokolwiek co tam się uczycie w szkole…
Trzeba było przyznać, że leciwa towarzyszka zdawała się mądrzejsza, niż zwykło się o niej mówić. Sophie nie wiedziała, jak starucha przewiduje swój powrót do miotły po zmroku, jednak wiedźm rzadko kiedy pytało się o takie rzeczy…

Dziewczyna rozmarzyła się na chwilę, na myśl o kubku gorącego naparu z wiedźmich ziółek, szczególnie, że lot na miotle w tak chłodny dzień nie był szczególnie przyjemnym doświadczeniem.
Z zadumy wyrwała ją Brandy, która właśnie zapaliła kolejnego grubego papierosa i ciężko dyszała zmęczonymi płucami.
- Może, gdy zatrzymamy się na herbatę, nauczyłaby mnie pani czegoś nowego? - zapytała kopcącej jak piec kowalski wiedźmy i odsunęła się z drogi ciemnych kłębów, po czym wyjęła z kieszonki na pasie niewielką książeczkę w skórzanej oprawie, z zamiarem rzucenia kilku zapisanych wcześniej zaklęć.
- Czegoś z magii mniej konwencjonalnej. - dodała z lekkim uśmiechem, a korony drzew ponad ich głowami wypełniły się chmurami gęstego, burego pyłu, przesłaniając w większości resztki przebijającego się przez liście słońca. Czekając na odpowiedź ze strachem patrzyła na ściemniającą się okolicę i kolejne kłęby dymu buchające sprzed twarzy Brandy. “Faktycznie Extra Mocarne!” - zdążyła pomyśleć nim rozkaszlała się na dobre.
- Jasne. - Powiedziała ze słyszalnym przekąsem towarzyszka nie wyjmując papierosa z ust - Mam ja dla ciebie najlepszy czar na świecie!
Wsadziła rękę pod sukienkę i zaczęła tam grzebać cały czas idąc okrakiem. Postękała chwilę i w końcu wyciągnęła zawiniętą w szmatę rzecz.
- Zapomniałabym - powiedziała. - Od Zgromadzenia z pozdrowieniami. Najlepszy czar!
Był to kawał pistoletu z zamkiem kołowym oraz cztery patrony ze srebrnymi kulami.
- Nie sprzedaj ich gówniaro na szminki i pudry. Mogą ci życie uratować, gdyby ta suka Marie jeszcze gdzieś dychała. Pamiętaj. Wchodzisz, badasz i sprawdzasz. Czy Stara żyje, co z jej rzeczami i co jak tam z mieszkańcami. Jak czysto i spokojnie, piszesz list do Zgromadzenia.
Dziewczyna skinęła w zgodzie głową i z lekkim, choć dobrze skrywanym, obrzydzeniem odebrała zawiniątko wyciągnięte spod sukienki wiedźmy. Schowała je do eleganckiej torby na ramieniu, z zamiarem wyczyszczenia, gdy tylko nadarzy się okazja. W końcu nie była pewna, gdzie dokładnie było trzymane…

Sophie miała nadzieję, że Stara Marie nie żyje. Nie było w tym nic osobistego. Została wysłana by zbadać powód jej śmierci, więc naturalne było dla niej, że wiedźma ma być martwa. Związane z tym komplikacje trzeba będzie rozwiązać i tyle. W tym względzie Zgromadzenie miało rację - choć uczennica nie poradzi sobie w magicznym starciu z przeszło trzystu letnią wiedźmą, srebrna kula poradzi sobie z pewnością.
Mimo tego, pannie d’Artois nie podobało jej się ukryte przesłanie podarku. Mówiło: “magia nie rozwiązuje wszystkich problemów”, a to było kolejnym powodem do obaw.
 

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 15-11-2016 o 00:23.
Sapientis jest offline  
Stary 15-11-2016, 13:11   #89
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Pomieszczenie było typowym miejscem, które nigdy nie widziało ręki kobiety, za to sporo w niej mieszkało samców. Na brudnej, zakurzonej podłodze, na której walały się luzem setki szpargałów, resztki kości i jedzenia stał równie brudny stół. Na nim sterta brudnych naczyń, znów jakieś resztki i tępe noże. Na łańcuchu, od sufitu zwisał pokaźny hak, na którym dyndała tusza wieprzowiny. Smrodek był zniewalający.
Przy klatce stał dziadek, kurdupel o spojrzeniu seryjnego mordercy, za nim zaraz stał ogromny mężczyzna o twarzy Kontaktującego Inaczej. Obaj zdradzali jakieś podobieństwo mimo wszystko. Dalej stał chudzielec i czerwonym nosie od przepicia… a przy drzwiach, najwidoczniej solenizant. Troll bezrogi, błotnisty o cielęcym spojrzeniu.
Gaspard nie musiał zgadywać za bardzo kim są ci porywacze. Na ścianie, wisiał plakat przybity gwoździem.




Markiz pokręcił głową, odrzucając opadające na oczy włosy i natychmiast tego pożałował. Do tej pory był w stanie, który możnaby określić mianem preludium syndromu dnia wczorajszego, efekty ostatniej nocy zostały skutecznie złagodzone przez ciężki materiał zakrywający klatkę, lecz teraz, po usunięciu tej niepożądanej, co prawda, ale blokującej światło i tłumiącej dźwięki osłony, do Gasparda powoli zaczęła docierać rzeczywistość.
Nie pachniała dobrze. Nie brzmiała dobrze. I, jak skonkludował z największym żalem, nie miała tej przyjemnej pary cycków. Szlachcic stłumił odruch wymiotny, mrużąc oczy rozejrzał się po okolicy, ale nadal zbyt wiele do niego nie docierało. Chciał coś powiedzieć, może o coś zapytać, ale nie był pewien gdzie jest i co tu robi. Boleśnie głośne “sto lat” nadal dzwoniło mu w uszach, kac dawał o sobie znać coraz mocniej... Dawno już niepraktykowane nawyki, korzystając z nieuwagi i rozchwiania umysłu w końcu zwyciężyły. Gaspard otworzył z trudem usta, z których wydobyło się zachrypnięte:
- A teraz idziemy na jednegooooo...
- I w dodatku to mówi! - Ucieszył się Gligoriy, którego mina wyrażała wzruszenie.
- Mówi, rabotaje i zabawia, ale przedewszystkim?... - Zawiesił pytanie staruszek, a znak zapytania wybrzmiał jak dzwon.
- Sma-ku-je!! - Chórem odpowiedziała reszta.
- Tak - Ucieszył się starzec - Smakuje. No więc, mamy już drwa, Radmil w piecu napali zara, a Boran pójdzie i poszuka w okolicy cebuli, może jakiś ziółek czy co tam. Będziem dziś odpoczywać, śpiewać i ucztować.
Trzeba było przyznać, że miłość i braterstwo wypełniała tę chatkę po brzegi. Można by rzec nawet, że podzieliła się przestrzenią z fetorem.
Gaspard mógł dostrzec kilka metrów dalej swoje rzeczy. W tym długi, piękny muszkiet i buty.
- A na deser mamy psa! - Zaklaskał z radością Boran.
- No wiesz.. miała to być niespodzianka! - Obruszył się Milos - Idź ty już po do lasu gnoju niemyty!
Choć rozmowa prowadzona między znajdującymi się po drugiej stronie krat indywiduami interesowała Gasparda mniej, niż nabierające właśnie rozpędu akrobacje jego własnego żołądka, ostatnie z wypowiedzianych zdań sprawiło, że zerwał się z miejsca i przycisnął twarz do metalowych prętów.
- PSA? - Warknął, choć groźny ton jego głosu został znacząco zepsuty przez spowodowane odruchem wymiotnym czknięcie. Nagłe ruchy w bujającej się swobodnie klatce zdecydowanie nie były korzystne dla kogoś w stanie markiza. - PSA? - Powtórzył, czując wzbierające w nim na nowo siły i chwilowo zapominając o swoim własnym marnym położeniu. - Na psy, to ten świat schodzi. Kto to kurwa widział, żeby porządni kanibale żarli czworonogi?
- Tyż prawda - rzekł wciąż obecny Boran - Ale one są dobre.. Psy..
- Idź już, idź! - Dziadek wypchnął wielkoluda na zewnątrz i trzasnął za nim drzwiami. Przemaszerował po izbie mrużąc groźnie oczy - A ty mi siedź tam po cichutku. Żebyśmy ci szmatką gęby nie przywiązali, żebyś był zabawny. Obym tego nie pożałował.
Wszyscy wrócili do swoich obowiązków, prócz trolla, który z rozanieloną miną wpatrywał się w nową zabawkę i delikatnie bujał klatką.
- A żebyś wiedział, że pożałujesz. - Gaspard obrzucił staruszka uważniejszym spojrzeniem, powoli dochodząc do wniosku, że to on będzie z całego tego entuzjastycznego towarzystwa domorosłych gastronomów największym zagrożeniem. Biorąc pod uwagę, że cała reszta porywaczy nie wykazywała się przesadnie imponującymi zdolnościami intelektualnymi, markiz zaczął podejrzewać, że gdy tylko pozbędzie się morderczego emeryta, uniknięcie spożycia i ucieczka z klatki będą tylko kwestią czasu. Musiał tylko na chwilę uspokoić skołatane nerwy i skotłowany żołądek, aby wymyślić porządny plan… Pech chciał, że przy nieustającym bujaniu było to niemożliwe do osiągnięcia.
- Hej ty, duży - Czarnowłosy szlachcic obrzucił rozmarzonego trolla morderczym spojrzeniem. - Rodzice cię nie nauczyli, żeby nie bawić się jedzeniem?
- Eee… - Zmieszał się Gligoriy, jakby go wybudzono z jakiś rozkosznych rozmyślań. Załopotał rzęsami i przez chwilę szukał odpowiedzi.
- Zaraz ci zasłonię chatkę. Żebyś nie podglądał… - Chwycił za śmierdzący pleśnią i padliną koc.
- Jasne, nie ma sprawy, słusznie robisz. - Gaspard pokiwał skwapliwie głową, kątem oka obserwując poczynania dziadunia i ściszył głos do szeptu. - Ale jeśli ci się nudzi, to znam świetną sztuczkę. Jak mi podasz to stojące obok moich butów cudo, to zobaczysz, że od razu atmosfera stanie się bardziej… - Markiz zawiesił głos i chrząknął, nie mogąc znaleźć bardziej odpowiedniego słowa. - Hm, wystrzałowa. - Uśmiechnął się tak przekonująco, jak tylko mógł i po raz pierwszy wziął się do dokładniejszych oględzin sznura, za pomocą którego został skrępowany. Spokojnie i zwracając uwagę na każdy szczegół przesuwał dłońmi po węźle, jednocześnie rozglądając się po najbliższej okolicy. Nawet jeśli ten baran faktycznie poda mu muszkiet, to zyska jedynie chwilową kartę atutową… Niemniej spróbować warto.
- No, to jak? Zabawimy się?
- Mam ci podać samopał? Gupi jesteś? - Troll wybałuszył oczy i pokręcił głową z niedowierzaniem. Widać nowa zabawka chyba nie zdawała sobie sprawy w jakiej sytuacji się znalazła.
- Nie gadaj z nim, tylko choć mi tu pomóż głąb… solenizancie… - Doleciało gdzieś z sąsiedniej izby.
Troll machnął śmierdzącym nakryciem i już za chwilę klatka tonęła w czymś na rodzaj mroku. Niby światło się przebijało i były w kocu dziury, ale przyjemna ciemność spowiła skacowanego człowieka.
- Idę, idę. Ale będzie dziś fajnie.
- No ba. Czuję nowy rozdział w twoim życiu. W końcu to już 126 lat…
Dalsza rozmowa była gdzieś dalej, a i mało obchodziła teraz markiza. Sznur był konopny i ranił przeguby rąk. Udało się jednak znaleźć miejsce, które dość łatwo mogłoby zostać przetarte. Pod palcami czuć było frędzle i nitki zmierzwionego materiału.
Gaspard uśmiechnął się nieznacznie pod nosem. Próba przekonania trolla do podania broni miała od samego początku marną szansę na powodzenie, ale markiz wychodził (od wielu lat zresztą) z założenia, że jeśli coś MOŻNA zrobić, to czemu by nie SPRÓBOWAĆ? Co prawda wielokrotnie odbijało mu się to czkawką, a nawet walnie przyczyniło do utraty całego majątku, ale, jak przyzna każdy porządny hazardzista, bez ryzyka nie ma zabawy. Tym razem jedyną konsekwencją bezczelnej próby uzyskania muszkietu było ograniczenie widoczności, a to właściwie mogło okazać się nawet niespodziewanym darem od losu. Teraz w końcu mógł bez zbytniej powściągliwości i silenia na subtelność wziąć się za zabawę z krępującymi go sznurami.
- No, to zobaczmy, chłopcy, czy macie większą fantazję w wiązaniu sznurów niż Vivienne… - Mruknął, z lekką nutą nostalgi w głosie. Nie wiedzieć czemu, przez całą tę historię, dręczyły go jak dotąd widoki tych par cycków, których nie dane mu już będzie nigdy oglądać…
Ułożył wygodniej dłonie, znalazł odpowiednio ostrą metalową krawędź klatki i rozpoczął próbę przetarcia krępującej go liny.
 
Gzyms jest offline  
Stary 15-11-2016, 15:01   #90
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
- Dzień dobry. Przepraszam za Kichota i siebie. Ja zasnęłam a on wlazł w obóz. - Zaczęła uprzejmie, zsuwając się z grzbietu swojego muła. Lubiła gnolle, wiedziała, że za szacunek w większości wypadków dawały to samo i nie było się co do nich uprzedzać. A Skark i jego towarzystwo zdecydowanie uodpornił ją na potencjalnie niesmaczne lub żenujące zachowania i zapachy… - Jestem Pężyrka - dodała, przypomniawszy sobie o dobrych manierach.
Kobieta uśmiechnęła się nieśmiało i rozpogodniała.
- Witam w naszym, tymczasowym obozie. Mamy tu zupkę. Jest jeszcze gorąca, może się pani skusi? - Zapytała, ale znów na jej twarzy pojawiło się przerażenie gdy tylko spojrzała na muła. Widać, kobieta była lękliwa, a zwierze to budziło w niej jakieś strachy.
- Naaastąp się - rzuciła do Kichota, lekko stukając w jego bok, żeby się obrócił i podprowadziła go nieco w tył. Owinąwszy uzdę wokół drzewka, zdjęła z niego toboły.
- On sobie chwilunię odpocznie, a my zjemy zupkę z chlebem - zasugerowała Ramonie. - Pani da płynnego jedzenia, ja dam twardszego. Ale nie, czerstwy nie jest. - Oznajmiła, wyciągając dwie pajdy chleba w stronę gnollki.
Kobieta kiwnęła głową i odsunęła się. Nabrała chochlą gęstej zupy i podała miskę Pężyrce.
- Matka mnie nauczyła robić tę zupę. Flaps ją nazywamy. Nie jest skomplikowana, ale wymaga nieco serca… - Ramona wpatrzyła się w twarz gościa i oczy jej pojaśniały - Ja chyba panią pokojarzyła… To nie pani robi w kopalni w Bełtach? Te bum, bum?
Gnolle nigdy nie słynęły z obycia czy wykształcenia. A kobiety wyjątkowo w tej kulturze nie grzeszyły inteligencją, a przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Pężyrka jednak wiedziała, że pod tym tępym wyrazem twarzy kryje się osoba mądra i ciepła. Wystarczyło zdobyć zaufanie.




Nim odpowiedziała, krasnoludka wzięła od gnollki miskę oraz drewnianą łyżkę oraz usiadła przy ogniu.
- Tak, ja z Bełtów i tak, dobrze pani kojarzy. Wysadzam. Znaczy no, te bum bum robię. Robiłam. Teraz..eee… ojciec posłał w świat, żebym się pouczyła. - Pężyrka zanurzyła łyżkę, podmuchała na ciepły płyn i wsadziła sobie pierwszą łyżkę do ust. Było zjadliwe, nawet dobre, więc postanowiła nie wnikać w to z czego dokładnie jest zrobiona ta zupa. To czasem potrafiło co najmniej… zepsuć efekt. - A Skarka pani zna? - zagaiła ostrożnie.
Gospodyni usiadła na pieńku i również z miską jedzenia. Poczęstowała się dobrym betłowym chlebem i z pełnymi ustami, jak to gnolle miały w zwyczaju rozpoczęła odpowiadać. Mało cokolwiek można było z tego zrozumieć, ale wypowiedź kończyła się znaczącym..
- Tak więc nie. Nie znam chyba. A to tak ojciec nie bał się puścić samej? W te okolice? Toż to Puszcza Czterdziestu! - Ramona wzięła znów kęs i nachyliła się ku krasnoludzicy - Nikt tu za długo nie podycha, pani. Ja codziennie liczę ile robio kroków. Dziś tylko 21.
- No taa, Czterdziestu, ale w bok. W głąb. No wie pani, we wnętrze puszczy. Po ścieżce to można i więcej - odpowiedziała, wgryzajac się w pajdę. - Pewnie i podróż się teraz pani przyspieszy - zasugerowała. A może razem pojedziemy trochę? Razem raźniej, nie?
Pężyrka nie była pewna, czy gnollica da się racjonalnie przekonać, że nie chodzi o czterdzieści kroków dziennie w tym wypadku.
- Ech.. ja tam w puszczę nie wchodzę, pani kochana - odpowiedziała kobieta i zasiorbała zupkę - Czekam. Czekam na moich chłopców. Rajmund, mój mąż i syn Teobald pojechali do Szuwarów. To spore miasteczko na wschodzie… We wtorek spotkaliśmy biedaka na szlaku, co go banda jakaś napadła. Ukatrupili go. Wydychał tylko, że z Szuwarów jest. No to pojechali. Zawieźli truchło, bo zostawić na drodze się nie godziło. A 21 kroków zrobiłam po obozie.
Znów siorbnęła zupę.
Oto kolejny był dowód dobrej duszy gnolli i ich dobrego charakteru, co z tego, że czasem zachowywali się nieprzystojnie, skoro przejąć się nawet trupem umieli.
- Godne to bardzo. - Powiedziała krótko, wgryzając się znowu w pajdę. - A te Szuwary to gdzie to? I czekasz na męża i syna? Znaczy jedziecie dokądś?
- Moi mężczyźni wypalają drzewa na węgiel. Piecy mamy po całym spalonym lesie. No i tak krążymy. Od czasu do czasu zawitamy do Bełtów po zapasy, albo co i sprzedamy - Ramona wychyliła talerz i wypiła co płynne w zupie. Rękawem otarła twarz a na jej zadowolonym licu pojawił się śmiały uśmieszek.
- Ale sama tu nie jestem. Kilku poszło na łowy a inni wypalić nieco drzewa. Mamy też tu młodzież, która pasie nam kozy z dala od prania, nie?... - Kobieta badawczo otaksowała wzrokiem Pężyrkę i przez chwilę milczała.
Rozejrzała się wokół, tak jakby nie chciała by nawet muł ją usłyszał i nachyliła się.
- Normalnie jestem tu sama całymi dniami... nudzę się... to se układam pasjansa. Ale umiem też grać w Faraona, Morda Lorda czy Wiszące Krocze Pastucha. Jeśli masz ochotę..? - Zawiesiła pytanie, i przez chwilę widać było w jej oku szatańskie kurwiki, a następnie głęboki, przerażający mrok spowił jej twarz - Możemy obstawiać - Syknęła niczym żmija, a jej oczy wbiły się w krasnoludzicę niczym dwa niewielkie gwoździe. Jakby próbowała zahipnotyzować ofiarę.
- Na dudki! - Rozdziawiła buzię w potwornym, szelmowskim uśmiechu.
- Na małą stawkę mogę w Faraona - wyszeptała Pężyrka, jakby bała się spłoszyć nowe oblicze kobiety. - Ale no.... tylko parę kolejek, bo mi w drogę dalej trzeba. - Kilka kolejek na małą stawkę nie powinno jej zrujnować, dlatego podkreśliła oba te aspekty. Już ona wiedziała, że czasem gnolle potrafiły rozwinąć swoje umiejętności w gry liczbowe tak, że niejednej tęgiej głowie kapcie spadały. Wielu już dało się nabrać na rzekome łatwe zwycięstwa pośród tego ludu. Oj sromotnie się tacy zawiedli, za to majątki potrafili potracić.
Pężyrka dokończyła posiłek.
- A nim zagramy, to bym muła trochę oporządziła, niech sobie jeszcze dychnie. - Mówiąc to podeszła do zwierzęcia i wziąwszy wiecheć trawy, zamaszystym ruchem czyściła boki i grzbiet muła.


Ramona okazałą się wprawioną i przebiegłą znawczynią gry. Karty tasowała szybko, grała ostro, a i czasem budziły się w niej prawdziwie pierwotne emocje. Pężyrka jednak musiała przyznać, że gra była uczciwa i… bardzo, ale to bardzo dobrze na niej wyszła. Wygrała $3,00, kozi ser oraz niewielki bukłaczek wina domowej roboty.
Pomimo świetnej zabawy, trzeba było się zbierać.
Pężyrka pożegnawszy się wylewnie z gościną gnollicą znowu wsiadła na grzbiet swojego wiernego muła, kierując jego powolne kroki ku drodze na Szuwary. Pełny brzuch świeżo nagotowanej zupy, wygrana w karty i spokojna konwersacja z Ramoną pokazały, że nieco przymusowe wygnanie z domu mogło nie być aż tak strasznym przeżyciem jak się jej na początku wydawało...
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners

Ostatnio edytowane przez Morri : 15-11-2016 o 15:06.
Morri jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172