Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-02-2009, 19:35   #41
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Mięsiwo rzeczywiście było doskonałe, czas spędzony na nauce Williama podstaw nauki kierowania sterowcem również dał profesorowi sporo radości i satysfakcji. Musiała go zachwycić łatwość obsługi tego kolosa, z pewnością wielu gentelmanów usłyszy od niego o wynalazku profesora Salvatore. Przydałoby się tu jeszcze zaprosić tego pismaka, niech i on spróbuje pokierować "Dedalusem", potem może to opisać w gazetach. Przeczyta o tym lud prostszy niż towarzystwo salonów, na jakich dotychczas bywał Piccolo i zapragną latać. Lot zamieszka w ich marzeniach, stanie się symbolem, wręcz alegorią wolności - będą krzyczeć, wołać, domagać się. A wtedy rządy państw, nawet największych imperiów, zwrócą się do swych najlepszych techników, ci zaś prosto do profesora z prośbą o projekt, radę, pomoc w wykonaniu. I zrealizuje najgenialniejszą ze swych myśli, największe ze swych pragnień - przyczyni się do powstania ogólnoświatowego transportu powietrznego, stanie się dlań ojcem...

W końcu nie mógł już dalej myśleć. Nie mógł tymi wizjami starać się odwrócić uwagę od chmur. Początkowo, gdy wszyscy opuścili kabinę, uważał to jedynie za nikłe zagrożenie. Ale one były coraz bliżej...

- Zdążymy? - spytał w końcu niepewnie

- Nie jestem pewny... Jeżeli awaryjne silniki zdążą się rozgrzać to tak, ale... Cóż, sam pan wie, profesorze, to nie dzieje się natychmiastowo - mruczał cicho Samson

- Dobrze... - westchnął wynalazca - Przygotuj nasze walizki do ewentualnej ewakuacji, zabezpiecz moje inne projekty, a potem przygotuj się do ewakuacji. W chwili, w której tylko dotkniemy ziemi w nieodpowiednim miejscu, wszyscy muszą opuścić sterowiec. Im później, tym większe ryzyko uszkodzenia powłoki, a czym to może skutkować... Sam wiesz.

- A pan?

- Nigdy nie czytałeś o kapitanach statków? Oni zawsze wychodzą z nich ostatni. Jeżeli w ogóle... No, leć! - krzyknął po chwili.

Gdy Samson opuścił pomieszczenie, Salvatore zasiadł przed pulpitem i powoli, z namaszczeniem, jak wirtuoz wykonujący swe arcydzieło przy fortepianie, wciskał kolejne przyciski, poruszał kolejnymi dźwigienkami. Co chwile zerkał na kolejne urządzenia, które pozwalały mu określić stan silników. Mocnym ruchem pociągnął za jedną, drugą, trzecią, czwartą dźwignie, z niepokojem spojrzał na zegary pokładowe. Z silników wydobywał właśnie całą moc, jaką tylko posiadały. Cóż, jeszcze nigdy tego nie testował w takich warunkach, acz w jego laboratorium każdy przetrwał próbę. Powinno się udać...

Trzymając kurczowo gałki od dźwigni, Piccolo wbił pełne desperacji spojrzenie w płaskowyż. Był już tak blisko...
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline  
Stary 01-02-2009, 23:44   #42
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
"Mi sembrava che il treno e il peggiore. In verita’ questo „panino” non deve il comentario."
- Accidenti!*
– wyrzucała z siebie raz po raz, kiedy kolor ponownie znajdował swoje miejsce na papierze, gdzie nie powinien. W końcu poddała się. Pozostał jedynie cień kwiatu na kartce.
http://img141.imageshack.us/img141/7...bypr3t3ja2.jpg

Nie wiedzieć czemu Volta również przestała zadręczać towarzyszy podróży. Widocznie policzyła ich w duszy, zapamiętała zapachy i powoli przyzwyczajała się do tej gromady obcych w otoczeniu jej panienki. Choć nadal nie mogła spać spokojnie i gdy tylko koło Chiary ktoś się pojawiał podnosiła łeb i obrzucała go taksującym spojrzeniem.

Właściwie kiedy panienka Wodehouse w końcu odłożyła przybory do malowania w odpowiednie przegródki torby, został obwieszony czas na postój.
- Bene. Non mi piacce amalcarsi gli animali.** – szepnęła do siebie. Nie lubiła, ale przez te lata poznała czym jest koło przyrody. Tylko po co na to patrzeć?

Uszczypliwa uwaga o nieoddalaniu się była zapewne wymierzona w jej zapędy. "Oh, ma Signior Ellis non conosce me."*** Dlatego też postanowiła nie brać tego do siebie.

Bestia w końcu uwolniona szybko skorzystała z braku smyczy i zniknęła w pobliskich zaroślach. Chiara tylko uśmiechnęła się pod nosem i poleciała szybko uzgodnić z Samsonem, żeby kości zostawił dla jej „picolla Volta, vabe’?”**** A któż mógłby odmówić jej ślicznemu uśmiechowi, zwłaszcza gdy chodziło o tak niegroźną prośbę.



Gdy ognisko już płonęło, a niebo rozświetliły gwiazdy, Chiara nie jadła. Wieczór obudził ponownie w niej gorąca neapolitańską krew matki i zaczęła opowiadać. Ktoś ją zapytał? A może sama coś powiedziała, co spotkało akceptację podróżników? Wystarczyło czyjeś niewinne słówko, gest, spojrzenie.

A mówiła o Afryce. Całej lub tylko fragmencie. Pasję przelewała w swoje słowa, a ci którzy niechcący natknęli się wcześniej na jej reportaże w gazecie Towarzystwa, nie mogli znaleźć podobieństwa z tamtymi suchymi relacjami. Ona żyła tym, o czym mówiła.

Wrzuta.pl - Etnic-Sławomir Andrzej Dumniec

Kiedy opowiadała o trudach wyprawy Bartolomeo Diasa, ocierała nieistniejący pot z czoła. Burze i wzburzone morze podkreślała z gracją unosząc ramiona. Składając dłonie, przelewała rozpacz głodnych żeglarzy. Ich radości objawiły się kiedy z nadzieją przysłoniła oczy przed słońcem, aby wypatrywać odległego lądu. Opisując ludność rdzenną robiła miny, wskazywała na różnice w budowie ciała czy ubrań. Kobiety nie noszą bluzek? Zasłoniła swoją klatkę piersiową skrzyżowanymi ramionami. Spinając inaczej włosy – zaprezentowała kilka tutejszych fryzur. Noszą ciekawą biżuterię? Pokazała swoje etniczne naszyjniki. Jakby tańczyła siedząc, malowała słowem.

A gdy w końcu zaschło jej w gardle definitywnie, przeprosiła za brak ogłady i aż do momentu udania się spać, nie odezwała się słowem, zupełnie zawstydzona, że znów i znów żyje tym, co kocha.

***

Kiedy Chiara tworzyła, nie było sensu do niej mówić. Znajdowała się we swoim własnym świecie. Innej rzeczywistości. Z nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w obiekt swoich marzeń, który przenosiła pewnym ruchem na papier lub płótno. Nawet Volta o tym wiedziała. Dlatego widząc swoja panią przy oknie z wypiekami na twarzy tworzącą horyzont na stronice notatnika zrezygnowana ułożyła się w pokoju Chiary na jej łóżku i zapadła w drzemkę.
Nawet słowa Lyncha nie oderwały panienki Wodehouse od jej okna. Nie poświęciła górze nawet spojrzenia. Ona widziała coś innego.

http://img141.imageshack.us/img141/5...rsunsetem1.jpg

Szła burza.
- Bóg Lesa się porusza, bóg Lesa się gniewa. - powiedziała głośno, bez celu. Jej słowa zawisły w powietrzu.

Wrzuta.pl - Arcana - Gathering of the Storm

Wysłuchała wielu opowieści o bóstwach.
- Według ludu Kraczi, - zwracała te słowa raczej do siebie, jakby nie chcąc zapomnieć - księżyc – małżonka słońca – sprzeniewierzyła się słońcu i znalazła sobie nowego kochanka. Słońce pogodziło się z tym stanem rzeczy i podzieliło się z księżycem dziećmi (gwiazdy) i majętnościami. Jednak księżyc często naruszał i nadal narusza posiadłości swego byłego małżonka. Prowadzi to do bitew między gwiazdami – dziećmi słońca i gwiazdami – dziećmi księżyca. Na ziemi występują wtedy sztormy, grzmią pioruny i miotane są błyskawice. Księżyc, jako słaba kobieta, z reguły ustępuje, wysyła swego posłańca tęczę, a ta zabiera z pola walki zacietrzewione dzieci księżyca.

Gdy pierwsza błyskawica poznaczyła błękit nieba, rysik kredki złamał się. Chiara wróciła do świata żywych.
- La tempesta. E voi siamo come una farfalla picolla durante uno vento forte. *****

Ale to nie ona bała się burzy. To Volta dostawała panicznych drgawek na samo słowo „tempesta”.
Chiara przebiegła szybko do swojego pokoju. Volta, jeszcze niczego nie przeczuwając leżała na jej łóżku i obgryzała kość udową wczorajszej antylopy. Gdyby nie okoliczności to teraz powietrze rozdarłby wściekły wrzask szlachcianki.
- Volta, a gamba. +– powiedziała ponurym, złym głosem.

Bestia ze skruchą zlazła z wyrka i podeszła łasić się do Chiary. I wtedy usłyszały pierwszy grzmot. Co najmniej 70 kilowy zwierz zakwikał jak zarzynane prosie i postanowił wykonać zwrot o 180 stopni na 10 cm kwadratowych. Po czym dać nura pod łózko. Przy okazji prawie tratując swoja właścicielkę.

"Grazie oh Dio, che ho comprato questi scarpi."++ – podziękowała w duchu dziewczyna za swoje wysokie do kolan myśliwskie buty.
- Oh no, no, tu testarda, grande bestia!+++ – powiedziała zaciskając zęby i złapała Voltę za skórę na plecach. Wszystko, czego potrzebowała znajdowało się już w przerzuconej przez ramię skórzanej torbie. Zostawało tylko przekonać bydlę, że tym razem to ONA tu ma rację i ostatnie zdanie.

Dzięki temu, że się schyliła, nie dostała w łeb drzwiczkami od szafki i walizką, co spadła z szafy podczas małych turbulencji "Dedalusa".
- Powiedziałam wyłaź, ty bydlę nieogolone! – wrzasnęła i nagle straciła równowagę - poleciała do tyłu. Cudem utrzymała się na nogach. Volta zawyła i zagryzła zębiska na swojej kości antylopiej.

I kiedy już zdawało się, że Chiara była blisko uspokojenia potwora, znów rozległ się grzmot, co rozbudziło panikę w zwierzaku. Volta zaczęła kręcić się bez sensu po pokoiku.
- CALMA! SEDE! #– zadarła się na psa właścicielka. Ten na chwile oprzytomniał i już spokojnie do niej podszedł, ale znów odezwała się burza. Volta z całej siły kością trzymaną w zębach uderzyła Chiarę w splot słoneczny, a ta wypadła przez drzwi otwarte z trzaskiem na korytarz.

William w ostatniej chwili zrobił (bardziej przypadkowy niż celowy) unik, dzięki czemu nie oberwał drzwiami.

"Dedalusem" ponownie zatrzęsło. Dziewczyna z impetem uderzyła tyłem głowy w barometr i zsunęła się nieprzytomna po ścianie korytarza na chodniczek. Drzwi do pokoju przymknęły się, blokując drogę Volcie, która zaczęła skomleć. Czuła, że burza to mniejsze zło w porównaniu do tego, co działo się na korytarzu.

Intuicja Wiliama jak zwykle się nie myliła. Jak przypuszczał, panna Wodehouse potrzebowała pomocy.
- Panno Chiaro? - klęknął przy nieprzytomnej dziewczynie, na razie ignorując błagalne symfonie wygrywane przez psa na nosie.
"Brakuje jeszcze na tym wąskim korytarzu Volty... W ogóle to trzeba ją było zostawić w CapeTown..."
Rzecz jasna w tej chwili nie było co płakać nad rozlanym mlekiem.

Chiara nie odpowiadała. Barometr zdobiła pajęczyna pęknięć i odrobina krwi.
- Chiaro?! - odezwał się Ellis z większym naciskiem, ignorując zasady dobrego wychowania.
Delikatnie uniósł głowę dziewczyny, jednak rana musiała być schowana głęboko we włosach. Zresztą już nie broczyła. Gdyby to był mężczyzna, starczyłoby zapewne parę silniejszych klepnięć. W stosunku do Chiary tego typu metody nie były jednak na miejscu.

W tym momencie Volta w końcu sforsowała drzwi i piszcząc polizała dłoń swojej pani. Widocznie miała wyrzuty sumienia. Jeśli zwierzęta można o coś takiego posądzać.

- Buona Volta
- powiedział William, w brutalny sposób mijając się z prawdą. - Un cane intelligente. Prendi il dottore. - dodał. - Il Dottore. Wilburn. Veloce.##
Wskazał odpowiedni kierunek.

Bestia wbiła swoje niebieskie spojrzenie w Ellisa. Nie rozumie? A może rozumie i zastanawia się? Może nie pamięta, którego to z mężczyzn ludzie zwą doktorem? Kłapnęła wielkimi szczękami, pokazując zęby i ruszyła w wyznaczonym kierunku. Zwietrzyła zapach, który przypominał jej nieprzyjemne wizyty u weterynarza i człapiąc pewnie na swoich czterech łapach podeszła do doktora. Wydała z siebie wymagający zainteresowania pomruk. Prawie jakby zaszczekała i bez ceregieli złapała doktora Wilburn'a za nogawkę spodni, ciągnąc w stronę miejsca wypadku.

Ellis żałował trochę, że wyszedł z wprawy i nie całkiem jest pewien, w jaki sposób w dzisiejszych czasach budzi się z omdlenia młode panienki. Miał wrażenie, że stary, sprawdzony sposób z pocałunkiem byłby nie na miejscu...
"Pospiesz się, doktorze" - pomyślał.
Ułożył wygodniej głowę Chiary.
Dziewczyna oddychała, tylko nie otwierała oczu.

- Chiaro, svegliati - delikatnie pogładził ją po policzku. - Allora, apri i tuoi occhi.###

Tylko gdzie jest ten pies? Wiliam westchnął i w myślach przeklął niesfornego kundla. Na razie przynosił tylko kłopoty. Przecież nie będzie tak czekał tutaj na zmiłowanie losu.
Wziął delikatnie Chiarę na ręce, był pełen podziwu dla kształtów lekkiej jak piórko młodej kobiety, W nieco innej sytuacji byłoby to doświadczenie nader przyjemne, w tej jednak chwili wszystko tłumił niepokój o jej zdrowie. Skierował się do salonu, gdzie inni pewnie już czekali. "Skoro góra nie przyszła do Mahometa..."

Nagle usłyszał ciche "mmmm" na swoim ramieniu i obrzuciło go, jeszcze trochę mętne, niebieskie spojrzenie Chiary.
-...cosa e' successo? - zapytała, już zupełnie przytomniejąc. Jej policzki oblały się pąsem. Wykonała kilka nieskoordynowanych ruchów - Posso da solo... ####
Tego się nie spodziewała.

- Jak się pani czuje, panno Chiaro? - spytał. W jego oczach tlił się jeszcze niepokój. - Uderzyła się pani w głowę...
Spełniając jej prośbę postawił ją delikatnie na podłodze. Nie do końca wypuszczając z rąk.
- Nie ma pani zawrotów głowy?

I bardzo dobrze, że nadal trzymał ją za przedramiona, gdyż zachwiała się na nogach, jak trzcina na wietrze.
- No. - skłamała, gdyż świat obecnie wirował w tempie lepszym niż niejedna karuzela. I jeszcze ten tępy ból z tyłu głowy. "Che macello!"
- Ja sama... -

możliwe, że by się nawet udało, ale kolejne trząśnięcie machiną wepchnęło dziewczynę prosto w ramiona signior Ellisa. Jej rumieńce były doprawdy urocze.

Tym razem William nie zamierzał pozwolić jej stać o własnych siłach. I wcale nie chodziło to, że trzymanie Chiary w ramionach było całkiem przyjemne. No, prawie wcale...
Przede wszystkim jednak chodziło o to, że dziewczyna zdecydowanie nie do końca doszła do siebie. I była zdecydowanie zbyt blada...


A drzwi salonu otworzyły się pod wpływem cielska Volty, która ciągnęła za sobą zdziwionego dr Wilburn'a za nogawkę. Chociaż teraz jego mina była jeszcze ciekawsza. Bestia puściła lekarza i zamruczała.
- Volta. - Chiara szepnęła słabo. - Już mi lepiej naprawdę.
Kiedy signior Ellis nadal nie chciał jej puścić dodała.
- W pewnych sferach po tej sytuacji stosownym byłoby się zaręczyć. - uśmiechnęła się blado, co zapewne miało sugerować żart. Powoli wracały też kolory na jej twarzy. William nieco złośliwie przymrużył oczy.
- Ależ z przyjemnością, moja droga... - powiedział. - Mamy nawet świadka. Dwóch świadków - spojrzał na Voltę.
- Panie doktorze - zmienił temat. - Panna Chiara rozbiła sobie głowę i zamroczyło ją na kilka minut.
"Do teraz nie wie, co mówi"
- dorzucił w myślach.
- Nie jestem pewna czy Volta by pana, drogi Signior Ellis, zaakceptowała. Nie lubi się dzielić. - dziewczyna uśmiechnęła się weselej w odpowiedzi. - zresztą by pan ze mną nie wytrzymał. Nawet mnie pan nie lubi.
"Lui non e un tipo scerzoso, no?"&
Volta już była przy swej pani i przyglądała się podejrzliwie anglikowi. Pogłaskana, trochę się udobruchała.

- Nie sądzę, by było aż tak źle - powiedział, pozostawiając Chiarze możliwość samodzielnego domyślenia się, czy chodziło o Voltę, czy o nią samą.

- W salonie będzie łatwiej. - stwierdził doktor i pomógł wprowadzić pannę Chiarę do pokoju, gdzie natychmiast posadzono ją na fotelu.


------------------


* Wydawało mi się, że pociąg jest najgorszą rzeczą na świecie. Tak naprawdę, to "kanapka" ją pobija na głowę.
- Kurza stopa!(nie ma odpowiednika po polsku tak po prawdzie)

**- Dobrze! Nie lubię, kiedy zabija się zwierzęta.

***"Och, ale Pan Ellis nie zna mnie."

****mała Volta dobrze?

*****Burza. I my jak motyl maleńki podczas wichury.

+ Volta, do nogi.

++ Dziękuję Boże, że kupiłam te buty.

+++O nie nie! Ty uparta, wielka bestio!

#Spokój! Siad!

## Dobra Volta. Inteligentny pies. Przyprowadź doktora. Doktora. Wiburn'a. Szybko.

###Chiaro, obudź się. Pora otworzyć oczy.

####Co się stało? Mogę sama...

& On nie jest typem mężczyzny, co żartuje, prawda?
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 02-02-2009, 01:30   #43
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
James stał właśnie oparty o reling i raz jeszcze podziwiał rosnący powoli w oczach płaskowyż, kiedy poczuł szarpnięcie. Tym razem nie było to kolejne odchylenie maszyny, było jakieś... miescowe, jakby...

- Volta? - doktor odruchowo rozejrzał się wokół szukając panny Chiary, jednak nigdzie nie mógł jej dostrzec. A wszystko wskazywało na to, że zwierzę chciało gdzieś go zaprowadzić. Po chwili konsternacji ruszył więc za nim - choć żeby nadążyć za najwyraźniej podekscytowaną Voltą musiał truchtać.

Kiedy zobaczył Chiarę prowadzoną przez sir Williama jego wyraz twarzy zesztywniał, a sam doktor skoncentrował się.
"A więc tutaj mamy pierwsze <panie doktorze!>..." - przeszło mu przez myśl.

- Panie doktorze - odezwał się Ellis - Panna Chiara rozbiła sobie głowę i zamroczyło ją na kilka minut.

- Nie jestem pewna czy Volta by pana, drogi Signior Ellis, zaakceptowała. Nie lubi się dzielić. Zresztą by pan ze mną nie wytrzymał. Nawet mnie pan nie lubi.

- Widział pan zajście, czy wnioskuje pan tylko na podstawie tego, co słyszy? - zażartował James, jednak w rzeczywistości wcale mu nie było do śmiechu i liczył, że nie otrzyma odpowiedzi. Trzeba przyznać, że ekscytował się prawie tak jak kilka lat wcześniej, kiedy był na wojnie i tam działał...

- W salonie będzie łatwiej. - stwierdził jeszcze i pomógł wprowadzić pannę Chiarę do pokoju, gdzie natychmiast posadzono ją na fotelu.

Gdy pacjentka była już na miejscu, doktor zrobił kilka kroków dookoła pokoju, wziął głęboki oddech i zajął się Chiarą. Spięty, możliwie delikatnie wyszukał pod włosami ranę i odsłonił ją.

- Przepraszam - powiedział szybko gdy zorientował się, że kiedy westchnął z ulgą lekko naruszył skórę tuż obok zranienia. Zerknął na nią jeszcze raz i powiedział. - Nie ma najmniejszych powodów do obaw, nic panience nie będzie. To tylko powierzchowne nacięcie - opatrzę je, a najdalej za kilka dni nie będzie po nim śladu.

Doktor odrzucił włosy pacjentki na drugą stronę, a duża część z nich przesłoniła Chiarze pole widzenia.
- Jedną chwilę - muszę tylko pójść do swojej kajuty po bandaże.

* * *

Po dłuższej chwili James zjawił się ponownie. W ręku trzymał walizkę, z której zaraz wyjął buteleczkę z wodą utlenioną i bawełniane płócienko. Bez słowa przemył ranę, po czym zabandażował, starając się nie zasłaniać nim oczu. Nie do końca się to udało, a sama panna Wodehouse wolałaby na pewno, by całość wyglądała bardziej dostojnie - musiała się jednak pogodzić z rzeczą jak jest.

- Dzisiaj natomiast muszę prosić, by była panienka wyjątkowo ostrożna. Zwłaszcza biorąc pod uwagę środek transportu jakim się przemieszczamy, niech panienka może, przynajmniej przez kilka godzin, nie chodzi sama. Wygląda na to, że w obecnych warunkach nie będzie to bardzo trudne. - zwrócił się do sir Ellisa - Będzie pan łaskaw zająć się nią w tym momencie?

Uzyskawszy pozytywną odpowiedź, doktor spakował i zamknął walizeczkę po czym szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Odwrócił się przed nimi jeszcze na chwilkę.

- Jutro natomiast proszę upomnieć się o zmienienie opatrunku.
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!
Diriad jest offline  
Stary 05-02-2009, 01:45   #44
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Wiliam Cook



William Cook przebywał sam w kajucie powietrznego statku. W pustym pokoiku oświetlonym jedynie przez niewielką świeczkę samoistnie stworzył się nastrój intymności, jaki czasami wytwarza się, kiedy zostajemy sam na sam ze sobą i ze swymi myślami. Korzystając z chwil samotności William przygotowywał się do otwarcia swego kuferka, którego tak pilnie strzegł przez całą podróż. Ułożył kufer na łóżku, usiadł nieopodal niego i przyglądał mu się uważnie z miną człowieka zamyślonego i pochłoniętego przez jakieś niezwykle absorbujące myśli, jakby rozważając czy to odpowiedni moment na otwarcie skarbca przeszłości. Wreszcie wyciągnął z wewnętrznej kieszonki marynarki niewielki, mosiężny kluczyk z dziurką, na którym wygrawerowane były inicjały M. C.; wprowadził klucz do otworu zamka i spróbował przekręcić. Ale pierwsza próba była nieudana. Mechanizm zamka był oporny i zatrzymał się w pół obrotu.

William wyciągnął klucz i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok natrafił na drzwi wejściowe do kajuty, których zawiasy były tak obficie wysmarowane jaką substancją. William wprowadzając się do kajuty niefortunnie ubrudził tym smarem rękaw marynarki. Teraz jednak lepka maź mogła się przydać do nasmarowania opornego zamka. Kiedy już nadmiar smaru z zawiasów znalazł się na kluczu pan Cook powrócił do kuferka. Łatwo udało mu się dwukrotnie przekręcić nasmarowany klucz, który szybko został wytarty w jedną ze szmat podłogowych i znalazł się ponownie w wewnętrznej kieszeni marynarki.

Po kilku chwilach właściciel cyrku zdecydował się podnieść wieko kuferka i zajrzeć do wnętrza. Osobliwe i tajemnicze przedmioty znajdujące się wewnątrz kuferka pobudziły jego myśli i wspomnienia. William położył się na łóżku, przymknął oczy i zaczął rozmyślać o swoich dawnych afrykańskich podróżach, o towarzyszach tamtych podróży i o młodości, która przeminęła i już nie powróci. Wydobywał z pamięci miejsca, osoby i zdarzenia do czasu, aż natrafił na niezwykle nieprzyjemne wspomnienie.

Było to podczas jednej z przedostatnich podróży do Afryki. Nie. To była moja ostatnia podróż. Po tym wydarzeniu cała Afryka zaczęła tracić dla mnie urok, a tajemnice czarnego lądu przestały mnie fascynować. To wydarzenie do dziś źle mi się kojarzy i z dużą niechęcią przyjmuję myśli cisnące się do głowy. Stacjonowaliśmy w jakiejś małej wiosce gdzieś w Afryce (przywołanie konkretnych danych geograficznych stanowi dla mnie dziś trudność nie do pokonania, ponieważ kiedyś usilnie pragnąłem wymazać to wspomnienie z mojej pamięci). Wioska była wyludniona przez epidemię i ledwo udało nam się znaleźć rodzinę tubylców, którzy jako jedyni nie zmarli. Ale mimo, że udało im się ujść z życiem byli strasznie osłabieni jakąś nieznaną chorobą. Już prawie zapadła jednogłośna decyzja ekipy kierującej naszą ekspedycją, że opuszczamy to miejsce, które mogło być kolebką jakiejś epidemii kiedy w wiosce zjawili się inni tubylcy (jak później się okazało mieszkańcy sąsiedniej wioski) pod wodzą szamana.



Był to człowiek ubrany w ceremonialny strój. Niejeden etnograf i antropolog oddałby wiele za takie cenne - z naukowego punktu widzenia - spotkanie . Szaman był bardzo ruchliwym mężczyzną i wydawało mi się, że cały czas się poruszał. Nawet gdy usiadł do rozmów z naszym tłumaczem gestykulował w tak dziwny sposób, że każdy jego ruch był niezwykły i osobliwie przyciągał moją uwagę. Wtedy wydał mi się człowiekiem fascynującym, więc przyglądałem się i przysłuchiwałem się uważnie.

Szybko dowiedzieliśmy się od tubylców, że szaman przybył tu walczyć z duchami, które jakoby nawiedziły tą wioskę i zabijają jej mieszkańców za nieposłuszeństwo i niedbałe składanie ofiar. Z kolei sam szaman trzymał się wersji, że nie przyszedł walczyć z duchami, ale że zamierza przebłagać je za zaniedbania sąsiadów i prosić, aby nie przenosiły swego gniewu na ich wioskę. Jakkolwiek by nie było tubylcy przybyli zorientować się sytuacji i przy okazji zabrać z wymarłej wioski kilka ciekawych przedmiotów. Postanowiliśmy nie protestować przeciwko grabieży. Stwierdzając, że nie ma co ryzykować konfliktu z tubylczym plemieniem dla paru garnków i trofeów, które i tak nie przydadzą się ich martwym właścicielom. Zanim jednak tubylcy zabrali swój łup szaman kazał złożyć wszystkie cenniejsze przedmioty na jedno miejsce i zaczął oprawiać modły i tańce, które śledziliśmy z wielkim zainteresowaniem.

Kiedy już skończył odczyniać uroki i klątwy ciążące na przedmiotach nastała chwila odpoczynku. Posialiśmy się w sporym oddaleniu od chat, a tubylcy podeszli w pobliże i z zaciekawieniem przyglądali się. Szaman spróbował naszego jadła, a potem próbował poczęstować nas owocami i ziołami, które przyniósł w specjalnym woreczku. Skusiłem się jako jeden z nielicznych i właśnie wtedy zaczęły się dziać rzeczy dziwne.

Szaman i tubylcy chcieli zgładzić jedyną pozostającą przy życiu rodzinę w wiosce, tłumacząc że gniew duchów może za ich grzechy przenieść się na ich własną wioskę. Wobec grabieży postanowiliśmy ustąpić, ale na morderstwo bezbronnych i chory nie mogliśmy pozwolić. Zanosiło się na ostrą utarczkę, ale niestety nie dane mi było w niej uczestniczyć, ponieważ nagle opadłem z sił. Nie pamiętam dokładnie czy rodzina tubylców zginęła czy została ocalona. Potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy z moim ciałem i umysłem. Początkowo opadłem z sił tak, że ledwo mogłem utrzymać się na nogach. Potem dostałem drgawek i cały oblałem się zimnym potem. Przy tym mój umysł snuł obrzydliwe wizje śmierci i rozkładu, o których nie chcę nawet myśleć. Owe wizje nawiedzały mnie potem wielokrotnie w snach i po dziś dzień napawają mnie obrzydzeniem. Faktem jest, że w kilka godzin później doszedłem do siebie i nie zachorowałem na żadną z afrykańskich chorób. Ale od tamtego dziwacznego wydarzenia nie wróciłem do Afryki…

Nagle William porzucił swoje rozmyślania i uświadomił sobie, że przecież obecnie znajduje się w Afryce i leci powietrzną machiną. Postanowił odnaleźć Nadię i nacieszyć się jej widokiem, aby odgonić uciążliwe myśli, które dręczyły go przed chwilą. Z tą myślą opuścił swoją kajutę.
 
Adr jest offline  
Stary 05-02-2009, 16:49   #45
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Gdzieś w Afryce, 23 stycznia 1871 roku

Nadia znalazła sobie dogodne miejsce, z którego mogła obserwować zarówno całą okolicę i podziwiać piękne widoki, jak i patrzeć na swoich towarzyszy. W początkowej fazie lotu zdecydowanie wolała wyglądać na zewnątrz. Po podróży pociągiem i kilkudniowym przebywaniu w Afryce zdążyła przywyknąć do tutejszych krajobrazów i choć ciągle coś w jej sercu drgało, gdy wyglądała za burtę, to potrafiła się skupić również na innych czynnościach. Rozłożyła swoje mapy i czyste karty pergaminu, zaostrzyła kilka ołówków i zaczęła delikatnie kopiować wybrane fragmenty terenu powiększając ich skalę oraz zaznaczając dodatkowe charakterystyczne elementy, takie jak rzeki, strumienie, sawanny, lasy, wzniesienia i wszystko, co mogło mieć znaczenie. Chodziła od burty do burty, wędrowała po pokładzie, by móc opracować topografię krajobrazu ze wszystkich stron. Pracowała bardzo długo, robiąc również skrótowe notatki, które pomogą jej w późniejszym czasie uzupełnić szkice. Mulatka od dawna interesowała się kartografią, zbierała mapy, samodzielnie je kopiowała, a dzięki niemal fotograficznej pamięci i zapamiętywaniu szczegółów, potrafiła wiernie je odtworzyć. Robiła to nie tylko z zamiłowania i dla zabicia czasu, ale również z przyczyn praktycznych – dokładne mapy terenu mogą się przydać podczas dalszej wyprawy, na wypadek gdyby statek uległ uszkodzeniu, a cała załoga będzie musiała pokonać trasę piechotą. Najmniej myślała o tym, że tereny, po których się poruszają, nie są jeszcze zaznaczone na żadnych mapach i będzie pierwszą osobą, która je uwieczni.




Nadia szkicowała i starała się nie zwracać na siebie uwagi innych. Sprawiała wrażenie bez reszty pochłoniętej swoją pracą, choć tak naprawdę interesowała się również sprawami, które działy się na pokładzie. Obserwowała od czasu do czasu poczynania innych, przysłuchiwała się rozmowom, lecz sama nie brała udziału w tym, co działo się między nimi. Widziała większość pasażerów statku, pochłoniętych swoimi sprawami lub obowiązkami ciążącymi na nich z racji funkcji, jakie pełnili w ekipie ratunkowej. Lecz nigdzie nie widziała Williama. Początkowo nie zwróciła na to uwagi, lecz im dłużej go nie było, tym bardziej mulatka niepokoiła się. Był wszak człowiekiem bardzo towarzyskim, uwielbiał ludzi, dlaczego więc nie było go nigdzie wśród nich widać? A może zaszył się pod pokładem z jednym z panów i tak zagadał, że zapomniał o upływie czasu?


Wreszcie, gdy Nadia zajęta była skrupulatnym kopiowaniem konturów jakiejś rzeki, dostrzegła nad sobą niepokojący cień, który w pierwszym momencie ją przestraszył. Jednak gdy szybko podniosła głowę z westchnięciem przestrachu, dostrzegła, że to jej przyjaciel stoi obok i przygląda się jej pracy.


- Och, Will! Przestraszyłeś mnie. - zaśmiała się ucieszona jego widokiem. - Gdzie się podziewałeś całe południe? Większość naszego towarzystwa kręciła się w pobliżu, a ciebie nigdzie nie było.


- Rozmyślałem i śniłem o przeszłości, ale nie mówmy o tym... Pokażesz mi swoje szkice? - William wyglądał na zmęczonego, jednak żywo interesował się pracą przyjaciółki.


- Myślałam, że nabawiłeś się choroby wysokości, jak niektórzy nasi towarzysze. Pan Beyers nie wygląda najlepiej. Widziałeś się z nim? - Nadia kontynuując rozmowę rozłożyła przed nim swoje przerobione mapy. - Teraz jesteśmy w tej okolicy. Szkoda, że nie widziałeś tych widoków, które mijaliśmy parę godzin wcześniej.

-Widoków... Chyba się starzeję - coraz częściej myślę o przeszłości niż o sprawach obecnych...


Nadia uśmiechnęła się ciepło i uścisnęła dłoń Wiliama, który wydawał się zasmucony.


- Starzejesz się? Co też Ci przyszło do głowy! Jesteś w świetnej formie. A gdybyś zgolił brodę wyglądałbyś jak młodzieniec. Może to afrykańskie powietrze tak działa. Ja ostatnio też często myślę o przeszłości.



- Czuje się zmęczony. Nie jestem już tak sprawny jak kiedyś. Powietrze... - utkwił wzrok w dali - Afrykańskie powietrze męczy mnie bardziej niż kiedyś. Do tego te skoki ciśnienia. Nie czuje się najlepiej. - oparł dłoń na ramieniu Nadii.



Na twarzy mulatki odmalowało się wyraźne zaniepokojenie. Nie przypuszczała, że William naprawdę może czuć się źle, choć wyraz jego twarzy był melancholijny i poważny bardziej niż zwykle. Coś też czaiło się na dnie jego oczu, coś co sprawiało, że Nadia zaczynała czuć prawdziwy lęk.


- Odprowadzę cię do kajuty, mój drogi. Jeśli źle się czujesz, powinieneś odpoczywać i nie wychodzić na pokład. Nie chciałabym, byś forsował się za bardzo. Już i tak tyle dla mnie zrobiłeś... - kobieta przylgnęła do Williama okazując mu swoje przywiązanie. Zebrała szybko swoje papiery i nie zważając na spojrzenia innych, zeszła z przyjacielem pod pokład, wspierając go swoim ramieniem.



Pan Cook niechętnie mówił o swoich dolegliwościach. Nie życzył sobie wizyty lekarza i nie chciał niczyjej pomocy. Nadia po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że William jest już mężczyzną, który swoje najlepsze lata ma za sobą i wkracza w ten „stateczny” wiek, kiedy nie na wszystko może sobie pozwolić. Poczuła się winna tego, że narażała go na trudy tak niebezpiecznej podróży. Dla niej zawsze był mistrzem, niedoścignionym wzorem, ideałem mężczyzny. Nie zauważała, albo nie chciała zauważyć, upływających lat i ich konsekwencji.


Ponieważ William chciał zostać sam, Nadia udała się do swojej kajuty. Schowała mapy bardzo starannie, a następnie otworzyła kufer z ubraniami. Suknia, w której do tej pory była, ciążyła jej niemiłosiernie, krępowała ruchy, była jak kostium, który musiała przywdziać, by wtopić się w otoczenie. Wyjęła wygodne spodnie i koszulę, dobre buty i pas. Zdjęła z siebie nieprzyjemne ubranie i rzuciła je w kąt. Przez chwilę stała zupełnie bez niczego pośrodku ciasnej kajuty i rozkoszowała się wolnością, jaką daje nagość. Przeciągnęła się kilka razy i przymknęła na chwilę oczy...





Gdy wyszła z powrotem na pokład, wyglądała zupełnie inaczej. W spodniach opinających uda i łydki, w koszuli związanej w pasie, nie zapiętej na kilka ostatnich guziczków, eksponującej dekolt i amulet w kształcie kła wiszący na szyi. Paradoksalnie to w takim prostym, męskim stroju czuła się pewniej i bezpieczniej i było to widać po jej postawie, śmiałych krokach i pewnym spojrzeniu. Będąc w sukni starała się wszystkich unikać, stawała się nieśmiałym cieniem, czuła się jak ktoś, kto jest w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Choć mulatka była w tej chwili zatroskana o los przyjaciela, to mimo wszystko czuła się dużo lepiej i swobodniej, nawet w tym towarzystwie.


Wieczorne lądowanie na ziemi było niemal jak błogosławieństwo. Choć przestrzegano ich przed oddalaniem się od grupy, Nadia postanowiła zrobić krótki spacer jeszcze przed kolacją. Pomyślała, że trochę ruchu przyda się także Williamowi, który aż do lądowania nie wychodził ze swojej kajuty. Teraz wyglądał znacznie lepiej i ucieszył się z propozycji Nadii. Wyglądało na to, że cokolwiek go gnębiło, odeszło - przynajmniej na tą chwilę Przechadzka wzdłuż biegu strumienia pozwoliła uruchomić nieco zastane mięśnie, rozprostować kości, orzeźwić ciało i umysł. Oraz obcować nieco bardziej namacalnie z cudowną Afryką.


Kolacja początkowo przebiegała w bardzo miłej atmosferze, a dobrze przyrządzone, świeże mięso nie tylko zaspokajało głód, ale i wybornie smakowało. Mulatka czuła się bardzo dobrze, a wino sprawiło, że i ona wtrącała się od czasu do czasu do ogólnej rozmowy na różne tematy. Przynajmniej do pewnego czasu. Kiedy głos przejęła panna Chiara i zaczęła opowiadać o Afryce, większość słuchała jej z zainteresowaniem. Im więcej mówiła, im barwniej przedstawiała Czarny Ląd, im więcej szczegółów podawała, tym Nadia stawała się bardziej osowiała, smutna, przygnębiona. Jej radość gasła w oczach, a melancholia przybierała na sile. Jednak być może nikt nawet tego nie zauważył, nikt prócz Willa, który znał ją tak dobrze, że na pierwszy rzut oka mógł rozpoznać, że z przyjaciółką dzieje się coś niedobrego.


Wreszcie kobieta wstała i szybkim krokiem ruszyła w stronę zacumowanego statku, lecz zamiast wejść na pokład minęła go i przeszła dalej. Robiło się coraz ciemniej, a niebo rozświetlało tysiące gwiazd. William niewiele się zastanawiając ruszył za nią, bojąc się że odejdzie za daleko i może znaleźć się w niebezpieczeństwie. Odnalazł ją jednak bardzo szybko, gdyż stała nieopodal Dedalusa, ukryta przed wzrokiem wszystkich wpatrywała się w niebo. Jej policzki były mokre od łez.


- Nie wiem kim jestem... - oznajmiła poważnie. - Nie wiem do którego świata należę. W żadnym z nich mnie nie chcą. W twoim świecie jestem obca i dziwna. W tym świecie, z którego pochodzę i z którym jestem związana duchowo, nikt mnie nie chce. Czuję się, jakby ktoś po prostu mnie stąd wyrzucił, a teraz wracam na siłę, lecz nikt na mnie nie czeka. Powinnam być taka, jak opowiadała pani Wodehouse. Powinnam chodzić półnaga, nosić takie ozdoby i takie fryzury, mieszkać w szałasie i rodzić dzieci. Tak wiele lat marzyłam o powrocie tutaj, ale czy potrafię tu żyć? Nie mam tu nikogo, nikogo kto by mnie chciał, kto by na mnie czekał. Ojciec oddał mnie pierwszemu napotkanemu człowiekowi, zupełnie jakby pozbył się balastu. Obiecał, że wróci po mnie. Obiecał i nigdy tego nie zrobił... Nie mam swojego miejsca, nie wiem kim naprawdę jestem, nawet nie posługuję się moim prawdziwym imieniem. Wszystko co mam i co znam, i na czym mi zależy, to ty Williamie i nasz cyrk. Ale jednocześnie tak bardzo tęsknię za tym, co ledwo majaczy mi gdzieś na skraju świadomości i co wraca tylko w snach. Ale nie jestem taka, jak biali ludzie. Ani taka, jak moi krewni. Nie wiem kim jestem...


William przypatrywał jej się wzrokiem pełnym troski, lecz nie powiedział nic. Panna Lloyd widząc to spojrzenie zaniosła się jeszcze większym szlochem. Gdyby coś powiedział, gdyby zbagatelizował sprawę, powiedział, że jest niemądra! Gotowa była mu uwierzyć. Ale on rozumiał ją, wiedział w jakiej jest sytuacji i zdawał sobie sprawę, że nadchodzi czas poważnych decyzji. Pogłaskał ją czule po policzku i przyciągnął do siebie. Pozwolił jej wypłakać się na swoim ramieniu, a gdy nie miała siły już stać, a ich nieobecność stawała się coraz dłuższa, wziął ją na ręce i zaniósł na statek. Mijanym po drodze współpasażerom, pytającym co się stało, odpowiadał krótko i rzeczowo:


- To nic, po prostu zbyt wiele wina dla tak młodej główki.




***


24 stycznia 1971


Następnego dnia Nadia obudziła się w dużo lepszym nastroju. Światło słoneczne jest najlepszym lekiem na każdą chandrę, a w blasku dnia wszystkie problemy wydają się inne, zupełnie odległe. Wczorajszej nocy William odprowadził ją do kajuty i został z nią dopóki nie usnęła. Robił tak samo gdy była jeszcze dzieckiem, gdy przykre doświadczenia wczesnego dzieciństwa powracały w koszmarnych snach. Postanowiła, że musi mu podziękować za opiekę i sprawić, by i jego nastrój tego dnia był znacznie lepszy.


William jednak nie pojawił się na śniadaniu, co znowu zaniepokoiło Nadię. Gdy pytano ją o powód jego nieobecności, wyjawiła wszystkim, że nie czuł się wczorajszego dnia najlepiej. Odmówiła jednak uprzejmej propozycji doktora Wilburna, który zaoferował swą pomoc. Zapewniła, że z pewnością zwróci się do niego, gdyby chodziło o coś poważnego, pan Cook zaś źle znosi skoki ciśnienia, które na takich wysokościach są rzeczą nieuniknioną. To uspokoiło całe towarzystwo, gdyż każdy z nich odczuwał mniejsze lub większe dolegliwości z powodu przebywania tak wysoko w powietrzu. Nadia zaś przepraszając wszystkich odeszła od stołu nim jeszcze skończyło się śniadanie.


Pan Cook tego dnia niemal nie opuszczał swojej kajuty. Prawie cały czas spał, niewiele jadł, nie był skory do rozmów i wydawało się, że nawet towarzystwo Nadii mu ciąży. Mulatka jednak nie dała się zbyć i czuwała przy jego koi, gotowa w każdej chwili wezwać doktora, gdyby Will gorzej się poczuł. Zaniedbała nawet szkicowanie map. Robiła tylko krótkie przerwy, by wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego powietrza oraz przestrzeni, której brakowało w ciasnym pokoiku. Spędzili tak razem cały dzień, on – śpiąc, ona - czuwając.


Aż nagle coś zaczęło się dziać. Powietrze stało się gęste, niemal namacalne. Poruszenie na pokładzie zwróciło uwagę Nadii, zaczęła się domyślać, że coś się zbliża. Wyjrzała przez małe okienko i pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to zbliżająca się z ogromną prędkością ciemnogranatowa chmura.


Pierwszy grzmot i podmuch wiatru wstrząsnął powietrznym statkiem i zbudził Williama. Zdezorientowany mężczyzna rozejrzał się dookoła i dopiero druga błyskawica rozcinająca niebo przywróciła mu pełnię świadomości. Niemal w tej samej chwili na statku wybuchła prawdziwa wrzawa i poruszenie. Maszyną coraz bardziej kołysało i chybotało, przypominał trzcinę na wietrze. Z pokładu dobiegły ich głosy:


- ...niech wszyscy zgromadzą się w jednym pomieszczeniu...! ...gotowi do opuszczenia statku...!


- Will! - Nadia próbowała przekrzyczeć kolejne oszałamiające grzmoty; ledwo zachowała równowagę, gdy statkiem szarpnęło. -William, spójrz!


Pan Cook jednak nie stracił zimnej krwi. Choć jeszcze przed chwilą wydawał się osłabiony i chory, to w momencie niebezpieczeństwa adrenalina uderzyła mu do głowy, dzięki czemu jego umysł zaczął pracować na przyspieszonych obrotach. Zerwał się z łóżka i zaczął szybko wkładać ubranie, następnie pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Nadia wciąż stała przy oknie nie mogąc oderwać wzroku od przerażającego, choć pięknego widoku potęgi natury. Co chwilę tylko bezwiednie powtarzała imię swojego przyjaciela, niezdolna się poruszyć i cokolwiek zrobić.


- Nadia! - pan Cook szarpnął ją za ramię i odwrócił w swoją stronę. - Nie ma czasu, biegnij do siebie i pakuj rzeczy, szybko! Za dwie minuty masz być na korytarzu!


Kobieta jakby ocknęła się z letargu i wykonała polecenie. Złapała plecak i gorączkowo wrzucała do niego ubrania na zmianę, bieliznę, podręczne rzeczy, swoje mapy i przybory, wszystko co nawinęło jej się pod rękę, a wydało się ważne. Gdy wyszła na korytarz ze swojej kajuty, William już na nią czekał. Po drodze spotkali pana Ellisa, który pokierował ich do miejsca, gdzie zgromadzili się wszyscy pozostali. W pomieszczeniu panowała napięta atmosfera, wszyscy zastanawiali się co będzie dalej, czy wspaniała latająca machina wygra z niszczycielskimi siłami natury, czy też przyjdzie im zginąć już na początku wyprawy? Nadia złapała za rękę Williama i z rosnącym, paraliżującym strachem nasłuchiwała wycia wiatru, bębnienia kropel deszczu i złowrogich, coraz bardziej gwałtownych błyskawic...
 

Ostatnio edytowane przez Milly : 05-02-2009 o 16:52.
Milly jest offline  
Stary 09-02-2009, 20:05   #46
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację


Podczas burzy - Asnyk Adam

Dołem - wicher ciężkie chmury niesie,
O skaliste roztrąca urwiska;
Burza huczy po sczerniałym lesie
I gromami w głąb wąwozów ciska...
A tam w górze, gdzie najwyższe szczyty,
Lśnią pogodne jak dawniej błękity.

Ach! tak samo na drogach żywota:
Nieraz burza szaleje nad głową,
Wicher nami nad przepaścią miota,
A grom ciemność oświetla grobową;
Jednak wyżej - widać błękit nieba...
Tylko wznieść się nad chmury potrzeba.

17 grudzień 1879


Sterowiec miotał się wśród nawałnicy gęstych, ciemno – granatowych chmur, rozjaśnianych często, przez potężne błyskawice. Silne podmuchy wichru rzucały nim jak szmacianą kukiełką, miażdżoną rękami mocarnych Gigantów. Deszcz był tak gęsty, że przez małe bulaje widać było tylko siekącą taflę wody, która przesłaniała wszystko.

W salonie zgromadzili się wszyscy członkowie ekspedycji. Każdy miał przy sobie szybko spakowane, podręczne bagaże. Każdy zabrał ze sobą to co uważał za godne ocalenia w chwili zagrożenia, czy słusznie wybrali? O tym teraz nie myśleli…

Trzymali się kurczowo mebli krzeseł, które były przytwierdzone na stałe do podłogi salonu. Wsłuchiwali się w wycie wiatru na zewnątrz, a oświetlające co po chwilę wnętrze, błyskawice ujawniały grymasy strachu, zwątpienia i niepewności. Deszcz siekł o poszycie ich powietrznego statku, dodatkowo wzmagając hałas wywołany wyciem przeciążonych silników i odgłosami grzmotów. Tysiące myśli kołatało im się teraz w głowach… co z Nami będzie? Czy statek wytrzyma?

*****

Drzwi od wspólnej sali się otwarły i do środka wpadł przemoczony Samson.

- Gdzie profesor? – kilku z nich niemal jednocześnie wykrzyknęło to samo pytanie.

- Został w sterowni, kazał mi przygotować Państwa do natychmiastowej ewakuacji jeśli zajdzie taka potrzeba, on sam spróbuje wylądować w miarę bezpiecznie – czarnoskóry przyjaciel Salvatore, chyba sam nie wierzył w swoje słowa, bo na jego twarzy zagościł wyraz wielkiego smutku.

Jakby na potwierdzenie słów Samsona, potężny wstrząs przebiegł przez całą konstrukcję, aż zajęczały wsporniki, łączące pokład z czaszą sterowca.
Nikt już dłużej nie zwlekał, wszyscy stali w napięciu, każdy trzymał swój bagaż. Przez grube szkło bulajów znów wpadło do środka białe światło błyskawicy. Rozległ się trzask i po chwili nad ich głowami głucho zamruczał grzmot, jakiego jeszcze żadne z nich nie słyszało w życiu.

*****

BURZA
Zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei,
Głosy trwożnej gromady, pomp złowieszcze jęki,
Ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki,
Słońce krwawo zachodzi, z nim reszta nadziei.
Wicher z tryumfem zawył. a na mokre góry
Wznoszące się piętrami z morskiego odmętu
Wstąpił genijusz śmierci i szedł do okrętu,
Jak żołnierz szturmujący w połamane mury.
Ci leżą na pół martwi, ów załamał dłonie,
Ten w objęcia przyjaciół żegnając się pada,
Ci modlą się przed śmiercią, aby śmierć odegnać.
Jeden podróżny śledział w milczeniu na stronie
I pomyślił: szczęśliwy, kto siły postrada,
Albo modlić się umie, lub ma z kim się żegnać.

Salvatore stał pewnie na nogach w pomieszczeniu sterówki, przez wielkie, przeszklone okna mógł podziwiać potęgę żywiołu z jakim przyszło mu się zmierzyć. Musiał w duchu przyznać, że nie spodziewał się, by jego konstrukcja była wystawiona na taką poważną próbę. Mokre od potu ręce ślizgały się po rączkach sterowania silnikami pomocniczymi. Przepustnica ustawiona była w pozycji „CAŁA NAPRZÓD”, a silniki statku wyły pod pełnym obciążeniem. Burza zdawała się wciągać sterowiec w swe mroczne i grzmiące trzewia, starając się nie dopuścić statku nad płaskowyż.

To była ich jedyna szansa… nawet gdyby nie znaleźli miejsca do lądowania, to może choć trochę osłonili by się przez niszczycielskim działaniem żywiołu?

Deszcz ostro zacinał tworząc na szybach upiorne wzory, dodatkowo rozświetlane blaskiem niegasnących błyskawic.

Widział na wprost dziobu pod nimi potężne drzewa porastające ziemię płaskowyżu… byli już tuż tuż… sterowiec wyrwał się jednym mocnym szarpnięciem sterów z objęć burzy…

- Jesteśmy uratowani – szepnął profesor.

Rozległ się trzask i po chwili nad jego głową głucho zamruczał grzmot, jakiego jeszcze nie słyszał w życiu.

Poczuł, że traci opanowanie nad sterowcem i jego kursem. Powietrzny statek obniżył dziób ku ziemi i runął w dół. Pierwsze konary matuzalemowych drzew zaczęły drzeć poszycie statku.

*****

Światła zgasły, a statkiem targnęła seria potężnych wstrząsów i usłyszeli odgłos darcia poszycia sterowca. Niektóre szyby bulajów stłukły się, wpadali na siebie, obijając się od innych i od przewalających się w zawrotnym tempie bagaży. Strach…

*****

Powoli budzili się z obolałymi głowami, rękami i nogami. Budziło ich światło wpadające do środka przez resztki rozbitych bulajów. Leżeli… na ścianie?! Statek był przechylony bokiem, przez otwory w podartym poszyciu okrętu widzieli zieleń liści i ziemię… oddaloną od nich o jakieś dziesięć metrów. Do środka kabiny wbiły się ogromne konary drzew, grube niczym dorosły człowiek. Drzwi salonu były otwarte do dołu… leżący najbliżej Lynch dostrzegł na ziemi ciało Samsona… nie ruszał się. „Nie żyje, wypadł przez drzwi” – pomyślał oficer…

Nigdzie nie widzieli profesora… dr Duolittel była nieprzytomna… a każde ich poruszenie, wywoływało jęk całej konstrukcji i delikatne chybotanie.

*****

Leżał sponiewierany między pulpitem sterowania a manetkami dźwigni. Podłużne rozcięcie na czole krwawiło okropnie… był oszołomiony silnym uderzeniem w głowę. Rozejrzał się po kabinie… starając się ocenić rozmiary zniszczeń… spojrzał na ostro złamany konar drzewa, przebijający sterówkę od dołu i stwierdził, że miał dużo szczęścia…przez wybity w ścianę otwór widział liście drzew…
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 11-02-2009, 20:20   #47
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Bez wątpienia przyroda zapewniła im wspaniałe widowisko i dostarczyła mnóstwo emocji.

"Niczym wyjące pięćdziesiątki na >Sea Witch<" - pomyślał William, z całych sił trzymając się poręczy fotela. - "Tyle, że nie można się położyć na koi i przypiąć pasami..."

Bez wątpienia "Dedalus" nie był stworzony do podróżowania w takich warunkach. Wicher szarpał powietrznym statkiem. Aż dziw, że jeszcze nie obróciło ich do góry nogami.

William spojrzał na swoich współtowarzyszy podróży. Nikt nie wyglądał na zachwyconego. I cudem chyba nikt nie dostał jeszcze choroby zwanej morską.

"Ciekawe, ile jeszcze wytrzymamy..." - pomyślał, tym jednym zdaniem obejmując powietrzny statek, fotele, na których siedzieli, oraz wszystkich pasażerów.



Drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się nagle i stanął w nich Samson.

Pytanie o profesora było zgoła zbędne. Gdzież miałby się znajdować Salvatore, jeśli nie przy sterach? W końcu cud techniki, na pokładzie którego wciąż jeszcze się znajdowali, nie potrafił latać sam. Zwłaszcza podczas takiej pogody.

Asystent profesora nie wyglądał na szczęśliwego. Przyniesiona przez niego informacja również nie była zbyt radosna. Poza tym mało wartościowa. Najważniejsze bagaże mieli pod ręką, a co innego mogli w tym momencie robić, oprócz trzymania się z całych sił krzeseł. I liczenia na to, że wytrzymają one gwałtowne wstrząsy i nie oderwą się od podłogi.

Ściana płaskowyżu zbliżała się błyskawicznie i chociaż "Dedalus" wznosił się coraz wyżej to trudno było ocenić, czy zdołają się prześlizgnąć na krawędzią, czy też rozbiją się na skałach.

"Dedalus" podskoczył nagle. William poczuł, jak ogromna siła wgniata go w fotel. Miał wrażenie, że ze minęli krawędź płaskowyżu. Za okienkami mignęły wysokie drzewa.
Kolejny wstrząs świadczył o tym, że nie do końca wyrwali się ze szponów burzy. A potem był jeszcze jeden, znacznie silniejszy.
"Dedalus" przechylił się, a William poczuł, jak fotel, na którym siedzieli, odrywa się od podłogi i przemieszcza się w stronę ściany. Zdawało mu się jeszcze, że słyszy jakiś krzyk. Odległy...



Gdy otworzył oczy leżał wśród resztek fotela na czymś, co poprzednio było ścianą. Teraz to miejsce wyraźnie było na dole...
Usiadł i pomasował głowę. Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go młotkiem.
Spojrzał w dół przez bulaj, z którego zniknęła szyba. Nawet stąd widać było, że leżącemu w dole Samsonowi nie jest potrzebna żadna pomoc.

"To mógł być każdy z nas" - pomyślał. - "Wypadło na niego. Szkoda..."

Żałował oczywiście tego, że ktokolwiek zginął, a nie tego, że wypadł pracowity Samson zamiast kogoś innego.

Wstał, co wywołało kołysanie się całego pomieszczenia.
Z grubości gałęzi można było wnioskować, że nadziany na nie "Dedalus" przez jakiś jeszcze czas utrzyma się na górze. W dodatku, sądząc po położeniu słońca, tkwił tu już jakiś czas.
Burza najwyraźniej ustała. Mimo tego gdyby nagle pojawiło się niespodziewane uderzenie wiatru, to ich sytuacja mogłaby się zmienić.

"Przygotować do natychmiastowej ewakuacji" - fragment wypowiedzi Samsona przeleciał mu przez głowę, zachęcając do działania. Jak najszybszego.

- Kto jeszcze jest ranny? - spytał.

Wyglądało na to, że prócz doktor Doulittel nikt aż tak nie ucierpiał. A nieprzytomnej Elizabeth mógł pomóc tylko doktor Wilburn...

- Musimy jak najszybciej zejść na dół - powiedział. - Nie wiem, czy coś z maszynerii profesora nie może się nagle zapalić czy wybuchnąć. Równie dobrze nadwyrężony kadłub może pęknąć...

"Poza tym do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, ale nie aż tak dużo, by go marnować." - Tą myślą nie podzielił się z nikim.

- Proponowałbym, by pan, mister Lynch, zszedł jako pierwszy. Lin na "Dedalusie" nie brakuje, a może znajdzie się i drabinka linowa. Jeśli ktoś nie będzie mógł zejść sam, to można go będzie spuścić na krzesełku. Tak jak panią Elizabeth.

Nie było wątpliwości, że doktor Doullitel prędzej by się zabiła, niż sama zeszła.

- Jak już panie i Volta znajdą się na dole, to reszta spuści bagaże. A ja w tym czasie sprawdzę, co się stało z profesorem...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 12-02-2009 o 23:00.
Kerm jest offline  
Stary 15-02-2009, 13:50   #48
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Ergens in Afrika, 24 januari 1871. Gdzieś w Afryce, 24 stycznia 1871.
Na een harde, zeer harde landing. Po twardym, bardzo twardzym, lądowaniu.



Dziennikarz ocknał się w pozycji, co najmniej ciekawej – z głową pomiędzy nogami… stołu. Na szczęście mebel był przytwierdzony do podłogi, przez co Mark nie poleciał na siedzących naprzeciwko współpasażerów. Cała kabina chwiała się prawdopodobnie wisząc na drzewach. Panowała cisza, więc Mark uznał, że musiał stracic przytomność podczas lądowania lub tuż przed nim, kiedy nagła zmiana ciśnienia spowodowała ogłuszenie, jakiego doświadczył już na statku morskim, który wychodził z burzy… Sprawdzając czy nie ma jakichś złamań zmienił pozycję i usiadł na podłodze opierając się o stół. Złamań na szczęście nie było, jednak stłuczenia były bolesne i praktycznie wyłączyły z użytku lewe ramię. Do umysłu dziennikarza powoli zaczęły docierać bodźce zewnętrzne. Reszta pasażerów była w podobnym stanie; jakieś przytłumione słowa wdarły się do świadomości i dopiero po chwili Mark uświadomił sobie ich znaczenie…

- Nie uważam, aby był pan, panie Ellis, odpowiednią osobą do sprawdzenie, co stało się z profesorem – Mark wyczuł w swoim angielskim jakieś zgrzyty, ale nie przejmował się tym teraz zbytnio. – Statek jest w bardzo niestabilnej pozycji i jakakolwiek zmiana rozłożenia wagi może doprowadzić do jego upadku i spowodowania jeszcze większych strat. A całe nasze wyposażenie jest na tym statku. W mojej opinii – zanim ktokolwiek uda się na poszukiwanie profesora – najgłówniejsze jest sprowadzenie na ziemię rannych i bagaży, jakie mamy przy sobie – jeżeli wszyscy wzięli najpotrzebniejsze sprawunki. Kiedy już to wszystko będzie na ziemi w bezpiecznej odległości od statku; można będzie zając się rozeznaniem sytuacji, odnalezieniem profesora i, rozejrzał się po obecnych, Samsona; sprawdzeniu, w jakim stanie są pozostałe bagaże i zapasy oraz czy są możliwości ich wydobycia. Myślę, ze lepiej jest to sprawdzi z dworu niż poruszając się w statku, który może runąć – kolejny skrzyp nadwyrężonego kadłuba lub może gałęzi, na których wisiał statek było doskonałym potwierdzeniem słów. – Uważam, że znacznie lepiej gotową osobą do balansowania na chwiejnych gałęziach jest panna Nadia… Oczywiście w niczym nie ujmując pańskim zdolnościom akrobatycznym milordzie. – dodał może nieco zbyt zjadliwie, ale kolejna próba wykazania się zadziałała jak katalizator.
– Mam dość mocno stłuczoną lewą rękę i obite plecy – powiedział relacjonując swój stan – nie wymagam jednak natychmiastowej pomocy medycznej… Myślę, że z lin, które mamy tutaj uda się zmontowań jakieś zejście. Unikajmy niepotrzebnych ruchów…
 
Aschaar jest offline  
Stary 19-02-2009, 21:33   #49
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Statek wśród... drzew.

Powrót do rzeczywistości był bolesny i trudny. Najpierw pojawiło się dzwonienie w uszach, które zdominowało cały umysł Nadii. Wszechogarniająca ciemność zaczęła się powoli rozjaśniać, choć kształty dookoła były niewyraźne i zamazane. A potem pojawił się ból pleców i nogi. Mulatka poczuła, że coś ją przygniata, zabierając jej cenne powietrze i przyciskając boleśnie do podłoża. Dopiero po krótkiej chwili, gdy jej zmysły zaczęły w pełni pracować, dostrzegła, że leży na niej jakiś spory pakunek – zapewne bagaż któregoś z pasażerów lub sprzęt, który leżał w pomieszczeniu. Spróbowała się unieść, lecz nie mogła się nawet poruszyć. Jej lewa noga była niebezpiecznie wygięta, Nadia obawiała się, że może byś skręcona, albo nawet złamana. Ktoś musiał dostrzec jej szamotaninę i usłyszeć jęki, bo mężczyźni szybko znaleźli się przy niej, pomogli mulatce pozbyć się ciężaru i wstać. Po szybkich oględzinach okazało się, że co prawda noga bardzo boli, ale nie jest poważnie uszkodzona, a oprócz wielu siniaków, zadrapań i lekkiego kołowania w głowie, nic jej nie jest.


Nadia rozejrzała się dookoła i gdy spostrzegła, że Williamowi nic się nie stało, odetchnęła z ulgą. Ich sytuacja wydawała się poważna, a kołysanie statkiem za każdym poruszeniem któregoś z rozbitków, sprawiło, że Nadia zaczęła bardzo szybko podejmować kolejne decyzje. Lata doświadczenia zdobyte w cyrku wreszcie mogły się na coś przydać. Doskonale wyczuwała balans powietrznej łodzi, mogła po chwili ocenić które miejsca są bardziej bezpieczne, a które grożą przesunięciem się wraku i upadkiem.


- Posłuchajcie mnie wszyscy! - powiedziała tak głośno, by każdy zwrócił na nią uwagę. - Przestańcie się ruszać i nie rozchodźcie się nigdzie! Nie czujecie, że statek za każdym waszym ruchem coraz bardziej się przesuwa? Musimy w miarę możliwości zgromadzić się w tym miejscu, by stworzyć przeciwwagę. I przede wszystkim nie wykonujcie gwałtownych ruchów, które mogą zmienić położenie wraku.


Nadia zrobiła pauzę, by wszyscy przetrawili jej słowa i zgromadzili się we wskazanym przez nią miejscu. Statek, choć trzeszczał i wydawał dziwne odgłosy, przestał się niebezpiecznie kołysać.


- Zgadzam się z panem Patterem. Zdaje się, że jestem najodpowiedniejszą osobą do tego, by sprawdzić w jakim dokładnie znajdujemy się położeniu. Z całym szacunkiem dla panów, lecz od kilkunastu lat ćwiczę w powietrzu, na trapezach, linach i równoważniach, do tego niewiele ważę, więc nawet jak opuszczę statek, to nic nie powinno się stać. Tak więc idę na zewnątrz. - powiedziała z całą stanowczością nie znoszącą sprzeciwu. - Czy któryś z panów ma przy sobie nóż? Sprawdzę, czy będziemy mieć możliwość zejścia na dół po drzewie, lecz panie i bagaże będą wymagały pomocy lin. Spróbuję przynieść ich tyle, ile będzie się dało odciąć na pokładzie statku.


Po chwili znalazł się ostry nóż, a Nadia rozmasowała nogę i rozciągnęła mięśnie na tyle, na ile pozwalały trudne warunki. Była gotowa do przedarcia się przez rozdarty kadłub i wyjścia na zewnątrz.


*


Choć ból nogi dawał się we znaki, mulatka poradziła sobie z balansowaniem na gałęziach rozłożystego drzewa i kilka razy wracała na zewnątrz, by odciąć jak najwięcej lin. Próbowała wybierać takie, których zabranie nie naruszy kondycji statku i nie spowoduje większej katastrofy. Kilkakrotnie wahała się, a piłowanie nożem potężnych splotów zajmowało trochę czasu, jednak wreszcie uznała, że to, co zdobyła, w zupełności wystarczy. Wróciła do środka, gdzie pan Wilburn kończył opatrywać pozostałych pasażerów pechowego lotu.


- Tyle lin musi wystarczyć. Obawiam się, że odcięcie większej ilości może zagrozić wrakowi i runiemy razem z nim na dół. Dobra wiadomość jest taka, że bez większych problemów możemy zejść po drzewie na ziemię, przynajmniej te osoby, które nie mają większych obrażeń, czy nie krępuje ich ubranie...


Zrobiła krótką pauzę i spojrzała na rannych, a szczególnie na panią Doullitel i panią Wodehouse.


- Statek cały trzeszczy i rusza się, dlatego proponuję nie tracić już czasu i zacząć ewakuację. Myślę, że bagaże, którym nie grozi roztrzaskanie, można zrzucić na dół od razu, na przykład plecaki z ubraniami, albo coś w tym stylu. Nie znam się na tym, ale może przyda się przepakowanie i selekcja rzeczy? Panowie na pewno będą wiedzieć co robić. Ja w tym czasie chciałabym jeszcze ruszyć w głąb statku. W sterowni jest jeszcze pan Piccolo, a być może uda mi się zbadać kondycję tego statku i sprawdzić, czy można się po nim bezpiecznie poruszać.


Rozległy się głosy sprzeciwu – dla kobiety może to być zajęcie niebezpieczne i zbyt trudne! Jednak Nadia tylko uśmiechała się i zapewniała, że jeśli cały ich ciężar nadal będzie znajdował się w tym jednym miejscu, to statek nie runie w dół. Jej waga jest zbyt mała, by mogła stanowić zagrożenie. Pan Ellis jednak nie dawał za wygraną i chciał towarzyszyć mulatce, nie pozwalając, by tak niebezpieczne zadanie spoczęło tylko na jej barkach. Pan Cook zapewnił jednak, że Nadia ma odpowiednie umiejętności, by dobrze ocenić sytuację i swoje możliwości, więc można jej zaufać. Dopiero to przekonało ostatecznie wszystkich, że jest to jedyne wyjście. Kobieta poruszając się powoli i ostrożnie, ruszyła w głąb statku.


*


Dojście do sterowni było trudniejsze, niż jej się wydawało. Konstrukcja statku była mocno nadwyrężona, gałęzie drzewa niemal rozpruły go na pół, co mogło świadczyć o ogromnej sile uderzenia. Dodatkowo zadania nie ułatwiał jej fakt, że wrak był przechylony bokiem i Nadia musiała chodzić po ścianie, omijając różne sprzęty i uważając, by strzaskane drewno po prostu się pod nią nie zawaliło. Teraz już miała pewność, że im więcej osób zapuści się w głąb statku, tym większe prawdopodobieństwo, że on tego nie wytrzyma i po prostu runie. Trudno będzie bezpiecznie wynieść na zewnątrz wszystkie potrzebne rzeczy. Mulatka jednak wzięła pod uwagę to, że mogłaby wrócić tutaj, gdy w środku nie będzie już żadnych osób. Wtedy nawet jeśli szybowiec spadnie... ilość ofiar będzie ograniczona.


Wreszcie Nadia stanęła nad drzwiami sterowni. Przez chwilę zawahała się i zamiast otworzyć drzwi – nasłuchiwała. Dopiero teraz poczuła ogromny lęk. A jeśli Salvatore... nie żyje? Jeśli otwierając drzwi zobaczy jakiś makabryczny widok? Przed oczami stanęło jej ciało leżącego dziesięć metrów niżej Samsona. Starała się z całych sił o tym nie myśleć. Nacisnęła klamkę i drzwi wpadły do środka z hukiem. Nadia zwinne wślizgnęła się do środka i od razu dostrzegła kapitana.


Wyglądał na oszołomionego i wystraszonego. Patrzał na nią, ale wydawało się, że nie do końca wie co się dzieje. Nadia uspokoiła go i profilaktycznie powiedziała kim jest i co się stało. Nie było z nim chyba tak najgorzej, choć rana na czole krwawiła, a to oznaczało, że musiał mocno uderzyć się w głowę. Jego słowa również wskazywały, że jest mocno oszołomiony:


- To ci okrutni, zawistni Anglicy! Zniszczyli mój wiekopomny wynalazek! To musiał być sabotaż, to na pewno był sabotaż. Sabotaż! To najdoskonalsze dzieło mojego życia, moja nadzieja na przyszłość właśnie się rozpadła! Nie daruję im tego, nigdy!

Nadia postarała się prowizorycznie opatrzyć ranę na czole i sprawdziła, czy Piccolo może się poruszać. Choć kręciło mu się w głowie, był w stanie chodzić, więc nie tracąc czasu Nadia postanowiła przetransportować go do reszty grupy. Szło im mozolnie, statek trzeszczał i chwiał się, lecz wreszcie udało im się dotrzeć na miejsce. Wszyscy przywitali ich z ulgą i radością. Ich kapitan żył i miał się dobrze – a to przynosiło nową nadzieję!


- Statek jest w opłakanym stanie... - raportowała Nadia. - Musimy się stąd szybko wynosić. Nie ma większych szans na to, że będziemy mogli dokładnie przeszukać statek i zabrać większość rzeczy. Na razie chyba lepiej będzie, jeśli opuścimy pokład. A później... może uda mi się tu wrócić? Nie wiem czy uda nam się przeżyć tylko z tym bagażem, który mamy przy sobie...
 
Milly jest offline  
Stary 19-02-2009, 22:01   #50
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
"A może jednak utoniemy..." - pomyślał, patrząc na ilość wody spływającą z grubego szkła okienka, dzielącego zgromadzonych w jadalni od rozszalałego afrykańskiego nieba.

Później był tylko hałas i ciemność...

* * *

Kirk jęknął cicho i otworzył oczy. Nie odniósł chyba poważniejszych od siniaków i zadrapań obrażeń, poza problemem ze wzrokiem. Zamrugał kilka razy, chcąc pozbyć się dziwnego przeświadczenia, że ktoś poprzestawiał kierunki góra-dół.

Nadal nic. Poruszający się niemrawo pozostali uczestnicy wyprawy, leżący w najdziwniejszych, raczej nie mających nic wspólnego z gracją, pozach zdawali się potwierdzać całkowitą naturalność tego, że podłoga znajduje się zupełnie gdzie indziej, niż powinna, zastąpiona przez jedną ze ścian.

Delikatne kołysanie konstrukcji zwróciło jego uwagę na wystający ze ściany, która jeszcze niedawno była podłogą, solidny fragment drewna, dziwnie kojarzący mu się z konarem drzewa. Skrzypienie i trzeszczenie konstrukcji okrętu i jego chybotanie potwierdzało tę hipotezę.

Nadal w półleżącej pozycji rozejrzał się dookoła. Jego wzrok napotkał leżący wśród bagaży i porozrzucanego wyposażenia Dedalusa melonik. Sięgnął po niego dosyć gwałtownie, co wywołało poruszenie niestabilnego statku. Zastygł bez ruchu, wstrzymując oddech i wsłuchując się w odgłosy wydawane przez konstrukcję. Gdy niebezpieczne kołysanie uspokoiło się, już znacznie wolniej strzepnął kurz z melonika i założył go na głowę. Gdy nie spowodowało to żadnych niepożądanych konsekwencji, zdecydował się wypuścić powietrze, składając usta w trąbkę.
- Tak już lepiej... - mruknął.

Sir William i Mark rozpoczęli zbędną w mniemaniu Belga dyskusję o sposobie ewakuacji z zagrożonego upadkiem Dedalusa.
Patrząc na tych dwóch pomyślał, że lepiej by zrobili, gdyby wszyscy zeszli na dół, zamiast dyskutować. Postanowił się jednak nie mieszać, by nieopatrznym słowem nie rozpalić kłótni, miast ją zgasić.

Uwaga sir Pattera na temat kondycji, w jakiej się znajdował, zwróciła jego atencję na oczywisty fakt, że towarzystwo musiało się nieźle poobijać w trakcie tego, było nie było, lądowania.

- Jeśli doktor Wilburn nie będzie miał nic przeciwko, mogę pomóc trochę w opatrywaniu urazów - powiedział. - Nie jestem, co prawda, lekarzem, a weterynarzem, ale... - tu urwał uśmiechając się, tylko jego mina zdawała się mówić "przecież nie różnimy się aż tak bardzo".

Kirk dobrze wiedział, że praca naukowa Charlesa Darwina - The Origin of Species by Means of Natural Selection mimo, że opublikowana jakieś 12 lat temu, była przyjmowana przez wielu ludzi za zwykłe bajdurzenie i stek bzdur godzący w ustalony porządek świata. Książka wciąż dzieliła środowisko naukowe, dlatego Belg nie zamierzał wdawać się w dyskusję z kilkoma wysoko urodzonymi personami wśród uczestników wyprawy, którzy zapewne mieli zupełnie inne poglądy na rzecz pochodzenia człowieka i zwierzęcia od wspólnego przodka.
Dla niego nie stanowiło różnicy, czy leczy złamanie nogi bydlęcia, czy też kilkunastoletniego chłopaka. Anatomia ssaków, poza niektórymi oczywistymi szczegółami, naprawdę była zbliżona i metody leczenia całkiem podobne. Problem stanowiła psychika i czasami Kirk dziękował Bogu, że wybrał właśnie weterynarię, miast medycynę. Zwierzęcy pacjenci byli wielokroć bardziej wyrozumiali oraz naturalnie i szczerze wdzięczni za opiekę, czego nie można powiedzieć o ustyskujących na wszystko ludziach.

- Panno Wodehouse, jak już znajdziemy się, miejmy nadzieję bez dalszych niespodzianek, na ziemi, chciałbym rzucić okiem na Voltę. Wydaje się, że latanie nie jest ulubionym zajęciem tego psiaka - powiedział spoglądając w kierunku zwierzęcia. - I moim również... - dodał ciszej, jakby do siebie.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172