|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
30-12-2011, 21:50 | #1 |
Reputacja: 1 | [WFRP IIed.] Nim nastanie koniec Rozdział I: Pierwsze znaki Błogosławiony, który odczytuje, i którzy słuchają słów Proroctwa, a strzegą tego, co w nim napisane, bo chwila jest bliska. Biblia Tysiąclecia Wydanie II, 1971, Apok. 1:3 Byłem tam... Byłem w dzień wielkiej, ostatecznej bitwy. Widziałem jak ten, którego zwą nowym wcieleniem samego Sigmara Młotodzierżcy toczył śmiertelny pojedynek z samym wybrańcem bogów otchłani... Widziałem to i drżałem. Dawno nie obawiałem się tak o me życie. Widziałem również jak oni mężnie walczyli. Walczyli męstwem, mieczem, ale również sprytem i intelektem. To, czego dokonali... Widziałem zdradziecki atak orków... Widziałem ogromnego demona na usługach samego Archaona... Do tej pory mam śmierć przed oczami, a ten obraz śni mi się po nocach... Pamiętam jak to wszystko się zaczęło. Pamiętam również ich, niedoświadczonych trudami wojny. Byli tacy... Niestrudzeni, nieświadomi tego co miało ich czekać... Połączyła ich prosta misja, za obiecane kilka złotych monet... Her Gregor „Dociekliwy” Kestner Mistrz Magii Tradycji Niebios Hochland, miasto Hergig rok 2521 Izba, w której się spotkali, przypominała bardziej obserwatorium astronomiczne aniżeli prywatną kwaterę czarodzieja. Znali go. Jedni lepiej inni gorzej. Każdy wiedział, że Gregor był dziwacznym i pokręconym człekiem, jak zresztą każdy, kto para się magią. On jednak miał w sobie jakąś dziwną cechę, która pomagała mu z ogromną łatwością zjednywać sobie ludzi, oraz wzbudzać ich zaufanie, nawet tych najbardziej podejrzliwych. Sam jego wygląd sprawiał wrażenie niezbyt niebezpiecznego osobnika. Wszak był to niemal starzec o czarnej, zadbanej na kształt krasnoludów brodzie. W jego oczach płonął jednak wciąż młodzieńczy blask, jak gdyby ktoś zamknął silnego i zdrowego ducha w ciele starucha. Może coś w tym było, bo pomimo podeszłego wieku ruszał się żwawo. Może nawet trochę za bardzo. Momentami zdawał się być nieco roztrzepany i zbytnio pobudzony. Kiedy wezwani na umówioną godzinę goście w końcu przybyli, on siedział, na drewnianym krześle obok dziwnego przyrządu zwanego przez uczonych lunetą, która zamontowana była do drewnianej podłogi przy wielkim oknie. Dziwił ten wybór, gdyż w izbie znajdował się wygodny z pozoru, skórzany fotel, w którym mógł przyjąć gości. -Ten... Miło że jesteście i w ogóle...- odezwał się ciepłym głosem, który również go cechował. -Wiem, wiem różne macie obowiązki i takie tam... Ale jeśli chcielibyście zarobić...- nie byli dla niego obcymi osobami, znał ich trochę, kojarzył imiona i zawody, którymi się trudnili. -Ale jeśli chcecie zarobić trochę złota... Niewiele, bo niewiele mam, ale ten... No... Zadanie, jakie chciałem wam powierzyć nie jest zbyt ciężkie.- Wzruszył ramionami. Przyszli kompani wejrzeli na siebie wzajemnie, on zaś przeszedł do sedna sprawy. -Pewien szaleniec. W wiosce Vodf... Opowiada ciekawe rzeczy... Chciałbym z nim pomówić osobiście, ale natłok pracy... Sami wiecie... Nie bardzo mam jak się stąd ruszyć, kto szczury nakarmi i będzie prowadził obserwacje wieczorem...- zastanawiał się przez chwilę drapiąc się palcem po podbródku. -Vodf... Nie jest tak daleko. To jakieś dziesięć dni wędrówki szlakiem... Za dwa dni Her Deniel Kylsner wysyła wóz z towarem do garnizonu Aldenschloss, a to już tylko dwa dni drogi na południe od Vodf. Już rozmawiałem z Her Denielem. Zgodził się byście powędrowali z jego wozem, pod warunkiem, że będziecie pełnić rolę jego ochrony...- znów wzruszył ramionami. -Roderyk... Ponoć jest szaleńcem, ale opowiada ciekawe rzeczy... Chciałbym byście go sprowadzili do mnie, bym mógł z nim porozmawiać. Oferuje wam dwadzieścia złociszy, za fatygę do podziału rzecz jasna. To żebrak, więc wystarczy, że zaoferujecie mu dach nad głową i ciepły posiłek a zgodzi się z wami pójść... To jak, pomożecie?- rozłożył ręce. ~***~ Siedem dni. Tyle trwała wędrówka u boku Deniela Kylsnera, starego, narzekającego na okrągło capa, który odnosił się do swej ochrony bez szacunku i z pogardą, jakby robił im łaskę, że mogą jechać na jego wozie. Kompani milczeli. Kupiec był zgorzkniały, od czasu śmierci swej żony, która zmarła na ospę. Tak przynajmniej mówił Gregor. Butelki wina, brandy oraz gorzały brzękały w drewnianych skrzyniach, który tocząc się powolnie po nierównej ścieżce podskakiwał co chwila, kusząc krasnoludzkich członków delegacji. Droga, którą przyszło im spędzić w towarzystwie Kylsnera dobiegła końca, gdy kompania dostrzegła na wzniesieniu niewielki, drewniany fort. Budynek był odnowioną świątynią Sigmara, w której stacjonowało zaledwie kilkunastu imperialnych żołnierzy. Ucieszyli się, kiedy zeszli z wozu i mogli usiąść, bez kolebania i hałasu. Deniel zapłacił każdemu po dwa złocisze mamrocząc przy tym pod nosem. Żołnierze przydzielili im kwatery, na noc. Mieli ich sporo. Ponoć do tego fortu, zsyłani byli żołnierze, którzy są niezdyscyplinowani i sprawiają kłopoty, a służba w tym regionie jest dla nich karą. Żołnierze przypominali bandę oprychów, wytatuowani, barczyści o facjatach zakapiorów, rodem z zaułku za karczmą w wielkim mieście. Być może służba była warunkowym odpuszczeniem więzienia w Imperialnym lochu, a może zwyczajnie ich wygląd był zupełnym przypadkiem. Jakby na to nie spojrzeć, nie wzbudzali oni zaufania, ale mundur nosili. Każdy mógł wybrać sobie kwaterę dla siebie, które przypominały bardziej klasztorną celę, niż izbę, w której można mieszkać wiele dni. Na szczęście nie był to problem kompanii. Skromna kolacja i sen. Rankiem, tuż po świcie ruszyli w dalszą drogę. Nie było tak hałaśliwie, jak za czasu podróży z handlarzem. Nie było jednak również tak wygodnie, gdyż teraz byli zdani wyłącznie na swoje nogi. Do Vodf dotarli po dwóch dniach. Pogoda dopisała, gdyż podczas ich pieszej wędrówki z nieba nie spadła ani kropla deszczu, choć noce były trochę chłodne. Same Vodf było dość... Skromnym osiedlem. Ledwie kilkanaście chat, kilka większych należących pewnie do bogatszych mieszkańców, oraz jedna karczma o głupiej nazwie „Orczy ryj”, ze skromną stajnią. Był wczesny wieczór, a po uliczkach, między domostwami nie krążyły już żadne osoby, nawet bezdomni, którzy właściwie byli celem towarzyszy. Prędki rekonesans po okolicy, szybko dał kompanom odpowiedź na najważniejsze pytanie – gdzie znajduje się Roderyk? Wystraszony widokiem pytającego krasnoluda wieśniak odrzekł iż grupka spóźniła się niespełna godzinę. Właśnie godzinę wcześniej, do osady zawitała dwójka jaśnie oświeconych kapłanów Sigmara Młotodzierżcy, zabierając ze sobą Roderyka na zachód od Vodf, za szerzenie herezji... Kompani mieli nie wiele czasu do namysłu co dalej czynić. Czy wrócić do Hegrig i oznajmić Gregorowi iż ich misja się nie powiodła, ruszyć za kapłanami z nadzieją, że uda im się dogadać (w co każdy szczerze powątpiewał), czy też po prostu ruszyć za nimi z nadzieją, że szczęście się do nich uśmiechnie i los sam sprawi, że szalony żebrak trafi w ich ręce. Nagle Wilhelm, niegłupi giermek o ambicjach na rycerza oznajmił towarzyszom, że droga na zachód od Vodf nie znajduje się, żadna świątynia Sigmara, czemu więc kapłani nie prowadzili heretyka do Hegrig, gdzie byłby osądzony i publicznie uśmiercony ku przestrodze. Teodor – khazad, który poświęcił życie w służbie swego boga zadał kolejne ważne pytanie. Dlaczego po Roderyka przybyli osobiście kapłani, miast wysłać tu łowców czarownic, którzy wszak na co dzień zajmują się łapaniem heretyków... Sprawa była bardzo niejasna.
__________________ A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny! Ostatnio edytowane przez Nefarius : 30-12-2011 o 21:57. |