|
Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
07-11-2014, 09:30 | #171 |
Reputacja: 1 | Post wspólny Mara uniosła wzrok akurat w chwili aby przed jej nosem rozpostarł się widok gigantycznych, ostro zakończonych ptasich szponów. Dziewczynka wydała z siebie przeraźliwy pisk bo akurat z falą strachu zalał ją obezwładniający ból. Coś szarpnęło jej chuderlawym ciałem i poderwało do góry. Mara zrozumiała, że musi jakoś wywinąć się z uchwytu potwora nim ten zdoła wzbić się na dużą wysokość. Wówczas upadek będzie równoznaczny ze śmiercią. Choć może lepsze i to niżby ją miało ptaszydło porwać do jakiegoś gniazda na szczycie góry aby wykarmić swoje wygłodzone pisklęta o gabarytach Strzygi. Splotła razem dłonie, ale jej kościste palce nie chciały zatańczyć w skomplikowanym geście czaru “wywołania strachu”. Ból był obezwładniający; ręce nie chciały się poruszać a umysł skupić na przywołaniu wystarczającej ilości mocy. Oestergaarda zamurowało - po ostatnich doświadczeniach, prędzej zaakceptowałby ożywieńca jakiejkolwiek maści niż dziwaczny dysonans pomiędzy widocznym na śniegu cieniem a istotą która go rzucała. Chwilę wcześniej odruchowo chwycił za medalion spodziewając się ataku jakiejś potępionej duszy, a nie tego... tego czegoś, co przeczyło naturalnemu porządkowi rzeczy. Albo bogowie tęgo sobie popili pozwalając na krzyżowanie orła z jeleniem, albo naprawdę się nudzili zapełniając Północ zwierzyńcem. Zeskoczył z wierzchowca i złapał za włócznię którą wcześniej naszykował by mieć ją pod ręką na wypadek atak dostrzeżonych z daleka "ptaszydeł". Wyglądało na to że "ptaszydła" ich znalazły... - Kostrzewa, łap wierzchowce! - krzyknął i rzucił się w kierunku atakującego Marę potwora. Var uczynił to samo chwilę wcześniej, lecz nie zdążył dobiec do jadącej niemal na końcu szyku dziewczyny nim potwór porwał ją do góry. Przez moment rozważał skok - i zapewne by doskoczył, lecz chwycenie Mary by ściągnąć ją w dół mogło się skończyć rozerwaniem chucherka na pół. Zamiast tego sięgnął do plecaka po sieć. Fereng ograniczył się jedynie do zajadłego szczekania, wspierając duchowo Strzygę. Druidka lekko osłupiała, kiedy z niebios runął dziwaczny, groteskowy kształt. Wiedziała wiele o różnych dziwnych stworzeniach zamieszkujących północne ostępy - czy to z klanowych podań, czy z własnego z nimi spotkania - ale taką maszkarę widziała po raz pierwszy na oczy. A raczej na oko. Wytężyła pamięć, by przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby pomóc w starciu z bestią, ale jej umysł pozostał czysty jak otaczający ich śnieg. Była zmęczona i rozbita jeszcze po poprzedniej bitwie, a cała moc wyparowała, zużyta na uzdrawianie towarzyszy i nakarmienie żywiny; zdecydowanie nie nadawała się do walki. Koń szarpnął, pełen paniki i strachu; druidka przytuliła się do jego spoconego grzbietu i wyszeptała kilka uspakajających słów. Na szczęście poskutkowały i nie wylądowała na ziemi. Tibor miał rację; druidka akurat teraz nie zamierzała się z nim sprzeczać. Skierowała się do tyłu karawany, by przynajmniej złapać muła niosącego ich dobytek… Pierwszy atak paniki i przerażenia na widok latającej maszkary minął niziołkowi błyskawicznie. - Mara! - wrzasnął kucharz i rzucił się w jej kierunku - ponieważ jednak jego koń w tym samym momencie wpadł na dokładnie przeciwny pomysł i zaczął się cofać, Burro o mało nie zarył nosem w śnieg. Widział że nie zdąży, ale przecież musiał coś zrobić. Przez głowę przelatywały mu setki pomysłów i co jeden to bardziej nierealny. W końcu drżącymi rękami odpiął z pasa zdobyczny woreczek. Widział coś takiego w akcji tylko raz, ale wydało mu się że tylko tak może coś pomóc. Magiczny glut w środku zlepiał przecież wszystko jak kleik na mleku teściowej. ~ A jak nie trafię? A jak nie oblepi go tylko mimo wszystko odleci z Marą? - gorączkowe myśli, drżące ręce potęgowały jeszcze poziom paniki. Podbiegł krok bliżej, prawie się potknął i rzucił, celując w skrzydła plączonożnym workiem. Skórzana torba zatoczyła piękny łuk… i ciapnęła prosto w grzbiet skrzydlatej paskudy rozlewając lepką ciecz po skrzydłach, zlepiając lotki i zamieniając rogi w malowniczą pajęczynę zastygającej brei. Trochę klejącej substancji trafiło również w Tibora i Vara, lecz nie na tyle by przykleić ich do podłoża. Ptakojeleń skrzeknął zaś i runął na ziemię. Mara wrzasnęła również; spadając potwór szarpnął się gwałtownie próbując zrzucić ciężar i wzbić się w powietrze, lecz do ziemi było zbyt blisko, a szpony zahaczyły się o futro Shando. Oboje runęli na ziemię (na szczęście nie z wysoka) wzbijając kłęby śniegu. Potwór machnął potężnymi skrzydłami i zastygła maź zaczęła pękać - widać alchemiczna substancja nie była wyzwaniem dla siły podniebnej istoty. Widząc, że drapieżnik usiłujący pożreć jego panią jest już na ziemi Strzyga nie czekał - skoczył mu na grzbiet i wbił zęby w lewe skrzydło. Wyglądało jednak na to, że atak nie zrobił na stworze żadnego wrażenia. Mara zaś, leżąc w śniegu i walcząc z bólem, sięgnęła dłonią po zawieszoną na łańcuszku perłę, prezent od Nauta. - Strzyga, won! - krzyknęła bo najpewniej posypią się w ptaszydło czary i pociski i szkoda by było żeby wilk przez nieostrożność oberwał, tym bardziej, że nie był w pełni zdrowia. Dziewczynka przywołała zaklęty w amulecie czar ognistego pocisku. Pomiędzy wyciągniętymi przed siebie dłońmi formował się odłamek rozpalonej skały, który z impetem poszybował w stwora. Trafiony czarem potwór ryknął zaklinaczce prosto w ucho. Ból najwyraźniej dodał mu sił, bo wyrwał się na wolność, rozdzierając zarówno lepką sieć jak i futro calishyty. Chyba jednak nie miał zamiaru odlatywać - zresztą nawet jakby chciał to lotki miał zlepione alchemicznym glutem. Zamiast tego stanął przed swoją ofiarą, gotów o nią walczyć. Widząc to Tibor wyszeptał słowa błogosławieństwa opatulając siebie i towarzyszy mocą Lathandera, po czym zaszarżował na stwora długą włócznią planując przyszpilić go do ziemi. Niestety grot przeszedł nieszkodliwie przez pióra stwora i kapłan znalazł się za “ptakiem”, obok Mary. Oczy wszystkich, z wyjątkiem Kostrzewy, zwrócone były na porywacza Mary, toteż druidka jako jedyna dostrzegła nowe niebezpieczeństwo (może spostrzegła je i Wredota, lecz odgłosy walki zagłuszyły jej krakanie). Półorkini zdążyła jedynie krzyknąć, gdy kolejny kształt spadł z ciemniejącego już nieba i rzucił się na Burra. Jednak nad kucharzem musieli czuwać w tym momencie jego bogowie. Śmiercionośne pazury zamiast na głowie niziołka zacisnęły się na jego… wysokiej, futrzanej czapce, zaś ptasior najwyraźniej zgłupiał w obliczu braku oczekiwanego ciężaru w łapach, stracił sterowność i wyrżnął łbem w zaspę. Mimo to Kostrzewa nie zamierzała wdawać się w awanturę z kolejnym potworem, skoro ledwo co udało jej się uniknąć jednego. Ostrzegła jak mogła towarzyszy i skupiła się na dogonieniu rączo pędzącego wierzchowca, wraz z którym umykał cały większy dobytek drużyny. Galop po śniegu był miękki, a druidka trzymała się mocno, toteż już za drugim zakrętem dogoniła muła, który - nie widząc już niebezpieczeństwa - zwolnił znacznie i tylko truchtał niepewnie, rozglądając się trwożliwie na boki. Kostrzewa zsiadła z konia i prowadząc go powoli zaczęła zbliżać się do drugiego zwierzęcia. Wydawało się, że już-już dosięgnie jego wodzy, gdy nagle rozległ się stłumiony tętent i zza zakrętu wypadł koń Tibora. Muł bryknął i popędził w dół, a półorkini klnąc ruszyła łapać drugiego gada. Po krótkiej pogoni półorczyca dopadła do konia kapłana i złapała za wodze. Na szczęście byli już na tyle daleko od walki z bestią, że wierzchowiec nie szarpał się za mocno. Kostrzewa szepnęła kilka uspokajających słów i przywiązała uzdę do jakiegoś rachitycznego krzaczka, który wyrósł nieopodal. Miała nadzieję, ze to prowizoryczne zabezpiczenie wystarczy; z niechęcią wdrapała się znów na siodło i skierowała swojego konia dalej w dół, kierując się skrzeczeniem Wredoty, która dzielnie goniła muła z rzeczami, usiłując wybić mu z głowy pomysł dalszej ucieczki.Może w innym przypadku czworonóg przestraszyłby się kruka, najwyraźniej jednak muł zdążył się przyzwyczaić do osobliwego towarzysza podróży i po chwili krakania i machania skrzydłami przed nosem zaczął zwalniać, aż w końcu stanął, robiąc bokami. Druidka chwyciła “rączego” zwierzaka z uzdę, pogłaskała po grzbiecie i z westchnieniem zawróciła w kierunku miejsca zasadzki, wypatrując, czy z nieba nie nadleci kolejny skrzydlaty drapieżnik. Ostatnio edytowane przez Obsługa LI : 13-11-2014 o 15:19. |
13-11-2014, 00:10 | #172 |
Reputacja: 1 | Porwanie Mary nastąpiło niespodziewanie. Pamiętał o dwóch latających kształtach, które dojrzeli z daleka, ale nie sądził że zaatakują akurat teraz i to najmniejszą zdobycz w okolicy. Rozumiałby, gdyby stwór zaatakował Burra, ten zdawał się doskonałym obiadem. Jak to karczmarz i niziołek. Nie znał zbyt wielu przedstawicieli tej rasy, ale większość zdawała się dość korpulentna. Dopiero po chwili, kiedy miał mgnienie oka na dokładniejsze przyjrzenie się napastnikowi, zrozumiał czemu niedobita dziewczyna była lepszym łupem. Perypom, może Peryton, nie był pewien jak szamani zwali te bestie, ale nie były przyjemne. Porywały człekokształtnych wszelkiej maści, a potem hodowały je w swoich gniazdach by potem wyrwać i zjeść jeszcze bijące serca. To stąd się ponoć brał ich dziwny cień. Grzmot ruszył biegiem w stronę Mary, ale w ostatniej chwili powstrzymał się od skoku. Gdyby ją złapał, prawdopodobnie zostałaby rozerwana między dłońmi goliata a szponami latającego jelenia. Zamiast tego, sięgnął po sieć, miał zamiar złapać skrzydlatego oprawcę i ściągnąć go bezpiecznie na ziemię. Z tym z kolei ubiegł go jednak niziołek, zdawało się że miał głowę na karku i umiał dobrze wykorzystać znaleźne flaszki. Jakaś substancja skleiła mocno skrzydła, stwora, chociaż jedynie na chwilę. To starczyło, by opadł na ziemię. W czasie, gdy goliat koncentrował się na niedoszłym porywaczu magiczki, z innej strony zaatakował kolejny potwór, pozbawiając Burra... jedynie czapki na całe szczęście. Nim zdążył narobić większych szkód, spotkał się z siecią wyrzuconą przez Grzmota. Fakt, że dziwna krzyżówka zaryła nosem w śnieg po rozminięciu się z głową karczmarza, mocno ułatwiła tą sprawę. Nieco wyżej, stojący na górskiej ścieżce Burro w spanikowanym stanie umysłu rejestrował wszystko jakby w zwolnionym tempie. Najpierw poklejona maszkara spadła na ziemię. W pierwszym odruchu chciał przyskoczyć do Mary i odciągnąć ją, no ale drugie bydle spikowało na niego. - Oddawaj czapkę! - wrzasnął, kiedy już otworzył oczy i upewnił się że żyje. Sporo, sporo więcej szczęścia niż rozumu. Pierwszy latający renifer, którego zdążył już ochrzcić jako Rudolf, w zastraszającym tempie pozbywał się gluta z siebie, drugi wygrzebywał się z zaspy. Niziołkowi przemknął przez myśl cytat z czytanego lata temu eposu “Jam to, nie chwaląc się sprawił!” ale szybko otrząsnął się i sięgnął do woreczka ze sztuczkami. Jeszcze nie wyszli z lasu. Wymamrotał formułę, zamachał rekami i kolorowe wstęgi poleciały w stronę pooblepianego jeszcze stwora. Na nieszczęście czar nie zadziałał na jeleniolota; na szczęście na zrzuconego z grzbietu wroga Strzygę też nie. Shando, ze spanikowanym koniem pod sobą, gdy tylko zobaczył, że ludzki cień zwiastuje niechybne niebezpieczeństwo złapał kuszę i zaczął energicznie kręcić korbą, napinając stalowe łuczysko. Kto, wie, może czarodziej był skupiony na wrogu, może nieuważny, a może zadziałała klątwa Wishmakerów - tak więc drugiego potwora przegapił. Położył bełt i zwrócił broń ku pierzastemu wrogowi gdy zauważył nowe zagrożenie - bestie polowały w parze! Skierował kuszę ku drugiemu z ptaków-nieptaków i zwolnił cięciwę z orzecha. Niełatwo jednak było strzelać siedząc na nerwowym rumaku, toteż bełt nieszkodliwie utkwił w śniegu gdzieś daleko za drugim ptaszydłem. Var również zabrał się za drugiego “ptaka”, który wyraźnie szykował się do kolejnego ataku. Szybki wymach i mniejszy przeciwnik został przyszpilony do ziemi ciężką siecią. Jeleniowaty ryknął i szarpnął mocno próbując rozerwać sieć - na szczęście przędza trzymała mocno. Potwór z nienawiścią spojrzał na Grzmota - a goliat ujrzał w jego oczach błysk całkiem ludzkiej inteligencji - i podjął próbę wyswobodzenia się z sieci. Kalumovugia trzymał mocno trzymetrowy sznur, lecz miał poczucie, że mniejszy ze stworów niewiele ustępuje mu siłą i należy go zabić najszybciej jak to tylko możliwe. Na szczęście istocie nie udało się rozerwać sieci (choć wydawało się, że jest to tylko kwestią czasu), toteż goliat chwycił swój potężny korbacz i z całej siły walnął latającą ćwiartkę renifera w pysk. Chrupnęło i na pysku pojawiło się malownicze wgniecenie, jednak istota nadal żyła, choć Var mógłby przysiąc, że cios o takiej sile powinien zgruchotać jej czaszkę. Raniona istota ryknęła i korzystając z bliskości przeciwnika zamachnęła się na Vara rogami. Na szczęście dla goliatha ptasior zaplątał się w sieć jeszcze bardziej i rymnął pyskiem w śnieg. Mężczyzna nie czekał i ponowił morderczy zamach korbaczem. Trzasnęły ułamane łopaty wieńczące czaszkę potwora i kości ramion - czy co tam ten potwór miał - lecz mimo to bestia nadal trzymała się na nogach, a nienawistny bulgot raz po raz wydobywał się jej z gardła. Szarpnęła się jeszcze raz i w końcu sieć - osłabiona poprzednimi próbami i zapewne też kolcami korbacza - puściła. Potwór ryknął - a Var przydzwonił mu w łeb kolejny raz. Bryznęły kości i szarobiała breja mózgu, po czym dziwaczna parodia renifera zwaliła się bez życia na zbroczony własną krwią śnieg. Bestia była martwa, Var z kolei zmęczony. Nic dziwnego, te uderzenia, których użył, by zatłuc latającego rogacza, każde inne stworzenie jakie znał, posłałoby na deski, większości ludzi starczyłby jeden cios, by już nigdy nie wstać. Tutaj za to musiał się namęczyć i nałupać, całkiem jakby większość uderzenia po jeleniu spływało jak woda po kaczce. - Lothakal lanae lulakamana. - Wydusił z siebie goliat, siadając całym ciężarem, prawie że skacząc tyłkiem, na żebra martwego perytona. - Więcej szczęścia niż rozumu u nas. - Przetłumaczył klanowe powiedzenie, częściowo je upraszczając, żeby reszta też była w stanie je przynajmniej częściowo zrozumieć. Sieć była w opłakanym stanie, ale nie przejmował się tym w tym momencie, dzięki niej, byli wszyscy w jednym kawałku. Niektórzy krwawili jak zarzynane prosię, ale ciągle byli w stanie chodzić. Cieszył się, że reszta towarzyszy była w stanie ubić wspólnym wysiłkiem drugiego stwora.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |
13-11-2014, 18:57 | #173 |
Reputacja: 1 | Tymczasem Strzyga wraz z Ferengiem warczeli i ujadali, doskakując i odskakując od oblepionego zawartością plączonożnego worka potwora, lecz ten nie zwracał na nich zupełnie uwagi. Zamiast tego rzucił się na Burra waląc skrzydłami i kłapiąc fioletowawą paszczą. Jedno ze skrzydeł dosięgnęło niziołka, który jak uderzony kafarem poleciał do tyłu i rymsnął w kupę śniegu - zaraz obok sporego głazu, o który mógł sobie rozbić głowę. Okazję wykorzystał Tibor ponownie szarżując z włócznią. Mimo, że był pewien trafienia wydawało się, jakby uderzył w skałę, a potwór lekkim obrotem ciała z łatwością uniknął próby przyszpilenia. Widząc szarpiące się na ziemi jelenioptaki koń Shanda najwyraźniej uznał, że najwyższy czas dołączyć do uciekających towarzyszy. Jedyne co mógł zrobić calishyta to ułatwić sobie miękkie lądowanie, zaś jego wierzchowiec pognał za koniem niziołka. Czarodziej zeskoczył z konia zły, że szarpnięcie rumaka zepsuło mu niełatwy strzał, jedyne co zdążył to upuścić kuszę w śnieg i chwycić kij. Wylądował dobrze, na lekko ugiętych kolanach zagłębiając się w śniegu. Chwycił różdżkę lewą ręką otaczając się niewidocznym pancerzem utkanym z mocy, żałując jednocześnie że zabrakło mu ognistych zaklęć, które przepędziłyby potwory... chyba że… - Mara! Perła! - krzyknął do niej, nie zauważając, że zużyła przed chwilą Ognisty Grotu Kelgore'a, który czarodziej zaklął w jej klejnot jeszcze w Kaledonie. Dopiero swąd płonącego pierza uświadomił mu ten fakt. ~ To już? Koniec? - Burra napadły czarne i nieco dramatyczne myśli. Oberwał porządnie, dałby sobie rękę uciąć że maczugą. Pofrunął w tył i poszorował po śniegu. Otworzył oczy. Nie! Trzeba działać, przecież tam inni… Zerwał się na nogi i o dziwo naprawdę zerwał się. Czyli obrażenia nie były takie wielkie. Ciemniało mu przed oczami, to fakt. Ale przecież Mara oberwała dużo gorzej. Rozglądnął się błyskawicznie i wyjął zza pasa kolejne ustrojstwo które chomikował na takie okazje. Ostatnia fiolka z alchemicznym ogniem. - Uwaga, rzucam! - wydarł się ostrzegawczo, tak by zwierzaki i ludzie mogły się choć trochę odsunąć, po czym cisnął naczynko w tego samego bydlaka. I pewnie by spudłował, bo w chwili rzutu obite żebra na prawdę dały mu się we znaki (po rzucie niziołkowi pociemniało w oczach z bólu i znów klapnął na ziemię), gdyby nie to, że potwór - chyba rozumiejąc o czym mowa - również chciał uskoczyć z linii ognia i nadział się rogami wprost na lecącą krzywo flaszkę. Pierwszy wybuch nie zrobił na nim wrażenia - w końcu rogi to rogi - lecz sekundę później alchemiczna substancja rozlała mu się po grzbiecie, a resztki zawartości plączonożnego worka płonęły jak suche szczapy, wspomagając mały pożar. Tibor zamachnął się włócznią, lecz nie było łatwo trafić rzucające się na wszystkie strony ptaszydło, które próbowało zgasić płomienie tarzając się w śniegu. Mara jęknęła bezradnie kiedy zdała sobie sprawę, że włócznia Tibora nie uczyniła bestii najmniejszej krzywdy. Jak mają walczyć z czymś co ma tak twardą skórę? Co tym bardziej ma zrobić ona, która potencjał waleczny ma równie wysoki co trzynoga koza… Nadal leżąc w śniegu i dychając ciężko, bo ból spłycał oddech i przywoływał przed oczy ciemne plamki, zebrała się w sobie i złożyła z nabożnością palce. “Castro” - pojedyncze słowo, ledwo słyszalne, opuściło jej usta, pomogło się skupić, związać moc i przepuścić ją przez palce a później wypchnąć dalej, iskrzącym się wektorem pędząc w kierunku przeciwnika i trafiając go w kuper. Oby “promień osłabienia” rzeczywiście go osłabił… Może przez tą kupę pierza i grubą skórę Tiborowa włócznia wreszcie się przebije. Nie mając już w zanadrzu czaru, który uznałaby za użyteczny, Mara sięgnęła po zawieszoną na plecach kuszę i zajęła się naciąganiem nań bełtu. Niestety ból skutecznie uniemożliwił jej posłużenie się zdobyczną bronią. Strzyga za to zaszarżował wściekle wbijając szczęki w ptasią gardziel i dosłownie się na niej uwieszając jakby jego szczęki zwarły się bezpowrotnie. Tarzający się po ziemi ptak szarpnął się raz i drugi, przygniatając wilka swoim ciężarem i chowaniec musiał puścić zdobycz - został mu tylko pysk pełen piór. Tibor skorzystał z okazji by zaatakować ponownie, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, jednakże zdołał już dostrzec, że włócznia jest zupełnie nieefektywna wobec dziwacznej bestii, która zdecydowanie chciała zrobić sobie z Burra i Mary kolację. Psowate szczekały zajadle, wzmagając bitewny zamęt. Szarżując na zwróconego ku Tiborowi ptasiora Shando zamierzał uderzyć w kręgosłup, choć gruba warstwa piór nie obiecywała tu sukcesu. Ogień alchemiczny, który niziołek wrzucił bestii na głowę dał mu jednak inny pomysł. Wyciągnął butlę z kwasem, podbiegł jak najbliżej i cisnął żrącą tynkturę w pierzaste draństwo. Butla spadła przed potworem, obryzgując go swoją zawartością, trafienie nie tak dobre jak niziołkowe, ale oby ból zaczął przemawiać bestii do rozsądku i by choć zaczęła uciekać… Niestety nadzieje calishyty okazały się płonne. Potwór był całkiem żywotny i ani myślał rezygnować z posiłku. Zupełnie też nie przejmował się uwięzionym w sieci kompanem. W takim wypadku czarodziej chwycił magiczny kostur, doskoczył i z całych sił przywalił ptasiorowi w zad. O, to dopiero zrobiło na potworze wrażenie - istota ryknęła, ostatkiem sił rzuciła się w stronę mężczyzny z zamiarem nadziania go na rogi… po czym padła martwa. Zziajany Oestergaard rozejrzał się, odrzucił włócznię i przyskoczył do Mary, pospiesznie badając jej obrażenia. Jaki by nie był poirytowany własnym brakiem skuteczności to najważniejsze że wszyscy przeżyli… przynajmniej z tego co widział. - Sprawdźcie co z Kostrzewą! Pilnujcie nieba! - krzyknął i z trudem powstrzymał się od przekleństw widząc rany na ramionach dziewczynki. - Na razie opatrzę cię, jeśli ktoś gorzej nie ucierpiał spróbuję cię uzdrowić - wychrypiał sięgając po zestaw uzdrowiciela i pochylając się nad ranami. Dziewczynka pociągała nosem i lekko pochlipywała z bólu i nie do końca do niej docierały słowa kapłana. Dopiero jak zaczął ją rozdziewać z płaszcza i kolejnych warstw swetrów, koszulin i bluzek aby się dogrzebać do rozoranych głęboko ramion zaczęła współpracować choć wcale się nie przestała mazać, wręcz przeciwnie, z jej oczu buchały coraz gęstsze strugi łez, które w oka mgnieniu stygły na mrozie zostawiając na policzkach rudzielca siateczkę czerwonych pękających naczynek. - Nie dość… że boli… to jeszcze… zimno! - żaliła się w głos. Druidka zjawiła się na pobojowisku krótko po tym, jak zaciekła walka ustała. Miała krzywą minę, wskazującą na fakt, że obiła sobie to i owo galopując na koniu, ale prowadziła ze sobą muła Mary z dobytkiem drużyny i wierzchowca kapłana. Szybko oceniła stan zdrowia kompanów - unosząc lekko brwi na Tibora “dobierającego” się do półnagiej dziewczynki - i policzyła wierzchowce… których stan obchodził ją w tej chwili dużo bardziej. - Nikt więcej nie jest ranny? - spytała - Jak sobie poradzisz, to pojadę jeszcze po naszych dwóch czworonożnych uciekinierów. Nie chciałabym, żeby coś im się stało - zagadnęła młodego kapłana. - Widziałem że Burra… to coś… sponiewierało. Zajmij się Marą i nim, a ja pojadę - rzucił Tibor. Z dwojga chyba lepiej żeby on zaryzykował oddalenie się. - Z dziką rozkoszą. Rzyć sobie odgniotłam po wsze czasy na tych wybojach - kobieta zsunęła się z konia w wyraźną ulgą i podeszła do Mary. Po kilku burkliwych polecaniach i bynajmniej nie delikatnym poszturchiwaniu w powietrzu rozszedł się aromatyczny zapach ziół i ostra nuta alkoholu, kiedy Kostrzewa odkażała rany i zakładała dziewczynce opatrunek. - Ciekawam, co to monstrum sobie myślało. - zagadnęła Marę - Z takiego chudego kurczaka jak ty to nawet cienkiego rosołku się nie ugotuje. Musisz więcej jeść, bo cię nikt na żonę nie zechce... - doradziła, podsuwając rannej flaszkę spirytusu. - Nie pójdę za mąż! Nigdy - dziewczynka pokręciła z odrazą nosem i przetarła rękawiczką załzawione oczy. - A ty jesteś kawał jędzy! Nie musisz tak mną potrząsać i się obchodzić jak z synem kowala… - dolna warga drżała jej nadając jeszcze bardziej niż zwykle dziecięcy wygląd. - Łyknij na rozgrzanie, bo zaraz przemarzniesz. Z płaszcza już nic nie będzie… ale znajdziemy ci coś ciepłego. Mara posłusznie sięgnęła po flaszkę i pociągnęła solidny łyczek. A później kolejny i kolejny aż przyssała się do trunku jak rasowy krasnolud czując jak ze wstrętnym smakiem po trzewiach rozchodzi się cudne ciepło odsuwając na bok ziąb a nawet ból i nerwy z powodu ataku i odniesionych ran. Wsiadający na wierzchowca chłopak przywołał najeżonego niczym szczotka, powarkującego Ferenga. - Trzymaj płaszcz - powiedział, zdjął wierzchnie okrycie i podał druidce. - A jej naprawimy. Nie niszczcie piór tych stworów - przestrzegł - będę ich potrzebował, i to dużo, do zaklęć. - Pójdziesz za mąż, pójdziesz. Utuczymy, ożenimy, a potem tylko dzieciaki będziesz rodzić. Jednego za drugim - postraszyła druidka dziewczynkę z przekornym błyskiem w ślepiu - A flaszkę oddaj, dość już tego. Jeszcze mi musi na resztę starczyć, pijawko… Dziewczynka skrzywiła się nie kryjąc rozczarowania gdy półorczyca wyrwała jej piersiówkę, a tak po prawdzie to chwilę musiała się posiłować, bo choć z Mary była lebioda, to nadrabiała uporem. - Heeej! Jeszcze to piłam! - skrzywiła usta w podkówkę. - A za mąż pójdę... może. Ale jak i ty pójdziesz. - A od kiedy to baby o swoim ożenku decydują? - złośliwie zaciekawił się Wishmaker - bo jak ludzką pamięcią wstecz sięgnąć łajno do gadania zawsze miały! - Baby nie wiem, ale ja zdecyduję - odparła buńczucznie Mara i czknęła piskliwie po alkoholu. - Mój tatko mi nigdy nic nie nakazuje! Opatrzywszy Marę Kostrzewa zabrała się za Burra, ale zobaczywszy, że kucharz ma “tylko” stłuczony bok, nasmarowała go maścią i zawiązała ciasno bandaż. - Trzeba było bohaterować…? - spytała niziołka - Za to teraz masz na czym się swoim kucharskim talentem popisać - wyszczerzyła się, wskazując głową na dwa martwe reniferopodobne stwory - Może tym razem wyczarujesz co innego niż gulasz… - Burro, jak myślisz, jak będzie smakował drapieżnik, hodujący ludzi na serca, po to, by je później pożreć na żywo? Bo właśnie coś takiego ubiliśmy. - rzucił goliat siadając zmęczony na trupie całym ciężarem. - Czy może niekoniecznie jadalne? Shando, podobno mają gniazda i do nich porywają ludzi, razem z dobytkiem. Słyszałeś kiedy o takich stworach? - Muszę pogrzebać w pamięci, ale... nie, takich stworów nie ma na południu. Na szczęście - powiedział czarodziej - natomiast skoro chciał nas dodać do swojej hodowli, to znaczy, że może tam być więcej ludzi. Nie wiem czy powinniśmy przejść obok tego obojętnie. Poza tym skóra tego czegoś była bardzo trudna do przebicia, widziałem że włócznia niewiele mu zrobiła. Dobry materiał na zbroję...
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! |
15-11-2014, 08:24 | #174 |
Reputacja: 1 | Burro popatrzył na leżące pokotem stwory, na Grzmota, jeszcze raz na stwory. Syknął z bólu kiedy już Kostrzewa skończyła go obmacywać i powiedział cichutko: - Gdzie jest Myszaty? - Po czym zakręcił się, postawił oczy w słup i zemdlał. - Gdzie mi tu… cholero - Kostrzewa rzuciła krótkim przekleństwem i podsunęła pod nos niziołka szmatkę nasączoną trzeźwiącym środkiem. Chcąc nie chcąc kucharz musiał pozostać przy zmysłach… Kucharz cofnął się z wrażenia, szurając łokciami i tyłkiem po śniegu. Śmierdziało jak z przeproszeniem przy rwaniu zębów… Dopiero przetarł oczy i zobaczył Wiedźmę jawnie go torturującą. - Już wystarczy! Żywy jestem! Znaczy się, przytomny. Zabieraj ten gałgan… Tylko błagam nie mówcie już nic o gulaszach, sercach i latających bydlakach - tym razem kucharzowi wzięło się nie na mdlenie a na rzyganie. Pociemniało mu przed oczami, ale wytrzymał dzielnie. - Wiecie co… On mnie rozumiał… To bydlę z rogami. Ostrzegałem was przed ogniem, a on się odsunął. No serio, przecież sam widziałem. - Bywa i tak. Nie ma się czemu dziwić. - druidka wzruszyła ramionami, chowając medykamenty do torby - Magiczne bestie wiele umieją, a i zwykłe zwierzaki czasem mądrością przewyższają ludzi. Prawda, Wredoto? Tymczasem przeszczęśliwy kruk Kostrzewy, lekceważąc skierowane do siebie słowa, usiadł na głowie jednego z powalonych monstrów i z radosnym, pełnym podniecenia krakaniem zaczął dobierać się do oka bestii, rozdziobując wokół resztki rozbitego mózgu. Puszył się przy tym i kręcił niemożebnie, ewidentnie zadowolony z okazji do wspaniałej uczty. Burro podszedł chwiejnym krokiem do plecaka, i wywrócił kociołek do góry dnem. - Węgielek, uduś dziada! - wskazał paluchem ptaszydło, biały jak śnieżek wokoło. -Piiip!! - Chowaniec zaryczał jak Miniaturowa Olbrzymia Kosmiczna Łasica i pocwałował w stronę celu. Kruk nie zamierzał uciekać przed nawet przed nie-wiadomo-jak-bardzo bojowym “szczurem” nad którym miał przewagę rozmiaru… i skrzydeł. Zerwał się do góry, wciąż trzymając w dziobie jakiś strzępek mięcha i machnął pazurzastą łapą, usiłując z wysokości “wygarbować” skórę łasiczce. Węgielek zwinął się w uniku ruchliwy… jak łasica. Parsknął, fuknął z lekceważeniem na latającego parszywca i obrzucił okiem truchło “renifera”. Położył ostentacyjnie na nim łapkę, czujnie obserwując Wredotę. Uznając że spełnił polecenie w dość zadawalającym stopniu - w końcu uduś, a nie daj się udusić to chyba też wygrana - odwrócił się ciągle zachwując czujność i chcąc wrócić do kociołka. - Wiemy, że jadalne. - Podsumował cale zajście Grzmot, zbierając się w końcu na nogi. Mara opatuliła się strzępami swojego ubrania, płaszczem Tibora i kocem dygocząc mimowolnie. - To zrobimy już postój? Z ogniskiem i w ogóle? - Najpierw rozkawałkujmy te ścierwa. Żywe były paskudne, nie mam ochoty na powtórkę walcząc z martwymi - Shando krytycznie spojrzał na bestie, a potem wyciągnął ze swoich juków zimowy koc i podał dziewczynce, opatulając ją - Odpocznij, Maro. Następnym razem będziemy cię lepiej pilnować. - Burro, podaj no mi ten swój magiczny kozik, zobaczymy czy on coś zdziała przeciwko tej skórze, bo mój nóż coś nie daje rady. Może to zjadanie serc je jakoś chroni przed zwykłą bronią? - Goliat kopnął solidnie martwego stwora. - Może i można sprawdzić czy kto nie przeżył, może nawet mają w gnieździe tą zbiegłą dziewczynę, ale po nocy nic nie zwojujecie, tylko z was sople lodu zostaną na ścianie. - Sarknął Grzmoti miał rację, bo ciemniło się coraz szybciej, a i temperatura spadała w zastraszającym tempie. Stojący nieruchomo podróżni dygotali już z zimna nie mniej niż Mara. - Proszę - Kucharz pomocował się trochę z przypasanym majchrem, bo ostrze na tym pierońskim mrozie przymarzło chyba do okuć pochwy. W końcu wyszarpnął i podał Grzmotowi. - Tylko błagam, przyjacielu. - Prośba w głosie i wzroku była prawdziwa. - One może lubią wcinać serca, ale nie narażaj mnie na taki widok jak z łasicami. Jak już musisz, to powiedz, zakopię się w jakąś zaspę jak Węgielek i wyjdę jak już będzie po wszystkim. Ale jak nie, to ci pieczyste zafunduję najlepsze jakie potrafię, jak tylko ogienek będzie się dało tutaj gdzieś rozpalić. - Na ogienek trzeba będzie drewna nazbierać, albo odchodów nasuszyć, tego chcę nieco oskórować jeśli się da i ewentualnie mięsa nieco wyciąć. - Odparł Grzmot łapiąc się za sztylet i oprawianie dziwnego renifera. - Sadło wytnij, będzie czym palić - rzucił pomysłem Wishmaker. - A co do mięsa - pierwszą porcję dajmy krukowi, sprawdzi się czy nie trujące aby. Ale Wredota wcale nie czekał na pozwolenie calisthyty i juz dawno zabrał się za posiłek; podobnie zresztą jak i wilk, który najwyraźniej uznał swój wkład w walkę za wystarczająco znaczący by wziąć udział w biesiadzie. Tylko Węgielek smutno patrzył na nie z daleka, pomny obrzydzenia swego pana odnośnie do świeżo upolowanego mięsa. Kucharz przywołał go do siebie i długo grzebał w torbie i plecaku, bo oczywiście upychając prowiant w samonośce zapomniał co gdzie poprzekładał. - No, masz. Ostatnie, więc smakuj dobrze. A tu jak widać, łatwiej znaleźć latające skrzyżowanie renifera i konia, żrące serca niż kurę. Chowaniec bez opamiętania zatopił zęby w jajku i zaczął siorbać i mlaskać. Goliat kończył już oprawiać mniejszego perytona, a calishyta rozczłonkowywać większego, gdy powrócił Tibor z końmi - na szczęście całymi i zdrowymi. Upaćkany w krwi ptasiora i obżarty jak bąk Strzyga (który nie żałował sobie świeżego mięsa) podbiegł obwąchać wierzchowce. Co prawda zdjęta skóra nie rokowała tak dobrze jak się tego Shando spodziewał, ale mogła się na coś przydać. Var zawinął w nią wycięte kawałki mięsa w skórę i wręczył Tiborowi pęk piór. - Wszyscy żyją, mamy mięso, skórę i te twoje piórzyska, jakies rogi, mogło być gorzej. Trzeba zacząć patrzeć nie tylko pod nogi, a Mara, ty idziesz z Burrem na środek, żeby łatwiej was bylo zlapać jakby co. - Powiedział spokojnie Grzmot, oddając karczmarzowi sztylet, który wczesniej wyczyścił dokladnie w śniegu. Kucharz pokiwał głową i schował majcher za pasek. Opatulił szczelniej Marę i spojrzał z troską. - Nie chcesz jeszcze mojego koca? A może… mam jeszcze miksturę leczenia na czarną godzinę zachomikowaną. Jak potrzebujesz to nawet nie gadaj nic tylko głową skiń. Hmm? - Zachowaj to na później - mruknął Oestergaard, starannie pakując pióra. Fereng czym prędzej pobiegł do resztek “renifera” i zatopił w nich zęby. - Zachowałem jeszcze parę zaklęć, spróbuję ją uzdrowić. - Ja… wytrzymam jakby coś - dziewczynka po pierwszej fali łez była już dzielniejsza. - Ostatnie zaklęcie leczące zachowaj na najczarniejszą godzinę. Kto wie co jeszcze dziś się nam przytrafi - opatuliła się szczelnie a Varowi skinęła spolegliwie. - Będę szła z Burrem w środku czy gdzie tam nam każesz. Nie chcę być ciężarem. Jak powiedzieli tak zrobili. Shando po raz ostatni tego dnia przywołał magię Kija i podróżni powlekli się pod górę, w stronę domniemanego schronienia. |
15-11-2014, 10:18 | #175 |
Reputacja: 1 | Rozdział Drugi. Dolina Lodowego Wichru. 11 Tarsakh (Śródzimie), 1358 DR, Roku Cieni Dolina Lodowego Wichru 10/11 Tarsakh Walka z latającymi krzyżówkami orła i renifera boleśnie uświadomiła ybnijczykom, że nieumarli szwendający się po Dolinie Lodowego Wichru nie są ani ich jedynym, ani nawet najmniejszym zmartwieniem. Zamarznięte kotliny i szczyty kryły w sobie istoty, przy których nawet wysysające siły życiowe zjawy wydawały się znośnym przeciwnikiem. Połapawszy konie i opatrzywszy rany wędrowcy powlekli się na przód, gdyż zmierzch otulał już góry i było tylko patrzeć aż na horyzoncie pojawią się nieumarli. Na szczęście poszukiwania Kijem Podróżnika jaskinia byłe nieledwie pół świecy drogi od miejsca walki. Co prawda była to bardziej głęboka wnęka niż jaskinia, ale - jak stwierdził Var - dobrze się złożyło. W miejscu, gdzie każe schronienie było na wagę życia, było bardziej niż prawdopodobne, że o przytulne miejsce noclegowe musieliby stoczyć walkę z obecnym lokatorem. Niemniej jednak w pustej wnęce zmieścili się zarówno ludzie, chowańce, jak i wydzielające dużo ciepła wierzchowce. Z resztek opału i zalegających ziemię śmieci Burro rozpalił ognisko - niewielkie, ot na tyle, by podgrzać kolację i roztopić śnieg na wodę, do której Kostrzewa dorzuciła trochę wzmacniających odporność ziół. Druidka sprawdziła opatrunki rannych, a Var przyjrzał się podartemu płaszczowi calishyty, deliberując czy da się z niego wykroić jeszcze jakieś pożyteczne resztki. Udałoby się uratować rękawy i spory pas z dołu - ot, by doszyć je do jakiejś kurty, choć na robótki ręczne nie mieli teraz czasu ani sił. Podobnie zresztą jak na reparację sieci. Co prawda Wishmaker wykazywał nadzwyczajne pokłady energii przygotowując jakiś magiczny eksperyment ze zdechłym szczurem w roli głównej i podejrzliwie deliberując nad swoją lampą, ale reszta praktycznie pokładała się ze zmęczenia. Za to Burro wyjął futro z rąk goliatha i magicznie je naprawił, po czym resztkami mocy pooczyszczał kogo się dało. Co prawda Kostrzewa burczała coś o bezsensownym marnowaniu energii, ale w miejscu gdzie zarówno pranie jak i kąpiel były niedostepnym luksusem dla wielu sztuczka karczmarza jawiła się niemal jako wybawienie. Ku zdumieniu ybnijczyków noc minęła spokojnie. Nie nękały ich szkielety, zjawy i inne formy nieumarłych. Co prawda podczas swoich wart Tibor i Var dostrzegli przemykające w mroku sylwetki, lecz były to najpewniej dzikie zwierzęta kierujące się w stronę zamarzniętych trupów perytonów. Czyżby wszystkie okoliczne trupiszcza zeszły już do Doliny, lub poległy z łap przygodnych potworów? Ciężko było rzec i chwilowo nikogo to nie obchodziło - solidny nocny odpoczynek był potrzebny wszystkim razem i każdemu z osobna. I mimo że rankiem wszyscy odczuwali jeszcze skutki wielu dni podróży, walk i wampirycznego wpływu duchów, to czuli się bez porównania lepiej. No, może z wyjątkiem Shando, który musiał - i chciał - poświęcić czas na czarnoksięskie nauki, eksperymenty i rozmowy. Mara też czuła się nieco rozbita. Cudowne maści Kostrzewy (śmierdzące składnikami, których pochodzenia dziewczynka wolała się nie domyślać) sprawiły, że rany zadane przez ptakorenifera praktycznie się zagoiły, pozostawiając na ramionach tylko poszarpane blizny. Świeżo zrośnięta skóra ciągnęła i szczypała pod grubą warstwą ubrań, lecz nie to sprawiało zaklinaczce dyskomfort. Dziewczyna miała wrażenie, że przez całą noc ktoś ją wołał gdzieś na granicy snu i jawy, nie pozwalając się jednak ani przebudzić, ani wyspać do końca. Przez moment Mara myślała, że to Uma - mała, bojąca się ciemności Uma, którą zapewne przegnała z Werbeny Arla - lecz głos był inny, silniejszy, bardziej… dorosły. Zaklinaczka nie potrafiła sobie przypomnieć ani słow, ani nawet znaczenia tego wołania. Ale niepokój pozostał. Ranek podniósł się nieco mglisty, lecz nie na tyle by przeszkodzić w wędrówce. Mimo to Kostrzewa miała niejasne wrażenie, że pogoda może się zmienić. W czasie gdy Burro przyrządzał śniadanie (niestety z konieczności na zimno) Var zarządził przegląd ekwipunku, gdyż do tej pory nie mieli okazji porządnie przyjrzeć się wspólnym zapasom. Potem zaś, ku zdumieniu niziołka, zarówno goliat, jak i Kostrzewa wyszli z pomysłem poszukiwania gniazda perytonów - niby przy okazji, lecz widać było, że idea przypadła im go gustu. I mimo że kucharz twardo obstawał przy dotrzymaniu słowa danego Hebdzie, to cel wędrówki podzielił drużynę; zarządzono więc głosowanie. Wszyscy spojrzeli na Marę, która od rana była milcząca bardziej niż zwykle. Do niej należało ostatnie słowo. |
17-11-2014, 22:29 | #176 |
Reputacja: 1 | Z drobną pomocą Burra i Kostrzewy (oraz sporą MG) SHANDO NEKROMANTA Używając kadawera zwierzęcia zbyt małego, by stanowić realne zagrożenie, a jednocześnie na uwięzi, można było po zmroku sprawdzić czy nieumarli kierują się na Keldabe z powodu obecności tam ludzi, czy z innego powodu (hipotetycznie zemsty wzywającego). Oczywiście eksperyment nie doszedł do skutku z przyczyn niezależnych. Z notatek Shando Wishmakera Krótko przed zmierzchem Wszyscy zastanawiali się, czy Shando Wishmaker aby nie zdziwaczał do reszty. Kilkadziesiąt kroków od obozu wbił bowiem w śnieg solidną żerdź do której przywiązał półmetrowy sznurek. Do drugiego zaś końca - ogon zdechłego szczura. Póki było jasno, oznaczył też kamieniami zachód, a tym pozostałe strony świata, oraz kierunek w którym leżało Keldabe. Przy tej okazji sprawdził też kij podróżnika, próbując haseł zgodnie ze wskazówkami magini. - No to zobaczymy, o której wstaniesz, dokąd szczurku pójdziesz i jak blisko trzeba być, byś zmienił zdanie - powiedział czarodziej i oddalił się do obozu, zostawiając na miejscu wbitą w ziemię pochodnię, którą zamierzał zapalić z ostatnimi promieniami słońca. Tajemnicze zabiegi maga nie umknęły uwadze czujnych oczu Wredoty. Ptaszydło najwyraźniej dzieliło antypatię Kostrzewy do Shanda - a może było po prostu głodne - bo jak tylko ów oddalił się od truchełka, kruk sfrunął na śnieg i capnął szczura. Cienki sznurek nie stanowił większego problemu dla potężnego dzioba, więc po chwili ptak z tryumfalnym i złośliwym krakaniem wzbił się w powietrze, by skonsumować zdobycz w jakimś spokojnym miejscu. Węgielek zaś zaryczał zew bojowy i pognał jak błyskawica za ptaszydłem. - Do stu parchatych kurew w dupie wezyra! - wydarł się mag, aż echem poniosło - Czy nie można tu spokojnie sprawdzić kilku rzeczy! Burro zrobił wielkie oczy i poczerwieniał, bo takiej wiązanki nie słyszał nawet od wozaków, a to przecież byli niezrównani plugawcy. - We-wezyra? - powiedział szeptem i ze zgrozą do Kostrzewy, tak by czarodziej nie dosłyszał, bo nie zrozumiał najwyraźniej tego powiedzonka.- Chyba “wyżera”, ale wtedy kontekst bez sensu… Kucharz zdecydowanie pogubił się, ale jak zobaczył sprint Węgielka, krzyknął za nim jeszcze - Zostaw to obrzydlistwo! Zeżresz i jeszcze jakichś parchów dostaniesz i będziesz tak samo brzydki! I szczura też zostaw! Wredota nie skomentowała. Wściekły Shando Wishmaker wrócił do obozu i warknął na druidkę - Na przyszłość lepiej trzymaj wronę na postronku, bo jak jeszcze raz taki numer wywinie, skończy jako pieczeń. I to zanim spadnie na ziemię. Wściekły owinął się kocem i poszedł spać, by nadrobić braki. NOC SENNYCH WSPOMNIEŃ Wnęka, w której nocowali okazała się zbawieniem - osłonięci od wiatru, nienękani przez nieumarłych podróżnicy spali dobrym, regenerującym snem. Regularne oddechy i chrapanie dowodziło że sen mieli spokojny. Ale czy wszyscy? Gwałtowne ruchy gałek ocznych i napięta twarz czarodzieja mówiła coś innego. Wishmaker śnił o obronie Keldabe, osady czarofobicznych barbarzyńców. Shando Wishmakera sen pierwszy Czarodziej spał w najlepsze. Uśmiech na jego twarzy był szeroki i paskudny, niczym u okrutnika w sali tortur. Czarodziej rozkoszował się niepowtarzalną pieśnią bitwy, hukiem płomieni i masą przeciwników. Taki sen był dla niego odpoczynkiem i zbawieniem, taki przygotowywał go do następnego dnia. Zwłaszcza, jeżeli będzie równie ciężki, jak ciężka była noc w Keldabe... Shando Wishmakera sen drugi Shando otworzył oczy. Szturchnięcie było realne - wyglądający na zmęczonego Tibor właśnie pochylał się nad magiem i budził go. A noc była spokojna, wolna od ognia, krwi i trupów. Zwłaszcza tych chodzących. SHANDO CZUJNY WARTOWNIK Obóz drużyny, na warcie Shando Puk! Korek z cichym mlaśnięciem odskoczył od dziubka lampy. - Wyłaź, łachudro, mamy do pogadania - Wishmaker stuknął w artefakt parę razy. Po chwili wysunął z tamtąd mały łepek jego mieszkańca - najniższego z dżinnów, quarina imiem Dij. Który delikatnie mówiąc na szczęśliwego nie wyglądał. Shando złapał za łeb i wyciągnął stworka siłą na zewnątrz. - Zamknąłem cię, bo byliśmy u jakiś dzikusów, i jakby cię zobaczyli, to wylądowałbyś gdzieś pod lodem na tysiąc lat - w tonie Shando nie było nic z przeprosin, tylko komunikował istotce co się działo - więc się nie strosz, bo mogę zamknąć Cię znowu. A po co? Istotka lekko zmieniła wyraz twarzy, była już tylko obrażona. - Możemy się dogadać Dij - Shando stwierdził zachęcająco. - Jestem teraz właścicielem lampy, co oznacza że mogę naginać zasady. Powiedz co umiesz, a może coś Ci zaoferuję. W żyłach mam kupiecką krew, więc się potargujemy. Co powiesz, paskudo? - Może to, że powinnieneś te swoje kaprawe gały skierować tam, skąd może nadejść niebezpieczeństwo? Gadać do swojego małego to możesz pod kocem, po warcie - warknęła druidka, bo tak się złożyło, że ku jej wielkiemu niezadowoleniu akurat jej wypadła warta z czarodziejem - Kijem ci mogę zaraz pomóc z problemem… jaki by on nie był - dodała przyjaźnie i z dużą dawką altruizmu w głosie. Tak dużą, że z każde z jej słów niemal kapało kwasem. - Trzeba was jakoś odróżnić... paskuda tylko jedna być powinna, a nie - do jednej mówię, druga się odzywa. - zarechotał nieprzyjemnie Shando - Dobra Dij, po imieniu gadał Ci będę. Wiesz, Kostrzewo, oczami się gapię nie gębą. Niektórzy tak mają, że mogą jednocześnie iść i żuć tytoń. Lub patrzeć i mówić. Na przykład ty chodzisz i mówisz jednocześnie, ku utrapieniu wszystkich. Klątwa jakaś czy co? - Do tego żeby dwie rzeczy dobrze robić na raz, to trzeba mieć dość mądrości o tu, pod czaszką - fuknęła Kostrzewa - której na południu jakoś, jak widać, brakuje. Bo jak mag usta otworzy, to widać od razu niechybnie, że mu umysł staje. Temu nic nie umie zrobić, poza mamrotaniem śmiesznych formułek. Stąd liczne dowody, że magowie to pierdoły jakich mało… i nic pożytecznego nie potrafią, poza ględzeniem bez ładu, co się podobno zaklęciami nazywa… - podzieliła się ze światem tą uwagą i odwróciła się do maga plecami, wgapiając się w ciemność. Shando uniósł jedną brew i była to chyba jego jedyna reakcja na tyradę druidki. Gdy ona się odwróciła, mag znów skupił uwagę na lampie - A wracając do ciebie kurduplu... znaczy Dij. Pohandlujmy. Kiedy strażnik mój się sroży Czy odmówić więzień może? - na pozór obojętnie westchnął Dij. Czarodziej wzruszył ramionami, wizja samego siebie jako srogiego strażnika ani go ziębiła, ani parzyła, choć może utrudnić wyciągnięcie czegoś więcej od podrzędnego dżinna, którego uwięziono w butelce, postanowił więc go nieco udobruchać. - Kiedyś dawno temu wkurzyłeś jakiegoś maga, który Cię zaklęciami uwięził i sprowadził do roli lampki nocnej. Ja Cię tylko odziedziczyłem. Ale skoro już jesteśmy na siebie skazani, możemy się jakoś dogadać, by współpraca się nam układała. Może z czasem coś uda się wygospodarować. Parę dni wolnych od uwięzienia czy inne takie. Nie znam się do końca na sztuce pętania i uwalniania duchów pustyni, ale mogę się czegoś podowiadywać. - Skoroś tępy jak cielęta Jak możesz zluzować pęta? Do nauk innych taki skory mag jak głazy na amory - prychnął dżin. - To już drugie stulecie siedzisz w środku - odparł Dijowi czarodziej - to że nie umiem zrobić tego teraz, nie znaczy, że nie dam rady sam za - powiedzmy - pięć lub dziesięć lat. Co ci tam przeszkadza siedzieć tyle. Cierpliwość masz. Możesz mi pomóc nauce i paru innych rzeczach lub nie. W końcu - kto wie, może odpowiada Ci rola lampki. - Cóż tam mały Dij pomoże, gdy przez lata siedział w norze? - A to, że kpisz sobie, żem tępy, a znalazłem sposób na ominięcie tego, kto cię schwytał - Shando skrzyżował ręce na piersi. - Warto ze mną trzymać. I może warto popróbować nowych sztuczek. Świecić możesz, więc ze światłem możemy popracować. Jeżeli chcesz... - Niejednego “pana” Dij miał przez te lata. Księgom, zwojom, rytom Świeciła ma lampka… - uśmiechnął się paskudnie mały więzień. - A rozmawiałeś z którymś? - sarkastycznie zapytał calishanin - A na poważnie, to rozumiem że mamy zgodę. A skoro wartujemy, to postarajmy się twoje światło wzmocnić, ukierunkować... cokolwiek nam pomoże. - Pomoże, nie pomoże każdy orze jak może - stwierdził filozoficznie dżin. - Idę spać, bo chyba to już koniec mojej warty - orzekł Shando widząc druidkę budzącą Vara - przemyśl to sobie, pogadamy potem. Dobranoc. Stworek wzruszył ramionami i zniknął.
__________________ Bez podpisu. Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 17-11-2014 o 23:24. |
18-11-2014, 19:50 | #177 |
Reputacja: 1 | Sen był nieprzerwanym ciągiem męczących koszmarów. Mara, opatulona warstwami ubrań i koców, szamotała się nerwowo i raz po raz wydawała z siebie jęki przestrachu, to znów łapała płytkie świszczące oddechy jakby miast wypoczynku przebywała jakąś szaleńczą gonitwę. Ktoś ją wołał przez sen. Jakiś natarczywy surowy głos przebijał się przez bańkę latargu i zawsze nieomylnie ją znajdował, otaczał pewnym przymusem niby duszącym powrozem. Obudziła się naraz. Oczy rozwarte, zamglone nadal warstwą nieświadomości skakały po wnętrzu wspólnego namiotu, po twarzach ludzi i nieludzi, które wydawały się nagle obce. Rzeczywistość jeszcze do dziewczynki nie docierała, został tylko posmak strachu i wrażenie umęczenia. Zerwała z siebie koce dysząc ciężko i na czworakach powlekła się do wyjścia . Nie zatrzymał ją nawet ziąb i chłoszczący po policzkach górski wiatr. Przebijała się przez śnieg, byle szybciej, byle dalej, zataczając się i potykając. Dłonie unużane w zimnym śniegu piekły i mrowiły, wiatr targał jej włosami ciągnąc je ku górze na kształt szalejącego na pochodni płomienia. Nie była pewna przed czym ucieka ale uciekała na pewno. Desperacko, na złamanie karku. Świeżo zagojone rany na barkach odezwały się wspomnieniem bólu, wypełniły zimnem i pustką. Czy to niedawna bliskość śmierci, czy ten władczy głos? Mara czuła się taka zaguubiona, taka samotna… Jak wtedy gdy miała kilka lat i wpadła do zimnego jeziora a woda zamknęła się szczelną czernią nad jej głową. Miała wtedy wrażenie końca i teraz naszło ją podobne uczucie. Jej chudym ciałem wstrząsnął szloch, choć ani jedna łza nie wypłynęła na policzki. Przedzierała się do przodu, przez zaspy śniegu, niewiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Kucharz spać nie mógł, ale u niego było to jakoś takie przyziemne. Zimno, niewygodnie, coś zawsze w plecy gniecie obojętnie jakby się człek ułożył. Chwilę obserwował Marę, bo wyglądała jak psiak któremu się śni że goni kota. Tylko łapkami nie machała w biegu. Po chwili jednak zorientował się, że to wcale nie przyjemny sen. Kiedy przebudziła się i wyszła, nie zauważyła, że podniósł głowę i zerknął z troską. ~ Wyjdę za nią. Nie no, może tylko chce się przewietrzyć, albo jeszcze gorzej… wysikać. Po co ja tam jej potrzebny. No ale jak ją co zeżre albo znowu jakiś renifer pazurami ucapi? - Wzdrygnął się ale zaraz podniósł z posłania i wyszedł z namiotu. ~ Pójdę. No najwyżej powiem, że chciałem sprawdzić co tam koniki porabiają. - Kontynuował dialog wewnętrzny. Dziewczyna zachowywała się dziwnie, co podwójnie zaniepokoiło Burra. Jakby uciekała przed czymś. Lunatykuje? Niee, to chyba nie to. Ruszył w ślad za nią. Po chwili przyspieszył próbując ją dogonić, co w tych cholernych zaspach łatwe nie było. - Mara? - odważył się w końcu, ale cicho tak by nie jej wystraszyć. - Wszystko w porządku? - Nie podchodź - usłyszał naraz głos dziewczynki i zobaczył ją jak siedzi pośród śniegu i dyszy ciężko, jak zwierz. Zresztą oczy też miała jakieś takie dzikie, nie do końca przytomne. - Idź sobie. - Hej, no co ty? To ja, Burro… - kucharz powiedział łagodnie, nie był pewny może rzeczywiście jeszcze nie skończyła z koszmarem który ją dręczył w namiocie. - Wszystko jest dobrze, nic ci nie grozi… Mara objęła się szczelniej rękami, roztarła zziębnięte ramiona i miejsca w które latający stwór wbił w nią ostre szpony. - Woła mnie… - powiedziała z jakąś pretensją. - Niech wreszcie zamilknie. Powiedz jej Burro żeby zamilkła bo mi się w głowie miesza przez ten rwetes… ~ Oho, niewesoło. - Kucharz podszedł parę kroków do dziewczynki ale zawahał się czy nie wrócić się do obozu i nie powiadomić Tibora. Może to przez magiczne leczenie coś jej się stało? - Chodź, siądziemy tam, na tym kamulcu. Opowiesz mi co i jak, zgoda? To już minęło. Sen się skończył, to tam cię ktoś wołał? Ale ona nie odpowiedziała. Uniosła swoje własne dłonie tuż przed oczy jakby miała wątpliwości czy one do niej w istocie należą. A później… później nie stało się nic a jednak stało się coś. Burro to poczuł i musiała poczucić to też Mara. Jakby ktoś rozniecił iskrę i ta zaprószyła ogień. Fala mrocznej energii potoczyła się po okręgu oddalając od dziewczynki. Drobne krzaczki i drzewka zaczęły karleć i usychać jakby kto z nich życie wyssał. Pas śmierci poszerzał się wolniutko, było w tym widowisku coś przejmującego i hipnotyzującego zarazem. Kępa roślinności zamieniła się w nagie martwe kikuty odsłaniając ukryte pośród gęstwiny dwa śnieżne lisy. Zwierzaki zamarły w bezruchu, zatrzęsły się lekko i poczęły gasnąć w oczach, rzedły i zasuszały się od środka w makabrycznym nietauralnym procesie kiedy dościgły je wszystkie, nieprzeżyte nigdy lata. Kiedy padły wreszcie został z nich tylko kłak futra i nadwiędły kościec, upiornie wyszczerzone zęby i puste oczodoły. Na tym jednak koniec nie był. Fala degradacji rozlała się dalej, zieleń iglaków zmieniała się w sypki popiół rozdmuchiwany przez wiatr po bialutkim śniegu. Nawałnica ta skończyła się tak samo niespodziewanie jak się zaczęła, ogień erozji jak się rozniecił tak teraz wypalił, zatrzymując się tuż… przy czubkach burrowych butów. - Co… co jest? - Zaskoczony kucharz odskoczył w tył i już, już bliski był panicznej ucieczki. Momentalnie jednak zawstydził się takiej reakcji. Takich sztuczek to nie widział nigdy. Kolejna myśl przestraszyła i zawstydziła go ponownie. Bo przypomniał sobie opowieści o ataku na mury, jakie opowiadali najemnicy w pierwszą noc po zaćmieniu. Potrząsnął gwałtownie głową, jakby odpędzając takie myśli i podszedł do dziewczynki. Przyglądnął się po drodze kręgowi jaki wokół niej się zrobił. - Mara… To się jakoś pojawiło? - Nie wiedział jak zacząć nawet, jak nie wystraszyć jej bardziej niż siebie. - Odkąd to… odkąd tak potrafisz? Obawiał się że to może mieć związek z miejscem do którego się zbliżają, albo jeszcze gorzej z tym zawezwaniem nieumarłych, które każe im łazić po świecie. - Od… teraz? - dziewczynka nie mogła oderwać wzroku od kupy gnatów jakie zostały po parce lśniących lisów. - Ja… Z trudem posniosła się do pionu, chciała chyba wesprzeć się o niziołka ale rozmyśliła nim go dotknęła. - Nie mów o tym nikomu… - Nie powiem - pokiwał od razu głową. To była chyba konieczność, druidka już krzywo patrzy na Shando i jego magię… Ale zaraz naszły go wątpliwości. - A może… może choć Tiborowi powiemy? On młody, ale kapłan. Może będzie coś wiedział więcej, hmm? Ale mówiłaś coś, że ktoś cię woła? - Tak, woła. Ja myślę… że to przez te rany. Byłam blisko śmierci i mnie to wyczuliło na ten zew. Słyszałam to co słyszą duchy, co słyszała Uma. Wołanie śmierci - ostatnie wyszeptała z dramatyzmem przywołującym ciarki wzdłuż kręgosłupa. - I nie… nie mów Tiborowi. Nikomu nie mów. Niziołek wolno pokiwał głową. Właśnie tego się obawiał. Żałosną minę próbował ukryć ściągając swoją szubę, w którą się opatulił przed wyjściem i zakładając ją dziewczynie na ramiona. - Mara… - zdecydował się po chwili milczenia. - To może być...niebezpieczne. Nie wiemy jaki będzie miało wpływ na ciebie. - przecież jesteś jeszcze dzieciakiem, dodał w myślach. - Obiecaj mi, że jak znowu coś… zacznie się dziać, cokolwiek, to dasz mi znać, dobra? Choćbyś chciała pogadać czy coś, potrzebowała czegoś… Nie mam pojęcia co to jest i jak ci pomóc. Zgoda, nic nie powiem Tiborowi, ale może Shando? Może razem popróbujemy się zastanowić czym to ugryźć? - A co tu gryźć? - dziewczyna warknęła tonem jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszał. - Nie mów Tiborowi, nie mów Shando, nie mów nikomu! To oczywiste co pomyślą. Ze jestem jak ON. Każą mi odejść a ja zginę sama w górach. Chcesz mnie mieć na sumieniu Burro? Tego chcesz? - No coś ty, nawet tak nie mów… - zaburczał patrząc w ziemię, znowu potrząsnął głową, bo przez chwilę zastanawiał się czy to objawienie nie będzie można wykorzystać jakoś w ich poszukiwaniach. Zawstydził się najbardziej od początku ich nocnej wyprawy. - Nie myśl tak wcale, nie jesteś jak żaden on. Podszedł kroczek bliżej, opatulił ją szczelniej szubą. - Dobrze, nic nikomu nie powiem, ale obiecaj mi to o co prosiłem. Martwię się o ciebie, jak dam radę, chcę ci pomóc. - w takich chwilach niziołek zawsze walił prosto z mostu, niczego nie chowając w sobie. No martwił się, no. Nic nie poradzi. Popatrzył na nią uważnie, czy potwierdzi. Skinęła z ociąganiem. - Powiem ci jakby było coś gorzej. Ruszyła żwawo z powrotem do namiotu bo wymarzła na kość, całe ciepło i życie z niej uleciało z tamtymi czarami. Niziołek nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że Mara rzekła to co chciał usłyszeć byle tylko dał już jej święty spokój. - Napiłabym się… czegoś gorącego - zadzwoniła zębami oglądając się na Burra. - No i masz jak w krasnoludzkim banku. - kucharz podreptał za nią. - Tych parę krzaczków wystarczy na malutki ogienek na pięć minut. Ziółek ci zaparzę, no nie kręć nosem, nie takich jak babcie sobie parzą. Przecież tego pić się nie da. Takich porządnych, rozgrzewających, z miętą, miodem, kardamonem i goździkami. Hem hemm… - Miał wspomnieć o naleweczce jako dodatku, ale przecież to Mara, więc ugryzł się w język. - Nie martw się za wiele. Może to wszystko minie i nie będzie cię męczyć więcej. Będzie dobrze, zobaczysz. - Będzie dobrze - powtórzyła hardo chcąc przekonać Burra albo i... siebie samą. Ostatnio edytowane przez liliel : 18-11-2014 o 22:20. |
19-11-2014, 12:02 | #178 |
Reputacja: 1 | Młody Oestergaard jechał rozglądając się uważnie, z bronią w dłoniach, zdeterminowany by odnaleźć zagubione wierzchowce i nie dać się ponownie zaskoczyć. Co do tego drugiego nie był pewien, to pierwsze chyba pozostawało w zasięgu możliwości jego i wiernego Ferenga. Pies był cały za co należało dziękować Panu Poranka. Tibor uczynił to, oczywiście. I usilnie starał się nie myśleć zbyt wiele, co mu się nie do końca udawało. W walce nie odniósł ran. Był nietknięty. I bardzo, bardzo wkurwiony. Nie jesteś wojownikiem. Słowa Runy Connere przegryzały sobie drogę z jego pamięci. Gdy ochłonął, całe zadowolenie z faktu że wszyscy towarzysze przeżyli szlag trafił na wspomnienie tego jak parszywie nieskuteczny okazał się w walce. “Pośmiewisko” było chyba właściwym określeniem na jego wkład w pokonanie tego… czegoś… co ich zaatakowało. Tibor nawet nie potrafił wymyślić jakiejś teorii która tłumaczyłaby niezwykłe, latające krzyżówki orła z czymś przypominającym jelenia, a tym bardziej czary z rzucanymi przez nie cieniami człowieka i czegoś innego. Wyznawcy Pana Poranka nie poprawiało to humoru, zwłaszcza biorąc pod uwagę że Lathanderyci dążyli do perfekcji we wszystkim co uznali za warte starania. Zawalił sprawę z pilnowaniem tyłów, wcześniej zawalił sprawę ze srebrem, dał się wydymać przy rozdziale łupów, w walce do niczego się nie przydał, szczególnie jeśli porównać jego wkład z Varem czy Shando. Trochę tego się nazbierało, jak gorzko podsumował. Rozglądał się i usiłował odgonić niepokój o Cadi, przywołany widokiem ran odniesionych przez Marę. Dziki krajobraz nie podnosił na duchu i młody kapłan jadowicie wspomniał Keldabe i opinię barbarzyńców o mieszkających gdziekolwiek bardziej na południe od Reghed. Jak dla niego trzeba było być wariatem żeby szczycić się odmrażaniem dupy na wietrze przez większość roku i traktować to jako wyraz moralnej wyższości nad nie-Reghedczykami. W zasadzie wystarczyło posłuchać Kostrzewy by się o tym przekonać… Rozbawiło go to na tyle, że już z lżejszym sercem podążył za niuchającym Ferengiem i wspólnie odszukali wśród mrocznych załomów przerażone zwierzęta. Ziemi na południe od gór było pod dostatkiem dla każdego i po powrocie do swoich Oestergaard miał zamiar w pełni to wykorzystać. Trochę łupu wpadło mu już w ręce, narzeczoną miał, jeśli uda mu się sprowadzić osadników na miejsce zabitych… nie było co chwalić dnia przed zachodem słońca, ale ambicja już w nim gorzała, po raz pierwszy obudzona przez Runę Connere. Chociażby - aby w walce dorównać Kalumovugii a we władaniu magią Wishmakerowi. Cierpliwości - napomniał sam siebie. Najpierw trzeba było przeżyć. Thorgrim Brighthammer tak właśnie mówił gdy Oestergaard uprzejmie zagadnął go o rady co do nauki nowych modlitw ponad te które Runa uznała za wystarczające chłopakowi. - Dlaczego szukasz czegoś takiego? - zapytał gdy Tibor wyjaśnił co próbuje osiągnąć - przyswoić sobie zaklęcie pozwalające zwiększyć szybkość reakcji w walce. Być może pytanie było przejawem krasnoludzkiego konserwatyzmu? Oestergaard bąknął wtedy o wypadku który strzaskał mu ciało i zniweczył naturalną zwinność i gibkość, ale w rzeczywistości również ambicja się w nim odezwała by udowodnić że potrafi wyjść poza nauki swej mentorki. Przez chwilę obracał w palcach znalezioną różdżkę, na której widniejące inicjały - “RC” - wespół z podobną do noszonej przez Runę torby niezłego napędziły mu stracha gdy wcześniej połączył jedno z drugim. Wtedy przez moment przerażenie ścisnęło go za serce i gardło gdy naszła go myśl że ogląda pozostałości ekwipunku kapłanki… a jej doczesne szczątki mogły atakować nocą Keldabe. Dopiero gdy na spokojniej rzecz rozważył i obejrzał przedmioty, okazało się że strach ma wielkie oczy. Choćby dlatego że mało prawdopodobne było by przez te dni Runa dotarła w te rejony, skoro wyruszyła z Ybn w przeciwną stronę. Odmówił modlitwę w intencji by kapłanka ominęła niebezpieczeństwa jakie plaga i wędrówka mogły postawić jej na drodze i jeszcze raz popatrzył na różdżkę. Bardzo żałował że mentorki nie ma obok niego. W tej chwili nawet aktywowanie przedmiotu było problemem. W trakcie warty będzie musiał popróbować swoich sił w tej materii. Na razie zaś musiał przyprowadzić z powrotem wierzchowce, obedrzeć orłopodobne paskudy z piór a z rana - zaprząc towarzyszy do przygotowywania srebrnego pyłu ze zgromadzonego kruszcu… Tibor z frustracją wpatrywał się w różdżkę spoczywającą mu na kolanach. Przez parę godzin ślęczał nad nią, korzystając z bezpiecznego schronienia które łatwo było upilnować, nawet nie biorąc pod uwagę Mary i jej wilka. Po jakimś czasie zorientował się że zaklęcie najpewniej przekracza te najbardziej podstawowego poziomu, jakiego zrazu oczekiwał dostrzegając podobieństwo przedmiotu do różdżki Runy Connere. Biorąc pod uwagę kto umagiczniał różdżkę - sam Grimaldus - w zasadzie nie powinno to dziwić. Ale też, choć zapewne wartość różdżki była o niebo większa niż oczekiwał, zadanie było tym trudniejsze, bo jak potężną i jakiego rodzaju modlitwę mógł zakląć kapłan Myrkula? Popróbował jako hasła kilku słów i zdań, ale… bez rezultatu. Pozostało czekać aż uda się znaleźć źródło zaklęć identyfikujących magiczne właściwości przedmiotów… albo samemu się takich nauczyć. Tyle że - tu Oestergaard przesunął palcami po szczerbach wyczuwanych na piórach buzdyganu, wyrytych przez pazury nieumarłych czy ciosy spadające na twarde kości albo pancerze - na to ostatnie zapewne nie było czasu, choć Shando chyba był innego zdania. Chłopak popatrzył na Ferenga beztrosko śpiącego przy jego udzie, zadowolonego z ciepła i wyżerki. Po dłuższym czasie mógł wyczuć nawet arytmię serca leżącego obok psiaka. Taki to miał dobrze - a człowiek nawet nie mógł się wyspać bez zmartwień i upewnienia się że wszystko co potrzebne do walki, drogi i życia jest pod ręką i w gotowości. I tak było tutaj lepiej niż w Keldabe i Zwiastun Świtu po raz któryś z rzędu zachodził w głowę dlaczego osada barbarzyńców przyciąga tak zaciekłe ataki nieumarłych. Spróbował więc odwrócenia rozumowania, skoro nic mądrego nie przychodziło mu na myśl z punktu widzenia osoby dotkniętej klątwą. A gdyby to on był jej sprawcą? Jak przez mgłę pamiętał legendę czy mit o jakimś - co za zaskoczenie! - parszywym czarowniku, który pretendował do boskiego panteonu i na tej drodze sprowadził na Toril - i znowu, co za zaskoczenie! - potężny kataklizm. Kor Pheron również chciał “dorównać bogom”. Jego to była sprawka czy jakiegoś jego “spadkobiercy”, zadanie na pewno było koszmarnie trudne, kto wie czy w ogóle możliwe. Desakracja świętego miejsca (czy tylko jednego?), wieloletnie przygotowania, dopilnowanie by rytuał był całkowitym zaskoczeniem dla mieszkańców dotkniętej nim ziemi - to wszystko i tak mogło być niewystarczające by za jednym zamachem osiągnąć ten cel. Ale osiągnięcie celu mogło być rozciągnięte w czasie… Bhaal. Bóg śmierci, przemocy, asasynów i okrutnych rytualnych mordów - Tibor wspomniał słowa Arli Hightower i przez chwilę pozwolił sobie na kontemplację urody dziewczyny. Miło byłoby ją spotkać i porozmawiać o czymś innym niż rytuały przywołujące demony czy bóstwa powstałe z obłąkańców pożądających potęgi i Oestergaard pobłogosławił w duchu Runę Connere która wypleniła na ile się dało jego wiejski akcent i nadała mu nieco ogłady. Podejrzewał że panna Hightower nie byłaby specjalnie zainteresowana gadką z chłopakiem świeżo oderwanym od wideł i siekiery. Mniejsza z tym. Gdyby Tibor miał nadzieję że poprzez mordy na iście masową skalę i “poszarpanie zasłony” zyska przychylność Bhaala… ale zaraz, skoro “wedle doktryny jego kapłanów każdy mord wzmacnia moc Bhaala… ale ofiary muszą wiedzieć w czyje imię giną” - by wspomnieć słowa nadobnej paladynki - więc może nie chodzi o zyskanie przychylności tego bóstwa, lecz próbę wyszarpania sobie nowej dziedziny, dajmy na to: “zadawania śmierci z rąk nieumarłych”, jak by to głupio nie brzmiało? Skoro można było wyznawać pajęczaki wszelkiej maści, to czemu nie taki wynalazek? Idąc dalej - przywołani rytuałem słudzy mogliby zabijać by zwiększać moc swojego pana, a jednocześnie, wysyłani bez ustanku przeciw okolicznym osadom, niweczyć wszelkie próby kontrataku. I stąd ich pochód przeciwko - na przykład - Keldabe. - Ja bym tak zrobił - Oestergaard mruknął z namysłem i odruchowo sięgnął ku zdobycznej tarczy. Po takich rebusach naprawdę miał ochotę porozmawiać z Arią Hightower czy Dai’nan Springflower. Pytanie czy one miałyby chęć oczywiście pozostawało otwarte.
__________________ Why Do We Fall? So We Can Rise |
19-11-2014, 12:24 | #179 |
Reputacja: 1 | Ranek podniósł się nieco mglisty, lecz nie na tyle by przeszkodzić w wędrówce. Ku zdumieniu niziołka zarówno goliat jak i Kostrzewa wyszli z pomysłem poszukiwania gniazda perytonów, a co za tym idzie - ewentualnych więźniów tych dziwacznych stworów. Na szczęście tym razem Var darował sobie opowieści o hodowania humanoidów na serca i opisy wyrywania tychże organów z piersi żywych jeszcze właścicieli oraz pożerania ich na surowo. - To gniazdo straszydeł… to z lotu Wredoty raczej, jeśli niczego nie zauważy, to raczej nie ma co szukać i marnować na to czasu. - Mruknął Var, upewniając się że jego intencje co do gniazda są jasne. Uznawał je za dobry trop na okoliczność zaginionej uczennicy szamana, ale w zasadzie nic więcej. - O ile jej będzie się chciało latać w tą zimnicę - druidka pogłaskała ptaka po nastroszonych piórach i podsunęła mu rękę. Kiedy kruk na nią przeszedł, Kostrzewa podniosła ramię tak, by jej oczy zrównały się z ptasimi ślepiami i łagodnie, niemal matczynym tonem spytała: - Pomożesz mi trochę, mały pierzaku? Trzeba by zobaczyć, gdzie te latające renifery ze wczoraj mają swoje gniazdo, a żadne z nas nie ma ani skrzydeł, ani taki bystrych ocząt… Na pewno znajdę coś dla ciebie dobrego - zachęciła, drapiąc czarną zołzę po podgardlu pieszczotliwym gestem. Mimo pieszczot spojrzenie Wredoty jasno dawało do zrozumienia co myśli o szpiegowaniu szybszych i o wiele większych od niej drapieżników. Leniwie uniosła się w górę, zatoczyła kilka kręgów nad okolicą, po czym usiadła na plecaku Burra i zabrał się za toaletę swojego upierzenia. Burro obrócił się by spojrzeć z pogardą na ptaszydło, no ale plecak - jak sama nazwa wskazuje - miał już na plecach, więc poobracał się w te i wewte a efekt ciągle był taki sam. Potrząsnął ramionami żeby zgonić pierzaka. - No? Już? Tyle tego zwiadu? Mózgu się pożarło a przydać się na coś już nie ma komu? - Kucharz zaplótł ręce na piersi. - Wszystkie chowańce to łachudry i darmozjady. - Skwitował w końcu, wiedząc przecież że Wredota to chowańcem nie jest. Rozglądnął się ukradkiem i wyciągnął trochę reniferzego mięska, które schował na zaś. Rzucił lobem przez ramię i dokończył cicho No? Spróbuj jeszcze raz. Nikt ci walczyć z nimi nie każe i przynieść w dziobie do stada. Ale przynajmniej poudawaj że szukasz, co? - Te, ptaszydło, może ci zaśpiewać trzeba, żebyś kuper ruszyło. - Nie czekając aż kruk się wypowie w jakikolwiek sposób (wątpił by go nawet rozumiał) Grzmot zaczął śpiewać o potężnych goliacich bohaterach przemierzających przestworza na grzbietach roków. Starał się naśladować Wzywających Świt, nawet wydawało mu się że faktycznie jego głęboki głos mógł się równać z goliackimi bardami. Niestety, prawdę mówiąc daleko było mu nawet do zachrypniętego psa wyjącego do księżyca. Na szczęście dla większości, śpiewał w Gol-Kaa, nie wiedzieli więc jak bardzo kaleczył balladę swymi umiejętnościami wokalnymi. Starczyło to jednak by kruczyca zerwała się jakby jej kuper przypalano i w panice odfrunęła daleeeko, poza zasięg varowego głosu, który echem niósł się przez okryty bielą świat. - Podobno mamy tu lawiny - uszczypliwie zauważył Wishmaker słuchając śpiewu Vara - co prawda nie wszędzie mogą spaść, ale z tym głosem możesz spróbować ją wywołać nawet na płaskiej jak patelnia równinie. A właśnie co do patelni... co na śniadanie? - Tak, to prawda, potężny głos, prosto z gór, co do lawin, owszem, ale widać że to kruczysko potrzebowało lepszej zachęty niż wasze głaskania, widzisz jak nastroszył pióra i odleciał robić o co go poproszono. - Goliat założył ręce na biodrach i zerknął w dal, za Wredotą, któa co prawda odleciała, ale nie był pewien czy zaczęła krążyć w poszukiwaniu gniazda drapieżników. Jakoś jej się nie dziwił. - Na śniadanie zimne mięso. Po drodze jeśli tylko zauważycie kawałek jakiegoś drewna, dawajcie od razu znać, trzeba będzie nazbierać i może wieczorem uda się zrobić ognisko jakiekolwiek. Bukłaki schowajcie między ciało a ubranie jeśli to możliwe, mogą być na koniach pod derkami.Tylko blisko ciepła ciała. - Przypomniał swoim towarzyszom o podstawie przetrwania. Martwił go brak opału, nawet zbieranie odchodów koni nie pomogło póki co, bo były jeszcze zwyczajnie mokre, a potem zamarznięte, zamiast zdatne do palenia. - Kto chce naleweczki na wisienkach, łapa do góry! - kucharz łyknął z żałośnie małego bukłaczka, ale sprawiedliwość trzeba oddać że zawołał głośno, tak by wszyscy usłyszeli, żeby nie wyjść na samolubnego gnoja ostatniego. Tymczasem Var zarządził zwijanie obozu. Wobec braku ogniska energiczny marsz, który rozgrzeje zesztywniałe członki nie wydawał się taki zły, choć zbite w gromadę wierzchowce miały chyba na ten temat odmienne zdanie. Shando przestudiował szlak przerysowany z iluzji Ognistego Kwiatu. Póki co droga wydawała się prosta i nie trzeba było korzystać z magii. Można było ruszać. - Pamiętajcie by rozglądać się i pilnować z każdej strony - Tibor odezwał się przed wymarszem. - I niech łaska Pana Poranka będzie z nami.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... Ostatnio edytowane przez Plomiennoluski : 19-11-2014 o 13:15. |
19-11-2014, 21:34 | #180 |
Reputacja: 1 | Rozdział Drugi. Dolina Lodowego Wichru. 11 Tarsakh (Śródzimie), 1358 DR, Roku Cieni Dolina Lodowego Wichru 11 Tarsakh Ybnijczycy ruszyli w drogę, powoli pnąc się pod górę. Wybrany szlak nie był trudny ani zbyt stromy; miejscami zawijał, lecz dzięki mapie i wskazówkom Karla (które, póki co, pokrywały się z trasą do źródeł) wędrówka szła całkiem sprawnie. Zbity śnieg skrzypiał pod nogami, konie parskały cicho, tupiąc owiniętymi w kawałki szmat nogami. Zawinięty w koc Fereng posapywał cicho w rytm kroków wierzchowca, natomiast Wredota uznała, że naprawione futro Shando to świetny grzejnik i nie dawała się przegonić - koniec końców jechała więc na mule wraz z Marą. Dziewczynka obawiała się, że poranny “wypadek” może jej się przytrafić ponownie; na szczęście nic takiego się nie stało. Nikt również nie zauważył dziwnego, martwego kręgu… no, może po wyjściu ze skalnej wnęki Kostrzewa dziwnym wzrokiem zlustrowała otoczenie, ale nie skomentowała, więc musiało się Marze wydawać. Po kilku godzinach jazdy (jedynie głód wyznaczał wędrowcom orientacyjną porę dnia) i krótkim popasie (gdzie Var uważnie wydzielił wierzchowcom kurczącą się paszę) droga stopniowo zaczęła być coraz bardziej kręta, stroma i zdradliwa. Ścieżki rozdzielały się by złączyć ponownie lub zakończyć ślepo, a wszystkie były podobne do siebie nawzajem. Pod śniegiem kryły się luźne kamienie i szczeliny, w których pechowy zwierzak lub wędrowiec mógł złamać nogę lub gorzej - granitowe skały były ostre niczym sztylety. Raz czy drugi ybnijczyków przeraził potężny huk, niczym grzmot lub skalne tąpnięcie. Var wyjaśniał, że najpewniej gdzieś zerwał się jakiś śnieżny nawis - ale czy na prawdę było to uspokajające? Kąśliwa uwaga Shando o lawinach nabrała nagle całkiem realnych kształtów. W dodatku mgła oblepiała twarze, zamarzając w bolesną maskę, od której pękała skóra, mimo że - za radą druidki - wszyscy posmarowali twarze gęsim tłuszczem z zapasów Burra. Kostrzewa z niepokojem spoglądała w niebo; taka aura zwiastowała zmianę pogody, najpewniej na gorszą, a póki co nie minęli nawet jednej jaskini, w której można było by się schować. Nawet jesli gdzieś były to najpewniej zasypane śniegiem. Niedługo potem, ku zdumieniu wszystkich, spomiędzy chmur wytchnęło słońce, rozrzedzając nieco mgłę i ukazując piękny krajobraz wokoło. Podczas gdy część grupy podziwiała widoki Shando zajął się studiowaniem mapy. Póki co użyli Kija Podróżnika dopiero raz, ale im dalej szli tym bardziej trudniejsza okazywała się droga. Wytyczony magią szlak do tajemniczego Źródła był tylko orientacyjny… mocno orientacyjny; wskazówki Skiraty odnośnie pola bitwy były o wiele bardziej precyzyjne. Musieli zdać się na wyczucie i magię - a co zrobią kiedy moc Kija się wyczerpie? Rozmyślania przerwał mu okrzyk Tibora; kilkadziesiąt kroków dalej chłopak dostrzegł dużą rozpadlinę. Dało się ją ominąć; w oddali majaczyło coś, co wyglądało na całkiem wygodny szlak. Mogli się również wrócić i obejść wąwóz bokiem - tak czy siak kierunek utrzymaliby podobny. |
| |