Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-10-2016, 22:29   #81
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W głębinach oceanu (Dafne i Axel)

Woda?
Ta sama woda, której Dafne się tak bała? Czyżby strach przed Aleksandrem był jeszcze większy?
W pierwszej chwili Axel rozejrzał się dokoła, w cichej nadziei, że zobaczy gdzieś parkę delfinów, które przypłynęły tu tylko po to, by uwieźć Dafne gdzieś daleko, gdzieś gdzie nie mogły dosięgnąć jej ani ręce, ani słowa rozwścieczonego Aleksandra.
Jednak żadna odsiecz nie nadciągała, a Dafne nie zamierzała się zatrzymać.
Na co liczyła? Że Aleksander odpuści?
Po chwili jednak przekonał się, że chodziło o coś całkiem innego. Słowa 'nie jestem człowiekiem' powróciły i ukazały się w całej krasie.
'Nie foka...' pomyślał, nie wiedząc, czy się cieszyć, czy nie. Jednak zaskoczenie wzięło górę.
Cholerny Andersen, pomyślał jeszcze.


Uścisk dziewczyny nie ustępował, podczas gdy podwodna karuzela spowolniła. Gnali nadal do przodu, zaś Axel mógłby teraz podziwiać niezwykłe widoki głębin, gdyby nie fakt, że Dafne najwyraźniej zapomniała, iż on oddycha powietrzem… a to które nabrał w płuca przed zanurkowaniem powoli zaczynało mu się kończyć. Czyżby właśnie jego syrenia księżniczka porwała go tylko po to, by go utopić?


Powiadają, że w ostatnich chwilach, tuż przed śmiercią, człowiek widzi obrazy ze swego życia. Axel natomiast widział tylko i wyłącznie twarz Dafne, o centymetry przed swymi oczami. I gdzieś głęboko w sercu żywił cień nadziei, że jego księżniczka zna jakiś sposób...
Puścił talię dziewczyny... syreny... i poklepał ją po ramieniu, po czym pokazał w górę. Miał nadzieję, że Dafne zrozumie, że powinni wypłynąć.
Jednak zamiast wypłynąć Dafne pokręciła przecząco głową. Zwolniła tempo płynięcia. Axel poczuł jak lewa dłoń dziewczyny puszcza go, podczas gdy prawa wciąż przyciska do siebie. Lewa przenosi się w stronę jego ust i… zatyka je.
Axel spróbował spojrzeć w górę i ocenić, czy ma jakieś szanse, by się wydostać z ramion syreny i wydostać się na powierzchnię, ku powietrzu i słońcom...
Byli głęboko, byli naprawdę głęboko, a on coraz mocniej pragnął wciągnąć nosem powietrze. W końcu usta miał zatkane. Może gdyby udało mu się wyrwać z jej mocnego uścisku, może zdążyłby?
Szarpnął się odruchowo, jakby chciał się wydostać z serdecznego uścisku, ale zrezygnował. Przeciągnął tylko kantem dłoni po szyi, w znanym całemu światowi geście, po czym przyciągnął do siebie Dafne, przez ułamek sekundy zastanawiając się, czy tamtej chociaż przez chwilę będzie żal swego rycerza.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Wyglądała teraz tak pięknie… Axelowi przebiegła ta myśl po głowie zaś zaraz po tym poczuł, że dłużej nie wytrzyma. Jego usta były zatkane ale nos… nos nie. Głupim odruchem wciągnął wodę nosem. Przynajmniej tam mu się wydawało, póki nie poczuł, że uczucie duszenia się minęło a on czuł się jakby wciągnął powietrze. Rudowłosa zabrała dłoń z jego ust i teraz jej twarz przybliżała się do twarzy Axela jakby chciała go pocałować.
Oddychał. Nie wyrosły mu nagle skrzela, a oddychał.
Magia?
W gruncie rzeczy było mu to obojętne - ważne było, że żył. A co, jak i dlaczego? To było mniej ważne.
W gruncie rzeczy miał tysiąc pytań i tysiąc rzeczy chciałby powiedzieć, ale rozsądek podpowiadał mu, że raczej nie powinien w tym momencie otwierać ust. Ale to chyba całowania nie wykluczało? O tym mógł się przekonać metodą prób... i spróbował skorzystać z okazji.
Okazało się jednak, że otwieranie ust pod wodą nie jest zbyt wskazane. Axel na szczęście spostrzegł się w porę. Rozbawiona Dafne ucałowała go w usta, gdy na powrót je zamknął. Po tym rozluźniła uścisk wokoło jego ciała i próbowała lekko się odsunąć.
To był zdecydowanie jej świat, jej żywioł, i chociaż Axel nurkował na różne głębokości, to raczej robił to z akwalungiem, a nie próbował naśladować malajskich poławiaczy pereł... czy jakichkolwiek zresztą. W związku z tym wolał raczej trzymać się blisko swej syreny, ale... a nuż krępował jej ruchy?
Pozwolił jej robić to, co chciała. Po raz kolejny zresztą.
Może pora pokazać, że jest nie tylko rycerzem i księciem, ale i mężczyzną?
To jednak mogło poczekać jakiś czas.
Syrena złapała go za dłoń, nie pozwalając nigdzie odpłynąć. Odsunęła jednak swoje ciało od jego, na taką odległość, że Axel mógł teraz spokojnie zobaczyć ją w całej krasie. Dafne ewidentnie chciała pozwolić mu patrzyć.




W końcu już było za późno, by cofnąć czas. Sama patrzyła przy tym na niego z zaciekawieniem, jakby bardzo chciała wyczytać z jego twarzy cokolwiek.
Axel nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Oczami wyobraźni widział setki syren takich... bajkowych... jak to przedstawiali rysownicy czy autorzy filmów. Był jednak pewien, że Dafne w każdej postaci będzie wyglądać ślicznie - i nie zawiódł się.
Zlustrował dziewczynę od stóp... od ogona do głowy... po czym uśmiechnął się i uniósł kciuk do góry.
Podobała mu się. Nie na tyle co prawda, by się dla niej rzucić ze skał w morską toń... kiedyś, gdyby pierwszy raz ujrzał ją w takiej postaci... ale teraz podobał mu się nawet jej ogon, lśniący milionami kolorów i ich odcieni.
Miał tylko nadzieję, że od czasu do czasu wystąpi w tej poprzedniej postaci, bardziej przydatnej na lądzie.
Gdy Dafne zauważyła uniesiony kciuk, pociągnęła Axela za rękę by płynąć dalej. Tym razem mężczyzna, mógł poświęcić więcej uwagi nie tylko swojej sytuacji i swojej towarzyszce, ale i otoczeniu. Zmieniało się ono niczym w kalejdoskopie. Raz było to zwykłe piaszczyste dno. Innym razem ławica ryb, innym zaś piękna kolorowa rafa koralowa.




Axel nie potrafił zliczyć czy płynęli długo, czy krótko. Czas w tym miejscu jakby przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu jednak Dafne zaczęła kierować ich w stronę powierzchni. Nim zaś się spostrzegł, był tak blisko, że jego głowa niemalże sama wynurzyła się. Przez chwilę oczy szczypały, od morskiej wody i nagłego spotkanie z dwoma słońcami.
W pierwszej chwili zakrztusił się, bowiem powietrze miało całkiem inny zapach i smak... i mimo wszystko zdecydowanie przyjemniejsze, niż to morskie, które - chociaż pachnące solą - było nieco... zatęchłe.
- To było wspaniałe - powiedział z nieukrywanym entuzjazmem. - Ale uważam, że nie powinnaś była uciekać.
Dafne od razu zwiesiła głowę.
- Nie wiedziałam już co robić… bałam się. - Wskazała gestem głowy wybrzeże. Axel nie widział jeszcze tego brzegu. Biegł jakby z innej strony wyspy… bo coraz bardziej oczywiste stawało się, że są na wyspie. Wokoło niego była woda aż po horyzont, pomijając ten jeden brzeg. Był to skalisty brzeg ze skalistym zakolem, wokół którego rozpościerała się długa i szeroka (o wiele szersza od tej na której byli wcześniej) plaża.
Axel położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Nie masz się czego bać. Jeśli tylko ode mnie nie uciekniesz. - Pogroził jej palcem i uśmiechnął się. - Mam wrażenie, że za bardzo ci ulegałem, księżniczko. Chyba powinniśmy jednak ustalić kilka rzeczy. - Ponownie się uśmiechnął.
- Mówiłem ci już, że jesteś śliczna? - spytał. - I że masz piękne oczy?
Dafne zarumieniła się lekko i nieśmiało skinęła głową. Zamiast jednak odpowiedzieć, bez pytania pociągnęła dłoń Axela by wciągnąć go na powrót pod wodę, nie dając nawet szansy na złapanie oddechu. Nie nurkując już głęboko płynęli w stronę skał, które mu pokazała. Będąc już przy skalnym zakolu, Axel mógł dostrzec ogromne ławice różnorodnych ryb. Zaś chwile później spostrzec się, że grunt pod jego nogami staje się osiągalny.
Tak jak kilka minut czy kilka godzin temu, Axel dotknął ramienia Dafne, a potem uniósł dłoń ku górze, w stronę powierzchni.
Wynurzyli się, zaś Axel mógł w tym miejscu stanąć na własnych nogach.
- Porozmawiamy tu, czy tam? - spytał, wskazując na piaszczysty brzeg. - Pod wodą, przyznaję, jakoś trudno mi się mówi...
- Chodźmy usiąść na brzegu - poprosiła Dafne, zresztą ruszając w tamtą stronę, jakby znów miała nogi, a nie ogon.
- Mam cię zanieść, jak kiedyś cię niosłem? - spytał z uśmiechem, równocześnie robiąc krok w stronę plaży.
- Nie musisz, mam nogi. - Dafne zaśmiała się uroczo… chociaż w jej oczach wciąż czaiło się zamyślenie i smutek.
- Co tym razem, księżniczko? - Pogłaskał ją po policzku.
- Nic… tylko martwię się. Nie wiem co zrobić… nie mogę ich zostawić i boję się do nich wrócić - odparła.
- Ja tam pójdę - odparł Axel. - Mam nadzieję, że Aleksander trochę zmądrzał i nie będzie miał nic przeciwko opuszczeniu strefy. Chociaż, prawdę mówiąc, wolałbym, żebyś się chwilowo trzymała od niego z daleka. Nie wyglądał na szczęśliwego człowieka, więc nie chcę, byś ryzykowała.
Dafne skinęła głową.
- Dobrze. Niech tak będzie. Narysuję ci jednak mapę według której powinniście pójść w bezpieczne miejsce. Dobrze? - zapytała patrząc na niego.
Dochodzili już do piaszczystego brzegu.
- Samo opuszczenie strefy to za mało? - spytał.
- Strefa to miejsce… w którym - Dafne urwała i westchnęła głęboko. Obiecała mówić Axelowi prawdę, a widać ciężko przychodziło jej informowanie o zbyt wielu szczegółach. - W którym mogą i chcą przyjść po nich nimfy wodne. Moi bracia i siostry podzieleni są… hmmm… tak jak Stany Zjednoczone i Rosja. Rozumiesz?
- Nimfy? Te... istoty... które wyszły na brzeg? W ciągu dnia są bezpieczni? I jak daleko jest to bezpieczne miejsce? Monika kiepsko się czuje, trzeba będzie ją nieść.
- Są bezpieczni tylko wtedy… gdy jestem w strefie. Wczoraj… zasnęłam na zbyt długo - spojrzała na Axela przepraszająco. - Jeśli wyczują, że mnie tam nie ma wrócą po nich. Nie powinni też zbliżać się zbytnio do góry. Nimfy ziemi… nie wiedzą, że oni tu są i tak powinno pozostać. Góra kryje wielkie zło, biada tym którzy będą chcieli podążyć na jej szczyt. Spójrz tu, gdzie teraz jesteśmy, kilka kroków stąd jest bezpieczne miejsce.
- Chyba nie trafiliśmy do najlepszego ze światów - powiedział Axel z żalem. - Ale to jest mała wyspa. Chyba nie ma możliwości, żeby prędzej czy później nie doszło do kontaktu z innymi rozumnymi istotami... Kto nas wtedy okradł? - spytał. - I do kogo poleciał wtedy Laajin? - To imię wypowiedział nie tak śpiewnie, jak wieki temu zrobiła to Dafne.
- Nimfy powietrzne, to dobre istoty. Każda jedna. Lubią jednak czasem płatać figle. Nie miej im tego za złe. - Axel z uśmiechem pokręcił głową. - Poproszę je by oddały rzeczy. Czy jest to najlepszy z światów, jak to ująłeś, nie wiem… nie mi to oceniać.
- Ty tu jesteś, to największa jego zaleta - powiedział i widać było, że nie jest to czczy komplement. - Inaczej byśmy się nie spotkali, prawda? Odwiedzasz czasami mój świat?
Dafne skinęła potwierdzająco głową.
- Byłam tam przez kilka lat. W twoim świecie - odpowiedziała nieco zamyślona.
- Jako Dafne, wielka śpiewaczka operowa? Czy może jako skromna dziewczyna o pięknych włosach i cudownym głosie? Spotkaliśmy się kiedyś?
Był pewien, że nie zapomniałby takich oczu.
- Nie, nie spotkaliśmy. Zobaczyłam cie pierwszy raz gdy tonąłeś. - Dziewczyna przesunęła swoją dłoń do twarzy Axela i przesunęła palcami po jego policzku, patrząc nań z pewnym zachwytem w oczach. - I już wtedy wiedziałam… - urwała jednak.
- To kobieta wybiera mężczyznę, który ją wybiera. - Spojrzał na nią czułym wzrokiem. - Według mnie zrobiliśmy dobry wybór. - Ucałował jej dłoń.
- Dużo mam czasu, czy powinienem się spieszyć?
- Powinieneś się śpieszyć. Ale nie martw się… - Dafne uśmiechnęła się zalotnie i przysunęła o krok w stronę Axela. - Będziemy mieli jeszcze wiele czasu dla siebie. - Ucałowała go po tych słowach w policzek, na granicy jego ust.
- Gdzie się spotkamy? - spytał, oddając pocałunek.
- Gdy wyjdziecie poza strefę spotkasz Laajina. Mogłabym wyjść do was, jeśli dasz mu znać, że mogę. Jeśli nie, spotkamy się w bezpiecznym miejscu. Narysuję ci mapę.
- Ani się waż z nimi spotykać! - Axel obrzucił wzrokiem nagie ciało Dafne. - Szlag by mnie trafił z zazdrości - przyznał się. - Ale postaram się coś załatwić.
- Mapa? - spytał.
- Ubiorę się, jeśli o to chodzi… - mruknęła Dafne. Po tym przykucnęła na piasku i zaczęła rysować.
- Wiem, że nic by się nie stało - powiedział Axel, spoglądając na rysowane przez Dafne kreski. - Ale to siedzi gdzieś we mnie. A, pal sześć, masz rację. To twój świat, a reszta nie jest ważna.
Dafne pokiwała tylko głową, po czym gestem kazała Axelowi zwrócić uwagę na to co namalowała.




- Tak wygląda mniej więcej wyspa - pokazała kształt przypominający jajkowatą gąbkę. - Tu jest obóz i skały. W około nich rozciąga się strefa. Tu są skały do których doszedł ksiądz idąc w lewo, a tu te, do których my doszliśmy, by zbierać pomarańcze idąc w prawo. Tu jesteśmy my. A tu jest góra, a wokoło niej rozciąga się rzeka. Nie wolno wam przekraczać rzeki. Najlepiej iść od obozu cały czas prosto, to około godziny drogi, aż dojdzie się do rzeki. Będę tam czekać. Zaś jeśli nie, powinniście udać się z jej nurtem. Gdy rzeka będzie odbijać w lewo by okrążyć górę, wy pójdziecie dalej prosto w kierunku plaży.
Dafne uniosła wzrok na Axela.
- Podrzucę cię na plażę obok obozu. Z drugiej strony skał, by nikt nie widział. Zajmie nam to pięć minut, a gdybyś miał iść do nich lasem... - Dafne pokręciła na boki głową, jakby było to trudne do wykonania, albo miało trwać zwyczajnie za długo.
Axel spojrzał na mapkę, po czym ponownie na Dafne.
- Dokoła góry, tak jak wskazuje ta strzałka? Nie można przez las, na skróty, że tak powiem?
- To jest przecież droga przez las - Dafne zmarszczyła brwi, chyba nie bardzo rozumiała o co chodzi.
- A czy nie można tak? - Axel narysował kolejną strzałkę.




- Nie da się przejść przez ten las? To mi wygląda na krótszą drogę... - Axel usiłował wyjaśnić oczywistą według niego niepewność.
- Ah... - Dafne przygryzła wargi - Tu rośnie Nabuulas, a po drugiej stronie rzeki jest blisko do Andlaralh. To - wskazała narysowaną przez siebie strzałkę - jest dłuższa, ale bezpieczniejsza droga. Tak długo, jak nie oddalicie się zbytnio od rzeki.
- W takim razie nie mam już wątpliwości. - Wstał i podał dziewczynie rękę. - Chodźmy. No, płyńmy - poprawił się z uśmiechem.
Dafne wstała przy jego pomocy patrząc na jego twarz jakby coś analizowała.
- Proszę, nie bij się z nim. Nie kłóć i nie prowokuj. Przede wszystkim, nie prowokuj. Zwłaszcza nie bez potrzeby… bardzo potrzebnej potrzeby… obiecasz mi to?
Axel westchnął, ale skinął głową.
- Dobrze. Obiecuję. Nie będę go prowokować. Reszta jest na tyle rozsądna, że posłucha twojej rady. Mam nadzieję, przynajmniej. - Aż takiej pewności w jego głosie nie było, ni da się ukryć. - Zrobię, co się da, żeby ich przekonać.
Dziewczyna skinęła głową i przechyliła się w stronę Axela, by ucałować go w usta. Był to długi i gorący pocałunek, na który mężczyzna z całą pewnością sobie zasłużył i na który z zapałem odpowiedział.
- Jesteś pewna, że się musimy spieszyć? - spytał, gdy wreszcie odzyskał oddech.
- Chodźmy już… - odparła niechętnie, skoro już o tym przypomniał. Złapała go za dłoń i ruszyła w stronę wody.
- Widzimy się przy rzece - powiedziała, nim obydwoje znów zanurzyli się w wodzie.




Axel zgodnie z obietnicą wysiadł na przystanku “za skałami”, miał więc niewiele kroków do przejścia, by znaleźć się na powrót w obozie. Tak też się stało. Pojawił się jednak pewien problem… otóż, obóz był pusty. Całkowicie pusty - nie zostały nawet marynarka i sweter, które wczoraj przywłaszczył sobie Axel. Wyglądało na to, że obóz jest opuszczony definitywnie.
Śladów stóp i butów sugerujących, w którą stronę iść, było tu od groma. W końcu od wczoraj wszyscy się tu kręcili, jednak, ślady ciągnięcia dwóch walizek były jednoznaczne. Axel idąc kawałek za nimi spostrzegł, że towarzyszą im też ślady rozbitków.
Czy to dobrze, czy nie… ważne, że podążali w tą stronę, w którą powinni.
Odpowiedni kierunek, w tym momencie, nie oznaczał jednak, że i dalej będzie tak samo. Mogli po drodze skręcić, mogli przekroczyć rzekę, mogli zrobić milion rzeczy, które nie wyszłyby im na zdrowie. A chociaż Axel nie darzył zbytnią sympatią Aleksandra, to jednak myśl, że tamten miałby źle skończyć, niezbyt mu odpowiadała. Mała nauczka, by zmądrzał, to tak, ale nic naprawdę poważnego. A było parę miejsc i kilka istot, które należało omijać szerokim łukiem.
Axel ruszył szybko śladami, jakie zostawili jego towarzysze (i towarzyszki) niedoli. Miał nadzieję, że - nie mając żadnego bagażu - zdoła ich dogonić, zanim narobią jakichś głupot.
 
Kerm jest offline  
Stary 28-10-2016, 14:54   #82
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
DZIEŃ II - Ilham sama w lesie


Osamotniona, a może i nie, Iranka pruła przez leśne poszycie, niczym strzała. Prosto jak w mordę strzelił. Bez większego zastanawiania się nad trasą, bez uważnego rozglądania się. Szła bo chciała gdzieś dojść… Po pierwsze, chciała odejść jak najdalej od miejsca spotkania z felernym Terrym, oraz szła… bo chciała napić się z kokosa. CHOLERNIE ją suszyło i CHOLERNIE bolała ją od tego głowa.

Ilham miała serdecznie dość lądu na którym się znalazła. Miała serdecznie dość pary słońc i księżyców, które świeciły ostentacyjnie niczym para oskarżycielskich ślepi. Miała dość nienaturalnej, tropikalnej zieleni rodem z filmu Camerona, która owszem była piękna, zagadkowa, fascynująca, urokliwa, ale na każdym kroku przypominała dziewczynie w jakim miejscu się znalazła. Miała dość zwierząt, które nie miały prawa bytu w normalnym świecie, miała dość ludzi z którymi przyszło jej się rozbić i aktualnie miała dość samej siebie.
Ze wszystkiego jednak czego dzisiaj miała dość, najbardziej i najnamiętniej miała dość rudych ludzi… i nie chodziło tu o ogół społeczeństwa płomiennowłosych i piegowatych osób, a o konkretną grupę.
Tych ze snu. Tych nagich, wyłażących z wody ciał z pomarańczowymi grzywami. Można by się spytać, skąd ta nagła awersja, skąd ten niepohamowany gniew, który pędził Irankę wzdłuż i wszerz wyspy bez chwili wytchnienia. W końcu… ludzie ci byli tylko ze snu, lub nocnej majaki.
Po pierwsze bolała ją głowa i cały świat jawił się dla kobiety wrogiem.
Po drugie znalazła się w miejscu gdzie nic i nikt nie jest normalnym, sprawdzonym i poznanym. Nic nie było tu logicznie, nic nie było tu tak jak było w jej świecie. Od samego początku czuła się obco, a każda następna chwila tylko utwierdzała ją w przekonaniu, że nie jest tu mile widziana. Czy to ona sama nie widziała się w tym miejscu, czy może miejsce nie akceptowało jej obecności? Tego Ilham nie była w stanie stwierdzić, a nawet nie miała na to czasu i siły.

Gdy obudziła się wtedy na plaży z bolesnym uściskiem w skroniach, suchym językiem w ustach i wszechobecnym odrętwieniem ciała, wiedziała, że musi coś zrobić. Musiała coś zmienić, musiała podjąć jakąś decyzję, która będzie w pełni jej. Która będzie poznana, nazwana i prawdziwa. Inaczej by oszalała.
Postanowiła więc uciekać, wprawdzie nie była tego w pełni świadoma i dalej jakby to do niej nie dotarło, ale pierwszy krok już uczyniła i wystarczyło się nie zatrzymywać.
Skoro znalazła się tu gdzie była, w miejscu którego nie chciała… w miejscu, które nie chciało i jej, sama pośród obcych ludzi, bez środków do życia, we flanelowej piżamie. Słowem bez przyszłości na lepsze jutro…
Nie miała nic do stracenia, bo nie wiedziała nawet czy żyła. Wizja piekła, wizja sądu, wizja ostatecznej próby… wszystko to znikło, wraz z nastaniem dzisiejszego ranka. Cała nadzieja na normalność rozwiała się wraz z wizją wychodzących z morza ciał.
Ich nagie, piękne sylwetki odcinające się bielą od granatu rozgwieżdżonego nieba. Lśniące cyną włosy, łudząco przypominające zmrożone języki ognia.

Bezdymnego ognia…”
Głos wewnątrz niej, odezwał się piskliwym, mysim głosikiem, przyprawiając ją o dreszcze.
Z każdym, następnym krokiem oddalającym ją od obozu, spływał na nią zimny spokój pozwalający pojąć jej, jak i innych, sytuację.
”Bóg stworzył nie tylko ludzi, ale i anioły i jinny.”
Jinn, djinn, genies…
Istoty stworzone z czystego, bezdymnego ognia potrafiące wpływać na świat człowieka oraz przybrać każdą postać. Istoty żyjące tuż obok a jednak w świecie niedostrzeganym przez ludzkie oko. Istoty dobre… ale też i złe.
Iblis. Szatan. Przewodniczący orszakowi zbuntowanych jinnów. Wszechobecny tam gdzie łatwo o występek. W muzyce, śpiewie, śmiechu, na targu, kinie, ciemnym zaułku miasta i skalnym ostępie…

Ilham nigdy nie była dobra z religii. Nudziły ją lekcje historii, broniła się przed wprowadzaniem jej w tradycyjne obrządki religijne, irytowały ją długie modlitwy w meczecie. Nie słuchała gdy babki przestrzegały ją przed złem, przed zachłannością wiedzy, przed uporem w dążeniu do swoich celów, przed poznawaniem nowego… Pyskowała konserwatywnym dziadkom, popierającym Świętą Wojnę z niewiernymi oraz braćmi, którzy godzili się na jakieś odstępstwa w jedynej prawdziwej religii jakim był Islam.
Owszem, nosiła się skromnie, zachowywała się skromnie i żyła skromnie, choć jej krnąbrny umysł wybiegał daleko przed szereg ciekawy świata, ciekawy odmienności, pragnący smakować i odkrywać.
Dlatego też nie bała się wylotu do Anglii, dlatego też zrobiła wszystko by do tej podróży doszło. Zgodziła się na tradycyjny ślub, z mężczyzną, którego wybrali jej rodzice. Przyjęła wszystkie warunki.
A później…

…później poczuła jak wiatr we włosach, gdy pierwszy raz w dorosłym życiu zdjęła z głowy chustę. Poczuła ciepłe promienie słońca na swojej skórze, gdy z przyjaciółkami opalały się w modnych bikini nad jeziorem na wyjeździe w wakacje. Poczuła gorzki smak piwa i szczypiące bąbelki drinków, które zamawiała w barach z dyskoteką gdy wykradała się na imprezy urodzinowe swoich białych koleżanek.
Wiedziała, że robi źle, wiedziała, że grzeszy… choć czy aby na pewno tak było? Nigdy nie zapominała o modlitwie, nigdy nie łamała postu, nigdy nie odwróciła się plecami od potrzebującego. Dzieliła się z każdym wszystkim co miała, a miała niewiele… a nawet bardzo. Nie narzekała, nie uskarżała się, nie plotkowała, nie kradła, nie kłamała, nie oceniała, nie szydziła, zawsze była wdzięczna, wyrozumiała, dobra i ciepła. Czy było więc złem to…


Iranka stanęła jak wmurowana, gdy jej oczom ukazał się wartki strumień z wesoło szemrzącą wodą. Tak bardzo chciało jej się pić, czy więc nie mogłaby po prostu uklęknąć przy brzegu i ugasić pragnienie, dziękując Bogu za łaskę?

”To nie jest twój świat… a to nie jest zasługa Allaha…”
To była prawda.
Znajdowała się w niematerialnym świecie magii i jinnów. Nie wiedziała jednak, czy jej dusza została tu uwięziona przez przypadek… czy może sama stała się djinnem. Woda przed nią mogła być i łaską i przekleństwem, tak samo jak ona mogła żyć… lub już nie.

Dziewczyna rozłożyła posłanie z paproci rozbierając się powoli do naga i piorąc brudną, przepoconą i przesoloną piżamę. Nad jej głową latała chmarka muszek i komarów. Po drugiej stronie rzeczki, wczepiony pazurkami w korę drobnego drzewka tukan, uważnie się jej przyglądał zaskoczony obecnością dwunożnego i dziwnego zwierzęcia.
Il rozwiesiła ubranie, sama wchodząc do chłodnej orzeźwiającej wody, pozwalając by obmyła i schłodziła zmęczone ciało. Dryfowała tak zapatrzona w błękitne niebo, gdy poczuła jak po jej piersi wspina się mała żabka, która bezceremonialne przeskoczyła z jednego sutka na drugi, po czym dała nura w wodzie. Zgnębione myśli odpłynęły wraz z prądem wody, pozostawiając w sercu kobiety tylko smutek i poczucie beznadziei.
Powoli zaczynała godzić się z tym miejscem i nieokreślonym w nim swoim statusem.

Czas powoli płynął, a może… nie było tu czegoś takiego jak czas?
Tak czy siak, kiedy jej ubranie schło, rozpuściła długie do połowy ud włosy, myjąc je zerwanymi nieopodal kwiatami. Pozwoliła sobie na chwilę luksusu, na małe, tropikalne spa.
Suchy język przejeżdżał od czasu do czasu po zwilżonych kropelkami wody ustach. Jednak kobieta nie odważyła się napić, wkrótce potem ruszając z nurtem, w dół rzeki. Ujście musiało być przy morzu… a przy morzu są też i kokosy. Cel jej aktualnej tułaczki.

***

Przeklęta rzeczka wiła się serpentyną po lądzie, niczym cielsko podstępnego węża. Po godzinie marszu i setnym zakręcie Ilham skapitulowała. Była za bardzo zmęczona by iść dalej w taką parówę. Rozkładając się wygodniej na liściach paproci, które targała ze sobą jak ten debil od początku jej ucieczki, rozebrała się przykrywając gęstymi włosami, które pachniały owocowym kwieciem.
Postanowiła przeczekać najgorszy moment dnia, po czym ruszy dalej.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 31-10-2016, 11:16   #83
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Dzień II - Gdzie strumyk płynie z wolna... - część I

Monika zamyśliła się akurat o jednym z wersów, które ułożył Terry, gdy nagle...
Przy swoim kolejnym kroku, idący polaną Terry zupełnie nagle poczuł, jak uścisk Moniki nie tyle słabnie, co znika. Dziewczyna zaś momentalnie zaczyna zsuwać się z jego pleców. Idący za nim ksiądz przestał zaś czuć czy słyszeć jej myśli, chwalące poezję lub pamięć do wierszy Terry’ego. Rzucił się naprzód by ją złapać i uchronić od upadku.
- Cholera, Monika! - rzucił zdziwiony tak nagłym ‘odpływem’ dziewczyny, raczej z przyzwyczajenia reagując werbalnie. W głowie kreował myśli pełne niepokoju. Zaś niosący dziewczynę były sierżant pochylił się natychmiast do przodu, by powstrzymać upadek, albo przynajmniej spowolnić.
- Jasny gwint, musimy ją położyć, ech - rzucił - a może tym szybciej spróbujmy donieść do tubylców, może coś poradzą?
Kobieta parsknęła cicho na wiersz na ich temat. Był jednym z takich, które zawsze wzbudzały uśmiechy, ale też takich, po których ‘bohaterowie’ opowieści zastanawiali się czy przymknąć na treść oko, czy zdzielić autora w japę. Lubiła takie utwory.
Gdy nagle Monika wyraźnie zaczęła się zsuwać z pleców Terry’ego, Karen zaniepokoiła się całą sytuacją. Rozluźnienie widokiem ustąpiło na rzecz smutku. Puściła walizkę i podeszła do Terry’ego. Dotknęła dłonią czoła i zaraz potem policzka Moniki. Chciała sprawdzić czy to z powodu gorączki, czy coś się stało. Uważnie jej się przyglądała, jakby szukając napisu z odpowiedzią. Jednak poza tym, że dziewczyna wyraźnie zemdlała ciężko było znaleźć jakąkolwiek odpowiedź. Gorączka, była… jednak to nikogo już nie dziwiło, nie była też wyraźnie wyższa niż poprzednio.
Wszyscy zaś ponownie zaczęli słyszeć swoje akcenty, co przywodziło na myśl, że opuścili strefę. Ksiądz usłyszawszy inną wymowę słów Terry’ego w mig zrozumiał, że opuścili strefę. Monika odpłynęła nagle, jakby gdy tylko przekroczyła niewidzialną granicę. Wziął ją na ręce i patrząc na resztę nierozumiejacym nic wzrokiem cofnął się kilka kroków. Próbował ją docucić i szturmował zaniepokojonymi myslami.
Pomysł był zacny… ale to nic nie dało. Może jedno, Aleksander miał wrażenie, że w jego dłoniach dziewczyna zrobiła się cieplejsza. Zresztą, jej policzki zaczerwieniły się od wypieków.
Wrócił wnet tam gdzie prawie spadła z Terry'ego.
- Musimy jak najszybciej do wody… - powiedział ale wtedy zauważył, że wypieki znikają. Temperatura ciała również maleje.
Karen zmarszczyła brwi
- Najbliższa, to nad morze… Ale tam chyba wracać nie chcemy. - cmoknęła niezadowolona i zaczęła poważnie przeklinać, że nie mają tu żadnych leków. Bo nawet jeśli dojdą do tej wody, to nie wiadomo, czy dogadają się z tymi tubylcami. Przygryzła wargę. No i co teraz?
- Chyba musimy pędzić do strumienia, to już naprawdę lekka przebieżka. Tam jest woda oraz może pomoc… - rzucił Terry. - Mogę spróbować z nią biec, żeby było szybciej, jeśli ktoś przede mną będzie torował drogę, odsuwał krzaki oraz tam tam jakoś dalej.
- Bierz ją. - Ksiądz podał dziewczynę Boytonowi. - Ja pójdę przodem. Dominica, weź moją walizkę.
Ksiądz ruszył torować drogę przed siebie. Natomiast za nim Terry niosąc dziewczynę.
Karen uznała, że decyzja panów jest słuszna. Najwyżej będą szły prosto i… Myśli Karen przerwał wylatujący z krzaków Axel. Kobieta się lekko przestraszyła, w końcu nie spodziewali się nikogo z tyłu
- O an ifreann! - krzyknęła i cofnęła się o krok do wcześniejszego przodu podróży, niemal wywracając o walizkę. Dopiero spojrzała na niego ze zrozumieniem. Ale… Co on tu robił? Przecież zabrała go Dafne? Ona też tu była? Był sobą? To fatamorgana? Fatamorgana? W dżungli? Na głowę upadłaś Karen? Zmrużyła oczy, przyglądając mu się raczej nieufnie, ale zaraz spojrzała za niego, czy Dafne nie idzie z nim.
- Jak słyszę, już poza strefą - powiedział Axel. Nie do końca amerykański akcent można było łatwo rozpoznać. - Dobrze zrobiliście - dodał. - Dokąd idziecie? Nie wszędzie tu jest bezpiecznie - dorzucił najważniejszą jego zdaniem informację.
Karen zmarszczyła brwi
- Skąd się tu wziąłeś, przecież Dafne wciągnęła cię pod wodę - przecież widziała, jak zniknął w morskiej toni. Skąd miała wiedzieć, czy wszystko z nim okej. Rozważała łapanie się za ewentualne kije, albo będzie go okładać czymkolwiek co jej w rękę wpadnie, jak okaże się, że coś jest nie tak
- Jak to nie wszędzie… No na pewno nie jest bezpiecznie w strefie. Skąd mam wiedzieć, czy jak ci powiem, to kataklizm nie spadnie mi na głowę… - przyglądała mu się, jakby zaraz mu miały wyrosnąć rogi. Albo rude włosy…
- Wszak nie po to, by mnie utopić - odparł, nawiązując do pierwszej części wypowiedzi. - Góra jest niebezpieczna. I drugi brzeg rzeki. I tamten kawałek lasu. - Axel machnął ręką w lewo. - Gdzie jest reszta? - spytał.
Rudowłosa patrzyła na niego, ale gdy mówił o rzece jej oczy nieco szerzej się otworzyły. Terry i Aleksander ruszyli przecież do przodu… A co jak im strzeli do głowy przejść na drugi brzeg?! A co jak ten skrzydlaty tubylec ściągnął ich tu, żeby wszystkich zeżreć? Podpucha?! Kolejne pytanie Axela otrząsnęło ją już całkiem. Jak na klaśnięcie odwróciła głowę w kierunku gdzie zniknęli obaj panowie i nieprzytomna Monika
- O Boże… - i Karen rozejrzała się. Spojrzała na walizkę. Kto ich szybciej dogoni, ona, czy on? Ale jemu nie ufała. Skrzywiła się.
- Monika zemdlała, polecieli nad rzekę, zatrzymaj ich, żeby nie zrobili nic głupiego. Biegiem, proszę! - postanowiła, że jednak on ma większe szanse ich dogonić, ona na pewno szybciej się męczyła.
- Jak ich dopadną nimfy ziemi... - Axel nie dokończył i rzucił się pędem w kierunku, który wskazywały ślady, pozostawione przez obu mężczyzn.
Axel ruszył do przodu, zaś w pewnym momencie usłyszał znajome mu ćwierkanie ptaszka. Znajomego zresztą mu ptaszka, którego imię dobrze rozpoznawał.
Kamień z serca, gdyż malec zaczął wskazywać mu dokładnie tą samą drogę, którą podążał za biegnącymi z Moniką mężczyznami.
Którzy zresztą, nie dość, że mieli przewagę, to jeszcze nie w głowach im było w ogóle zatrzymywanie się. Zwłaszcza teraz gdy Terry poczuł, jak dziewczyna w jego dłoniach zaczyna lekko drżeć.
- Laajin! - Axel uniósł dłoń na powitanie, po czym przyspieszył kroku, biegnąc tak szybko, jak na to pozwalały rosnące na jego drodze rośliny.
Na chwilę Karen znów została sama z Dominiką. Spojrzała na nią
- Nie ma co, lecimy… - powiedziała do niej i tyle, na ile ciągnięcie walizek im pozwalało, Karen starała się spieszyć.
 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 31-10-2016, 11:17   #84
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Dzień II - Gdzie strumyk płynie z wolna... - część II


Aleksander torujący drogę Terry’emu dotarł do strumienia pierwszy. Z daleka już słyszał jego szum i dobrze wiedział, że zbliżają się. Mężczyzna za jego plecami przeważnie milczał, czasami tylko podpowiadał, że lepiej będzie przejść prawą, czy lewą stroną. Zresztą, tym razem nie było czasu na pogawędki. Monika nie należała do ciężkich osób, zaś Terry… był wprawiony w boju. Tak to można ująć. Mimo to, pośpiech i pozycja w jakiej musiał ją nieść, w dodatku nieprzytomną dawały w kość. Szum strumyka dodawał sił.




Tyle że, ksiądz z pewnością nie to spodziewał się zastać.




Otóż nad strumykiem, odwrócona do nich bokiem, jednak jak charakterystyczna... siedziała rudowłosa dziewczyna.








Dafne ubrana była (jak obiecała Axelowi) w białą zwiewną suknię na ramiączkach i przed kolana. Wyszywaną u dołu złotymi nićmi w kwiaty.
Odwróciła się gdy nadeszli, by ze strachem w oczach spojrzeć na Aleksandra i w tym samym momencie wstać.




Po drugiej stronie strumyka rozległy się ciche, miłe dla ucha głosy. Należały one do trzech blondwłosych, skrzydlatych i niewątpliwie pięknych kobiet. Ubranych zresztą bardzo podobnie do syreny. Dwie z nich, trzymały w dłoniach wielkie tace wypełnione po brzegi jedzeniem. Widząc jednak wypadającego zza krzaków nad strumień mężczyznę odleciały schować się zza drzewa, zza których i tak wystawały ich skrzydła i ciekawskie głowy. Tylko jedna ze skrzydlatych kobiet została, ta jednak więcej zainteresowania poświęcała wychodzącemu za księdzem Terry’emu.
- Cześć Alaen, mamy chorą, możesz pomóc? - krzyknął głośno Terry nie pamiętając, że pewnie latająca piękność niewiele zrozumie. Więc odwrócił się bokiem pokazując jej nieprzytomną oraz ignorując Dafne. Przede wszystkim, że kompletnie nie wiedział jak właściwie na nią zareagować, znaczy poza skinięciem, bowiem to zrobił niejako mimochodem. Alex w tym czasie był zajęty baranieniem. O ile widok Dafne jedynie go zaskoczył, to już skrzydlate wróżki totalnie wypruły księdza z pewności własnej równowagi psychicznej.
“Tubylcy” - pomyślał.
To wszystko przestawało mieścić się w pale…
- Terry do wody ją, musimy ją ochłodzić. - Nie patrzył na Dafne, choć w lekkich spojrzeniach nie miał tego gniewu ni zaciętości jakim kipiał zanim uciekła ku morzu. Terry spostrzegł się jednak, że Monika wcale nie ma gorączki. Wręcz przeciwnie, jest chłodna i wciąż trzęsie się w jego ramionach.
- Jest chłodna, trzeba ją ogrzać, Alaen! - krzyknął ponownie prosząco. - Może obejmij ją Alex - chodziło o ogrzewanie własnym ciałem.
Dafne na krótką chwilę spojrzała za siebie, na Alaen ta zaś jakby dostała pozwolenie zaczęła przefruwać na drugi brzeg rzeki w stronę wołającego ją mężczyzny. Sama rudowłosa ostrożnie zaczęła zbliżać się w stronę Moniki, wciąż obserwując przy tym Aleksandra. On też się do niej zbliżył na sugestię Terry’ego.
- Połóż ją. Zaraz powinny nadejść dziewczyny z walizkami - powiedział i pomógł ułożyć chorą na ziemi. Rozcierał przy tym jej przedramiona. Nie znał się na chorobach, może strefa była zła i wzmagała jej gorączkę, a ten stan nagłej zmiany w organizmie kreował to co z nią się działo. A może strefa dawała jej siłę walki z chorobą i dziewczyna pozbawiona jej właśnie odchodziła.
Dafne ukucnęła powoli naprzeciwko nich, wciąż nie odrywając wzroku od księdza.
- Mogę? - zapytała niepewnie wyciągając dłoń w stronę Moniki. Alex nie odpowiedział, kiwnął jedynie powoli głową, obserwując syrenkę. W tym samym czasie skrzydlata kobieta znalazła się tuż przy nich. Ułożyła dłoń na ramieniu Terry’ego i delikatnie uśmiechnęła się do niego. Coś w tym geście sugerowało, że mężczyzna powinien się posunąć. Co oczywiście uczynił. Stanowczo nie było czasu na przekomarzanie, zaś Alaen… kiedy wywalił się, mogła go zostawić lub zrobić krzywdę. Nie uczyniła tego, wręcz przeciwnie, dlatego miał zaufanie…
- Proszę - stanął obok, żeby spokojnie mogła się zająć Moniką.
Syrena ujęła dłoń Moniki i zaczęła śpiewać w nieznanym nikomu języku.
Ani Aleksander, ani Terry nigdy w całym swoim życiu nie słyszeli by ktokolwiek tak pięknie śpiewał. Ich umysły miały ochotę utonąć w głosie Dafne…




Ephanah roandothe baar orsh onos sin
No aran ri isathle menonum
No nuusloandi othienel baar reiebriam
Dur me anodun re isu mijae




Gellin ahar no baanoas medo raienish
Diedat falbein menonum inar odash'a raienish
Meter no fale medo sharanu
Andph osan medo elanlah




Elombe alan na lo aseosaal sesh menonumi daelandnu loas
No aran ri isathle menonum
No nuusloandi othienel baar reiebriam
Daraarnu sesh reiebriam nuusloand




Gellin ahar no baanoas medo raienish
Diedat falbein menonum inar odash'a raienish
Isor aseasl medo sharanu
Elombe alan na lo doreu eran dath ashth othienel





Zresztą w tym samym momencie zza krzaków dobiegł do nich kolorowy ptaszek, Axel, zaś chwilę za nim Karen i Dominika. Widząc przy tym jak druga z niezwykłych istot kładzie dłoń na czole chorej.
Szkot zbyt był pogrążony w śpiewie Dafne, zbyt zasłuchany by robić cokolwiek. Odzywała się w nim tęsknota, nawet nie zauważył nadbiegających, choć wciąż masował ramiona Moniki starając się tym wzbudzić trochę ciepła. Raczej mechanicznie teraz, zbyt zauroczony głosem by robić to świadomie. Zaś słuchający Terry zachwycał się, ale uznał, że gdyby on ułożył słowa do tej piosenki, mogłaby jeszcze zyskać na własnej wartości.
Axel stanął, całkowicie oczarowany. Już wcześniej zdawał sobie sprawę z tego, że Dafne ma piękny głos, ale dopiero w tym momencie pojął, ile mocy i piękna ma w sobie jej głos. Zapewne mógłby tak stać i słuchać całymi godzinami.
Karen zanim wyszła z zarośli, najpierw usłyszała piękny głos. Skupiła więc na nim uwagę, na moment odwracając ją od wrażenia, że zaraz zemdleje, albo wypluje płuca. No naprawdę. Trochę się namachał z tymi walizkami, mimo wszystko…
W końcu rudowłosa wyszła z zarośli i rozejrzała się po całej sytuacji. Oddychała głęboko przez rozchylone usta. Pochyliła się lekko i puściła walizkę.
Meta? Świetnie. Wlepiła spojrzenie w Dafne, która to była źródłem tego pięknego śpiewu. Przymknęła na moment oczy, co było raczej złym pomysłem, bo aż usiadła. Albo może raczej niekontrolowanie spotkała się z ziemią? To już lepsze określenie. Otworzyła je i słuchała dalej, nawet nie próbowała jeszcze uspokoić oddechu. Podparła się ręką i tak czekała. Albo zemdleje, albo zaraz wyskoczy z krzaków jednorożec, albo te wróżki, syrenka i cała ta nierealna scena ruszy w jakimś innym kierunku. Ona potrzebowała zdecydowanie przerwy.
Dafne w końcu przestała śpiewać. Całe szczęście, gdyż niektórym mogły teraz wrócić oddechy.
Pochyliła się nad Moniką z dość wyraźnym zamiarem pocałowania jej w usta, lecz Alex wychodzący z uroku wzbudzonego śpiewem, zrobił szybki, wręcz odruchowy gest osłonięcia chorej.
Trzymająca do tej pory dłoń na czole Moniki wróżka, znalazła się momentalnie trzy metry dalej, wyraźnie przestraszona gwałtownym gestem księdza. Dafne zaś uniosła na niego spojrzenie.
- Spokojnie, Alaen - stojący dalej nieco Terry powiedział spokojnie oraz powoli uniósł dłoń. - On się martwi - pokazał Alexa, Monikę oraz zrobił gest pocałunku, potem zaś obejmowania. Chyba nawet elfy całują tych, których lubią, więc powinna zrozumieć. - Miejmy nadzieję, że ten trzynastozgłoskowiec pomoże - mruknął cicho. Lubił faktycznie ten typ wiersza, który często służył do tworzenia oraz translacji wielkich poematów kultury. Znaczna część choćby dzieł heksametralnych, choćby “Iliady”, czy “Odysei” Homera były tak tłumaczone.
- Co chcesz jej zrobić? - spytał Alex syrenki. W oczach nie miał złości, jedynie nieufność.
- Obudzić ją. Zbyt długo pozostała w strefie - Dafne opuściła wzrok - to moja wina.
Axel już chciał coś powiedzieć, ale - pomny na daną dziewczynie obietnicę - ugryzł się w język.
- Witaj, przyjacielu - szepnął do ptaszka, który podczas śpiewu Dafne usiadł mu na ramieniu.
- Wszystkich, Twoja jedynie największa - odpowiedział ksiądz odsuwając się choć wciąż bacznie patrząc na poczynania Dafne. Ta zaś nie czekając na dodatkowe zaproszenia ucałowała Monikę w usta, w czoło a następnie szepnęła jej coś do ucha. Jej skrzydlata przyjaciółka znów zbliżyła się do dziewczyny i uczyniła te same gesty, szepcząc jednak do drugiego ucha dziewczyny.
Po tym i jedna i druga zaczęły się odsuwać, podczas gdy powieki Moniki zadrgały i powoli zaczęły się uchylać. Alex widząc to zaczął wypychać ku niej trochę chaotyczne myśli, w których było sporo troski, niepewności i potrzeby upewnienia się jak się czuje.
Myśli Axela dalekie były od sympatii do Aleksandra, który - zdaniem Axela - pierwszy był do obwiniania innych, a ostatni - w uznawaniu własnych przewin. W tym przypadku spełniała się przypowieść o drzazdze w oku bliźniego.
Tymczasem stojący obok Terry skoczył do strumienia, pochylił się i zaczął nalewać do prezerwatywy. Wyciąganie butelki dla niemowląt byłoby nieco długotrwałe, tak zaś bystry nurt w kilka sekund napełniał przynajmniej trochę gumowej banieczki. Podał Alexandrowi.
- Może dasz jej parę kropel na wargi, ale tak, żeby się nie zakrztusiła, lub obmyjesz czoło … - zaproponował.
Tymczasem Monika uśmiechnęła się do Aleksandra, jego pierwszego widząc po otworzeniu oczu. Myśli, które otrzymał w zamian za swoje były pełne zdziwienia, co się dzieje, gdzie jest, i nagłego uświadomienia sobie, że czuje się dobrze.
Do tego dziewczyna zaczęła powoli siadać. Gdy jednak jej wzrok padł na skrzydlatą kobietę zamarła niczym słup soli. Lekko nawet uchyliła przy tym usta. Alex w tym czasie obrazami i emocjami “mówił” jej co działo się od opuszczenia strefy.
- Alaen przygotowała dla was poczęstunek, gdybyście byli głodni i spragnieni. Kazała was przeprosić, że poda go wam tutaj, ale boi się was zaprosić do swojego domu. Może kiedyś… - Dafne urwała, zaś jej wzrok skierował się na pochowane za drzewami dziewczyny.
Karen tymczasem dochodziła już do siebie. A w głowie od kilku chwil, gdy Dafne wreszcie przestała śpiewać, krążyły pewne opowieści… Długi czas już ich nie słyszała, w końcu opowiadano jej je gdy miała może z 9 lat? Ale zapamiętała wszystkie niemalże ze stuprocentową dokładnością… Skrzydlaty tubylec… Wyglądał zupełnie jak
- Sidhe… - sapnęła cicho rudowłosa i przyglądała się oniemiała, machającym skrzydełkom. Słyszała różne bajki i opowieści. Jedne wróżki były dobre, inne były złe. Jedne chciały dobrze, a inne wyglądały tylko przyjaźnie, by pożreć duszę, porwać dzieci, niewinne niewiasty, albo inne drogie ludziom osoby i rzeczy.
Zacisnęła usta w kreskę i obserwowała. Nadal potrzebowała chwilę posiedzieć, ale nie czuła się już tak słabo jak w momencie, kiedy tu dotarła.
- Teraz… - Alex nie patrzył na Dafne, choć mówił do niej z lekką nutą ironii. Wziąwszy wodę od Terry’ego wylał sobie trochę na rękę, by skropić czoło Moniki, podał jej przy tym prezerwatywę by się napiła.. - Powiesz nam czym jest strefa? Czy wciąż za wcześnie? I lepiej udawać dalej, że się o niej nic nie wie? - urwał i spojrzał na nią przelotnie. - Dziękuje Ci - dodał bardziej miękkim głosem.
- Powiedz mu - poprosił Axel, a ksiądz odwrócił głowę ku niemu i spojrzał na niego dziko. Pięść zacisnęła mu się właściwie sama. - Może uwierzył, że strefa nie jest dobra, ale mimo wszystko nie chciałbym, by poszedł tam ponownie i sprawdzał osobiście, na czym polega to zło.
- Ale może po jedzeniu! - Terry odzyskał humor, kiedy Monika odzyskała przytomność. Rzec by można podwójne odzyskanie udało się. Uśmiechnął się oczywiście najpierw do Karen, Monikę uprzejmie pozostawiając Alexowi. Potem podszedł dotykając dłoni cioci Alaen. - Dziękuję. - Potem pokazał na tamto jedzenie, które przyniosły elfie pannice, zamlaskał, zakłapał ustami oraz zrobił na twarzy banana. - Jemy yuhooo, Alaen jest spoko - rzekł wszystkim. - Przy okazji, Alaen jest owym wspominanym tubylcem, to natomiast - wskazywał kolejno na swoich towarzyszy - Karen, Monika, Aleks, Dominica, Axel, Dafne, eee … chyba się znacie - dodał wciągając już nosem aromatyczny zapach potraw, albo właśnie tam mu się jakoś zdarzało.
Axel skinął głową, gdy Terry wymienił jego imię, a potem spojrzał na skrzydlate panienki. Zastanawiał się, która z nich zabrała rzeczy jego i Dafne.
Alaen skinęła dłonią skrzydlatym blondynkom, i powiedziała kilka słów w nieznanym wszystkim języku. Te zaś lecąc dobre dziesięć centymetrów nad wodą, tak samo jak wciąż unosiła się nad ziemią Alaen, nieśmiało i wyraźnie przestraszone podleciały z tacami. Ustawiły je na ziemi, nieopodal Terry’ego. Wszyscy zaś mogli zobaczyć teraz co dokładnie na nich się znajduje. Pierwszym co rzucało się w oczy, to wysokie wyraźne szklane literatki, wypełnione przezroczystą, lekko zabarwioną na kremowy kolor cieczą. Poza tym znajdowało się tu mnóstwo owoców: pomarańcze, banany, grejpfruty, marakuja, ananasy czy kiwano. Wszystko obrane, lub pokrojone w odpowiednie do spożycia kawałki. Poza tym warzywa (miła odmiana po dniu spożywania tylko owoców) w tym: ugotowane bataty, fasola, kukurydza, ale także bardziej zwyczajne i jednocześnie nie zwyczajne jak na klimat wyspy marchewki i rzodkiewki. Nie brakowało upieczonych ryb i uszykowanych owoców morza. A do tego wszystkiego orzechy i migdały. A chociaż nie było w tym wszystkim mięsa… w tym małych pieczonych ptaszków, wyglądało jak prawdziwa uczta.
Monika przyglądała się Aleksandrowi intensywnie i ze smutkiem myśląc o tym, jak bardzo nie chciałaby, aby teraz bił się z Axelem, czy też kłócił… Odpowiedziały jej obrazy rozmowy dwojga ludzi i małego agresywnego psa szczekającego jazgotliwie i skaczącego obok, przeszkadzającego i upierdliwego do bólu. Złapanie go za kark i odrzucenie gdzieś dla świętego spokoju.
Podczas gdy Dafne nie odpowiadała przyglądając się tylko (oczywiście) Aleksandrowi.
- Tak myślałem… - Ksiądz odwrócił się od syreny na którą patrzył po jedynie chwilowym spojrzeniu na Axela. - Twój cyrk, twoje cegły.
Powstając skłonił lekko głowę skrzydlatym uśmiechając się przy tym. Starał się nie myśleć o tym, że właśnie wita się z wróżkami. Potrzebował czasu by to sobie jakoś poukładać, ale intuicyjnie epatował uprzejmie i miło. Pomogły Monice, dają jeść. Tylko z tyłu głowy coś tam się jednak dobijało.
Axel z pewnym smutkiem i zaniepokojeniem spojrzał na Aleksandra. Facet był niereformowalny. Wieczne pretensje, niezadowolenie i wymagania. Aż dziw, że zdobył się na podziękowania... I że nie rzucił się na Dafne z pięściami, bo zdaje się groźby i pięści uznawał za główny argument w dyskusji, a słowa 'proszę' zapewne nie znał.
Ciekawe tylko co zrobi, gdy się okaże, że siedzi w więzieniu, dość dużym co prawda, na dodatek nie wszędzie będzie mógł chodzić. Pewnie się wścieknie i pozabija wszystkich...
Przeniósł wzrok na Dafne i uśmiechnął się, odsuwając na bok niewesołe myśli.
Karen tymczasem nadal przyglądała się wróżkom. Spoglądający na nią Terry zdecydowanie najpierw zauważył mocną konsternację i zwątpienie na jej twarzy, ale gdy kobieta dostrzegła, że się do niej uśmiecha, zamrugała szybko i odpowiedziała mu również uśmiechem. Zdecydowanie zmęczonym.
Nie miała bladego pojęcia, czy to były dobre sidhe, czy raczej te złe… Ale jedzenie na tych tacach wyglądało tak przyjemnie zapraszająco, że poczuła jak ślina zbiera jej się w ustach i dopiero przypomniało jej się, że dziś to przecież nic nie miała w ustach, poza smakowaniem soku z pomarańczy i piciem wody. Przełknęła ślinę.
No dobra, może pobędzie chwilę niepoprawną optymistką i uzna, że te wróżki nie chcą zjeść ich dusz, a to jedzenie nie zatruje ich, ani nie uśpi. Powoli się podniosła i otrzepała spodnie, po czym podeszła nieco bliżej Terry’ego, koło którego skrzydlate panny postawiły ich przyszły posiłek
- Wygląda świetnie… - powiedziała, chyba tylko dla zasady…
Alex zbliżył się do przyniesionego jedzenia i westchnął. Owoce, warzywa, owoce morza. Mięsa nic. Nie był zaskoczony, jakoś bardziej zdziwiłby się, gdyby było wśród stosu poczęstunku.
- In cibus veritas, in fructus sanitas… - sparafrazował znaną sentencję i skupił się na rybach, fasoli i batatach. Jednocześnie pchnął ku Monice myśli i obrazy nagromadzonego tu dobra, z sugestią by odpowiedziała co ma jej przynieść. Może i ją przebudziły, może i czuła się lepiej, Alex jednak wciąż był jednak w trybie uznawania Moniki za zbyt słabą by się ruszać. Monika patrzyła na tacę pełną jedzenia i absolutnie nie mogła zdecydować się co by chciała. Wszystko wyglądało pysznie. Ostatecznie Aleksander dowiedział się, że największą ochotę ma na warzywa i rybę.
- Potrafisz się ustawić Terry - powiedział żartobliwie, ale z nutą szacunku i wdzięczności. - Spuścić cie na chwile z oczu i proszę jakie znajomości.
Przy ostatnim zdaniu Aleksandra, Karen na moment podniosła wzrok od jedzenia i spojrzała na niego z powagą, uznając że zrobiła to tylko na chwilę, a potem zerknęła na Terry’ego, dużo szybciej niż na księdza, po czym znów wróciła wzrokiem na jedzenie. Trwało to dość krótko, więc jeśli ktoś nie przykuwał do niej uwagi, mógł nie zauważyć jej reakcji. Usiadła przy tacach, ale nic nie brała, czekając aż inni zrobią to samo i zacznie się… Biesiadowanie? No chyba tak…
Tymczasem głodny Terry nie chrzanił się. Kiedy tylko latające blondyneczki postawiły przed nim tace podziękował im lekkimi skłonami, tudzież Alaen, wymawiając przy tym jej imię. Oczywiście spojrzał także zuchowato na Aleksandra, bowiem faktycznie, każdy wojak wiedział, że dobre jedzenie to podstawa morale armii, zaś Terry właśnie zadbał, by owa podstawa się bardziej ustabilizowała. Wzniósł kubek:
- Za miłość, pokój oraz mniamuśne jadło - zaprosił gestem wszystkich do wzięcia kubków oraz wspólnego wypicia. - Pyszne. Dziękuję. - Napój, który serwowały dziwne istoty przypominał coś pomiędzy wodą brzozową, a pitnym miodem. - Jest dla wszystkich, proszę. - zabrał się za jedzenie, aż mu się uszy trzęsły.
Gdy Terry uniósł szklankę kobieta zerknęła na niego ponownie. Przyglądała mu się, kiedy z wielkim optymizmem zapraszał wszystkich do jedzenia, a potem jak sam zainicjował posiłek, po prostu zaczynając wcinać. Przyglądała mu się chwilę. Jadł z takim zapałem, że albo był tak głodny, albo to wszystko było tak dobre… Uśmiechnęła się na ten widok, po czym sama ponownie zerknęła na tace i sięgnęła do innej wolnej szklanki, by napić się, a potem zacząć powolutku jeść. Trochę tego, trochę tamtego. Zdecydowanie wolniej niż Terry, ale z równym zadowoleniem.
Axel nie rzucił się na jedzenie. Podszedł do Dafne.
- Cieszę się, że się zjawiłaś, kochanie - powiedział cicho. - Bez ciebie mogłoby się to źle skończyć. - Usiadł obok niej.
- Zjesz coś? - spytał.
Alex puentując coś pod nosem, że dobry wybór, nabrał więcej fasoli, batatów i ryby na liść przynosząc to chorej. W myślach pokazywał najbardziej obskurnego kelnera jaki tylko przyszedł mu do głowy. Zasiadł i zaczął pałaszować obserwując przy tym Dafne.




Tymczasem wesoły, bowiem sytuacja miło się wyklarowała, były sierżant wsuwał ostro dania. Zaczął od rybek z batatami, żeby później zabrać się za owoce. Jednocześnie zaś uzupełniał swój wiersz poświęcony członkom Drużyny, przed duże D. Tyle, że mówił naprawdę cicho, albo raczej, jedząc, mruczał pod nosem układając kolejne wersy.




Dalej Dafne, chodzi, pływa,
Przy Axelu jest szczęśliwa,
Wokół niej czupryna ruda,
Zgrabny ogon ma i uda,
Pośród syren ma rodzinę,
No i kłamczy odrobinę.




Także Axel. W nim się zdarza
Księcia mieć i pantoflarza,
Co urokiem zniewolony
Swojej, ponoć, przyszłej żony
Niemal ciągle jest jej blisko,
Choć rozpalił też ognisko
.




Siedząca w pobliżu Terry’ego Karen, która akurat kończyła kukurydzę, parsknęła cicho na dalszą twórczość mężczyzny. Choć przedstawioną cicho, to na tyle dla niej słyszalnie, że aż ją to ponownie rozbawiło. Spojrzała na domorosłego poetę i obdarzyła go pogodnym uśmiechem w formie kolejnej pochwały za poczucie humoru w twórczości. Zaraz powróciła do posilania się.




Dafne wyglądała jakby jej umysł faktycznie chwilowo się zawiesił. Nie zareagowała nawet na słowa Axela. Zresztą, Alaen wyglądała podobnie. Co gorsze obydwie w pewnym momencie zerknęły na Monikę. Żadna jednak nic nie powiedziała, a po chwili rudowłosa zwróciła wzrok na Axela.
- Oczywiście - uśmiechnęła się do niego - tak samo jak i ty od wczoraj nic ciekawego nie jadłam.
Alaen zaś zwróciła spojrzenie na księdza.
- Bon appetit - odparła, nieco zaciekawionym tonem.
Axel za uśmiechem skrył zaciekawienie całą sytuacją.
- Trzeba zatem się posilić, zanim umrzemy z głodu - odparł. Zjadł co prawda parę daktyli, ale w stosunku do potrzeb nie było to wiele. - Zapraszam zatem do stołu. - Wskazał miejsce niedaleko przyniesionych tac.
- Co polecasz, Alaen? Que recommandez-vous? - spytał.
- Omne quod in mensa mea recommendable - odpowiedziała uprzejmie Alaen, podczas gdy Dafne sięgnęła po kawałek ananasa.
- Było to dość niedawno… - odparła nim włożyła go do ust, a brzmiało to jakby miała zacząć jakąś historię - … zaledwie ze sto pięćdziesiąt lat temu, naszego czasu. Żeglarz Louis Le Chatelier przebił złotym mieczem serce mojej krewniaczki Diany. Powiedziała mu prawdę o tym, kim na prawdę jest. Stało się to na skałach, przy których rozbiliście obóz. Od tej pory miejsce to i jego okolice, których zasięg wciąż się rozrasta został przeklęty jej magią. Od tej pory i obecnie służy za żerowisko. Odpowiedź więc, na pytanie czym jest strefa, brzmi: żerowiskiem.
Nic dziwnego, że Dafne obawiała się mojej reakcji, pomyślał Axel. Czekając na burzę pytań, do których nie zamierzał się dołączać, zabrał się za jedzenie.
Siedzący na ramieniu Axela Laajin zaszczebiotał, a w jego głosie była wyraźna pretensja.
- Zapomniałem o tobie, przepraszam - powiedział Axel, po czym poczęstował ptaszka kawałkiem daktyla.
- Jak dokładnie działa ta strefa? - spytał ksiądz pochłaniając rybę. - Jedną z właściwości poznaliśmy.
- Ja natomiast kojarzę osobę - przyznał spokojnie Terry - półtorej wieku temu było dwóch francuskich inżynierów o tym nazwisku oraz imieniu. Byłem w wojskach inżynieryjnych, oni zaś wnieśli spory wkład w pewne interesujące także armię dziedziny. Hm, ciekawe, czy to któryś z nich? Natomiast co do pani krewniaczki, przykro. Proszę przyjąć kondolencje, wprawdzie spóźnione, ale widziałem wiele osób, które straciły życie. Stanowczo potwierdzam, że nie jest to sympatyczne wydarzenie - skrzywił się mocno. - Ale faktycznie, oprócz rzeczowych pytań Alexandra chciałbym się dowiedzieć jeszcze paru rzeczy. Po pierwsze - gdzie właściwie jesteśmy. Świat równoległy, czy co? Nie, żeby mi to - zastrzegł się - przeszkadzało. - Po kolejne, czy możemy jakoś magicznie rozumieć się wzajemnie? Pomogłoby to, tymczasem Alaen oraz jej dwie towarzyszki nie mogą brać udziału w rozmowie, ani my nie możemy porozmawiać z nimi. Po trzecie - zawiesił głos - wie pani, może tamta sfera jest magiczna, ale tej także niczego nie brakuje. Po Piccadily nie latają elfy, syren zaś przy Tower Bridge także trudno spotkać.
Monika z zachwytem zaczęła pochłaniać to, co przyniósł jej ksiądz, w myślach dziękując mu za jedzenie. Jednocześnie zaczęła rozważać, jakie to dziwne i baśniowe miejsce do którego trafili. Z zaciekawieniem zastanawiała się, jakie w dotyku są skrzydła latających pań.
Dafne słuchając Terry’ego powoli zjadała ananasa, którym się poczęstowała. Gdy ten skończył, w końcu uśmiechnęła się delikatnie.
- Zgubiłam się po pierwszym, Terry. Czy możemy mówić sobie po imieniu? - zapytała mężczyznę, nim przystąpiła do wyjaśniania czegokolwiek.
Alaen usiadła po turecku niedaleko grupki rozbitków. Co ciekawsze, wyglądało to naprawdę intrygująco, gdyż nawet teraz siedząc unosiła się o kilka centymetrów nad ziemią.
- Możemy - przyznał spokojnie, aczkolwiek jakoś tak ani ciepło, ani specjalnie zdobiąc twarz uśmiechem, raczej niczym urzędnik, który jest sympatyczny dla swojego petenta, natomiast nie żywi do niego ani wielkiej awersji, ani też ciepłych uczuć. - Wobec tego przyjmijmy, że zajęłabyś się najpierw odpowiedzią na pytania Aleksandra, zaś swoje będę przytaczał po owej odpowiedzi po kolei. Oczywiście, jeśli sobie życzysz odpowiadać - dodał owym spokojnym tonem, który reprezentował wcześniej. - Przypomnę, Alexander pytał o strefę oraz jej działanie.
- Najważniejszą rolą strefy jest hmmm... - Dafne zamyśliła się chwilę - dążenie do wzajemnego zrozumienia się istot, które są wewnątrz niej. Dzięki temu syreny mogły rozumieć żeglarzy, a żeglarze syreny. Większość bowiem zna tylko jeden język. To dodawało pewien komfort przy łowach... Nie każda syrena może też hasać wszędzie o dwóch nogach. Wyjątkiem jest strefa. Monika - rudowłosa wskazała gestem głowy dziewczynę - stanowiła problem dla strefy. Ta jednak nie ma właściwości leczniczych, by naprawić jej uszy. Zdaje się, że postanowiła ten problem naprawić inaczej. - Dafne jednak nie powiedziała jak. Zamiast tego sięgnęła po kolejny owoc, który znalazł się w jej ustach.
- Inaczej, czyli … - Sierżant był dokładny, tak jak musi być każdy saper.
- To nie jest pytanie do mnie - odpowiedziała wymijająco rudowłosa, gdy jej usta na chwilę przestały być pełne. - Powiedz mi Terry, czy wybaczysz mi moją przysięgę?
- Nie rozumiesz, ja ci niczego nie muszę wybaczać - pokręcił przecząco, jakby uczył wyjątkowo nierozgarniętego ucznia. - To ty sama się stawiasz w takiej lub innej sytuacji, jak każdy zresztą. Po prostu ja ci zwyczajnie nie ufam, bowiem niby dlaczego miałbym to robić. Słucham jednak oczywiście z przyjemnością oraz staram się jak najlepiej zrozumieć. Zdaję sobie także sprawę, że nie znając nas, mogłaś mieć poważne opory przed wyjawieniem sekretów. Może zresztą słusznie. Nieważne. Zależy nam na Monice i staramy się jej pomóc jak najlepiej umiemy. Nawet jeśli robimy głupoty, to przez brak wiedzy, a nie jakąkolwiek niechęć. Wracając do tematu - saper przestał drążyć sprawę Moniki rozumiejąc, że tak czy siak się nie dowie. Wkurzało go to, bowiem także żałował Moniki oraz nie podobało mu się, że Dafne niby przeprasza, ale w tej sprawie coś ukrywa. Gdyby odpowiedziała coś typu: nie wiem, jest ktoś kto wie, ale nie mogę powiedzieć kto. Wtedy stanowczo nie byłoby problemu, jednak prostolinijny wojak nie lubił oraz nie rozumiał podchodów słownych. - Wobec tego przypomnę swoje pytanie: gdzie jesteśmy, jaka to rzeczywistość, która posiada dwa świecące słońca?
- Skoro tak stawiasz sprawę Terry - zaczęła Dafne, podbierając jeszcze jeden owoc z tacy i wstając na nogi - nie mam ochoty odpowiadać na twoje pytania, tylko po to by sprawić ci przyjemność słuchania. Alaen wskaże wam bezpieczne miejsce, pójdziecie za nią jeśli będziecie chcieli. - Dafne przeniosła wzrok na Axela. - Jeśli zaś będziecie kiedyś chcieli się ze mną skontaktować, zróbcie to przez Axela. On będzie wiedział gdzie mnie szukać.
- Pozdrów foki, mała - odezwał się Alex pałaszujący swoją porcję.
- Dafne, nie zrobiłem ci nic nigdy złego, podczas kiedy ty mnie okłamałaś. Wystarczyło durne przepraszam z twojej strony, ty zaś się obraziłaś, że nie ufamy ci we wszystko, co powiesz. Dlaczegóż mielibyśmy to zrobić i czy ty sama ufałabyś takiej osobie. Tym bardziej w tak niezrozumiałej dla normalnej ziemskiej istoty sytuacji? Szkoda, mam nadzieję, że jeśli przemyślisz sprawę, po prostu wrócisz i zwyczajnie powiesz, co wiesz. Hm, tymczasem dziękuję bardzo choćby za wyjaśnienia dotyczące strefy - mówił dalej spokojnie, po prostu wyjaśniając sytuację, ale naprawdę hamował się, bowiem Dafne była po prostu wredna. Narobiła bigosu, łgała, oszukiwała, kiedy to była naprawdę ważne, teraz zaś usiłowała grać pokrzywdzoną osobę. To było po prostu chamskie, jak naprawdę nie spodziewał się po syrenie. Znaczy legendarne syreny były przyzwoite, widocznie mieli do czynienia z wybrakowanym egzemplarzem, albo osobą nadpobudliwą, którą należy pieścić niczym księżniczkę, bowiem od razu zaczyna się obrażać, niczym nastolatka mająca okres buntu przeciwko rodzicom oraz wszystkim pozostałym.
- Postaram się, by dotarli na miejsce cało i zdrowo - obiecał Axel, wstając i spoglądając na Dafne. - Potem się spotkamy.
Dafne dumnie nie słuchała Terry’ego, a przynajmniej tak próbowała wyglądać. Axelowi skinęła głową, po czym udała się w stronę rzeki.
- Dafhne - zawołał za nią Alex przełykając batata. - Ocaliłaś nas przed tymi co wyszli z morza, pewnie całą noc zacierałaś ślady, pomogłaś Monice, przebudziłaś ją. Ale wiesz co? - Ksiądz patrzył na nią chłodno. - I tak się wydało kim jesteś, a nikt nie ma z tego powodu nic do ciebie. Ale naraziłaś nas i… Mam nadzieje Dafne, że kiedyś za to doznasz takiego upokorzenia co Monika rano. Wtedy może w ten rudy łeb trafi coś. Zrozumienie.
Axel przez moment zastanawiał się, który z tych dwóch naprawdę wie, co mówi... i doszedł do wniosku, że zapewne żaden nie przemyślał swoich słów. A jeśli tak? Chyba trafił w kiepskie towarzystwo.
Usiadł i ponownie zabrał się za jedzenie. Zaprowadzi ich, a potem od nich odpocznie. Bo prawdopodobnie żadnemu z tamtych nie zdoła wytłumaczyć, że robią karygodne błędy. Trafili w obce strony, do nieznanych sobie cywilizacji, a zachowują się... Szkoda słów. W niektórych kulturach straciliby głowy. No ale do niektórych niektóre rzeczy nigdy nie dotrą.
Pogłaskał Laajina po główce, a potem poczęstował kawałkiem ananasa.
Karen do tej pory pozostawała milcząca. Skupiła się na zaspokojeniu głodu. Cały czas jednak przysłuchiwała się rozmowom. Wcale nie dziwiły jej postawy Terry’ego i Aleksandra. Była jednak kobietą i w pewnym sensie zrozumiała też postawę Dafne
- Dafne… Powiedz nam chociaż komu tu można ufać. Im? - wskazała na skrzydlate postacie
- Rozumiem, że inni tacy jak ty, nie są już tak przychylni, by nam pomagać… - rudowłosa zmarszczyła lekko brwi, myśląc o śnie.
- Proszę, powiedz nam chociaż gdzie my jesteśmy… - Nie było w jej tonie złości, raczej niepokój i przygaszenie. Jedzenie było wspaniałe, ale informacja gdzie są pewnie rozwiałaby nieco tę lekko napiętą atmosferę…
Dafne, wyglądała na dosłownie wściekłą po słowach panów, jednak słowa Karen sprawiły, że stanęła i odwróciła się, spoglądając przy tym na dziewczynę.
- Im. Alaen odprowadzi was w bezpieczne miejsce, a póki przy was będzie, nie pozwoli by spadł wam włos z głowy, po za tym nie będzie was niańczyć. Ani ona, ani nikt z jej ludu. Boją się was i nie ufają wam. Uważają, że jesteście lwami. Nic dziwnego. Szanują jednak ponad wszystko każde życie, nawet rośliny. Uważajcie, by przy nich również je szanować. I nie marnujcie jedzenia. To byłaby dla nich wielka obraza. Jeśli nie zjecie wszystkiego co przynieśli, najlepiej zrobicie biorąc to ze sobą na później. - Dafne opuściła wzrok na ziemię obok Karen.
- Jeśli zaś chodzi o inne twoje pytania… czy zgodziłabyś się porozmawiać ze mną na osobności? - zapytała delikatnym, nieco skruszonym głosem, wracając wzrokiem na dziewczynę. - Ja też mam kilka pytań. Może to najlepszy sposób, by pomóc sobie nawzajem.
- Spokojnie, odsunę się - stwierdził Terry odchodząc. Jakakolwiek Dafne była, nie chciał, żeby wszelkie nieporozumienia odbiły się na pozostałych kompanach. - Chodź Alexandrze - złapał księdza za ramię tak po prostu zachęcając do opuszczenia polany, żeby kobiety mogły sobie spokojnie porozmawiać. - Zawołajcie nas proszę, wrócimy oraz dokończymy jadło. Może porozmawiamy kiedyś inaczej, kiedy emocje opadną - powiedział Dafne opanowując nerwy. Ksiądz zaś siedział obok Moniki wcinając rybę. Nie sprawiał wrażenia jakby miał zamiar się ruszać z miejsca z Terrym, który wstał oraz ruszył w las, wzdłuż strumienia ku górze ot po prostu trochę, albo raczej próbował ruszyć, kiedy usłyszał kolejne słowa syreny.
- Nie - zaprotestowała Dafne, gdy tylko Terry zaproponował, że odejdzie. - Po pierwsze, Karen jeszcze nie wyraziła zgody. Po drugie, to nierozsądne abyście wszyscy mieli odejść z tego miejsca byśmy mogły rozmawiać w cztery oczy. Po trzecie nie powiedziałam, że w tej chwili. To uraziło by wasze towarzyszki - odparła Dafne .
- Fakt, co racja to racja - przyznał Boyton. Wydawało mu się, zupełnie naturalnie, że Dafne chce porozmawiać z Karen. Dziwniejsze było, iż nagle zależy jej na nieurażaniu… chyba, że syrena zwyczajnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak można było oceniać wcześniejszej kłamstwa, które w przekonaniu ludzi, mogły im zwyczajnie grozić. A jeśli nie groziły? Być owszem może, ale jak to oceniać, kiedy po prostu brak jej wspólnej płaszczyzny porozumienia. Jego próba wybycia na czas rozmowy była kolejnym elementem usiłowania niedrażnienia Dafne. Zaczynał bowiem się zwyczajnie obawiać reakcji. Tymczasem ogólnie mieli problem, jeśli dobrze pojął, dotyczący rozszerzającej się strefy. - Może dałoby się powstrzymać jakoś ową sferę, żeby się nie rozszerzała, bo chyba nie jest to dobre dla nikogo, jak się wydaje - mruknął w powietrze. Oczywiście wiadomo, skoro strefa istniała półtorej wieku, pewnie mieszkańcy wyspy próbowali ją usunąć, ale może nie mieli odpowiednich środków? Tak czy siak, pomyślał, że warto byłoby spróbować. Oczywiście jeśli faktycznie jest paskudna, jeśli jednak jej powstanie wiązało się z ubiciem syreny, to chyba nie mogła być pewnie dobra? Pomogłoby się i mieszkańcom wyspy i samym sobie.
Karen z uwagą wysłuchała słów Dafne, która jednak postanowiła się zatrzymać. Kiwnęła głową na jej słowa o zaufaniu i o tym, że nie powinni marnować jedzenia. Zaciekawił ją temat lwów, na pewno potem ją o to zapyta. Kobieta ponownie kiwnęła głową i zastanawiała się. Jednak wyraźnie za długo, bowiem Terry już miał kolejny plan. Zerknęła na niego z niepokojem, ale Dafne ją uprzedziła w powstrzymaniu go
- W porządku Dafne. Chętnie z tobą porozmawiam w cztery oczy. - powiedziała już spokojniej.
- Nie jest dobra - odpowiedziała, nie ignorując Terry'ego, chociaż ten bezczelnie nie pozwalał dojść do głosu Karen. - Dobrze. Gdy będziecie na miejscu. - Dziewczynie spokojnie skinęła głową w podziękowaniu, po czym znów skierowała się w stronę wody.
Po kilku chwilach od momentu jak jej stopy dotknęły wody, znikła.

 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 03-11-2016, 15:20   #85
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Dzień II - Uczta, wyprawa, łacina




Jedząc ze smakiem Alex starał się ile i jak mógł przekazywać Monice sens i treść rozmowy między Dafne, Terrym i Karen. Swojej wstawki rzecz jasna nie przekazał, nie chciał by dziewczyna wracała myślami do poranka. Robił to nie tylko dlatego, by Monika w końcu, gdy znalazł się sposób, była świadoma tego co wokół niej się dzieje. Robił to też dla ćwiczenia tej dziwnej telepatycznej nici porozumienia między nimi. Jeszcze nie potrafili wymieniać myśli płynnie, ksiądz pamiętając fiasko podczas tworzenia mapy, zamiast przekazywać samą treść cały czas robił to za pomocą obrazów i cechowania ich emocjami. Działało.
Bał się, że poza strefa ta ich dziwna mentalna więź zniknie, na szczęście pozostała. Czy był to efekt tego dziwnego miejsca, innego świata? A może strefa wybudziła to permanentnie? A może… Mocno nacechowany empatycznym odczytywaniem emocji Alex i Monika żyjąca w prywatnej strefie ciszy, chcąca nawiązywać inne więzi… Czy gdyby spotkali się w ich świecie byliby przypadkiem jednym na milion potrafiac porozumiewać się myslą w Anglii, w Niemczech, na promie? Czy ludzie tacy jak oni żyli na różnych krańcach świata nigdy nie mając okazji się spotkać aby doświadczyć takiej więzi wymiany myśli? Czy gdyby nie katastrofa rozjechali by się do Polski i Szwajcarii nigdy nie mając się spotkać i tego doświadczyć. A może tam to nie działało i opatrzność ocaliła ich z katastrofy by mogli odnaleźć to w sobie tutaj. Czy jak wrócą to to zostanie?

Myśli te buszowały w głowie księdza jawnie, Monika mogła je odczuwać pomiędzy relacją Alexa z rozmowy.
Robił to wszystko i z innego powodu, by nie myśleć o żalu i bólu, gdy Dafne odchodziła, zła i smutna.
Monika z zaciekawieniem słuchała myśli, które przekazywał jej Alexander. Nie chciała mu przerywać, to też dopiero pod sam koniec wyznała, że większość z tego “słyszała” poprzez jego umysł. Po tym zaś zaczęła jednocześnie zastanawiać się nad kilkoma kwestiami, co wprowadzało pewien bałagan: czy to wszystko co dostali do jedzenia, znajduje się gdzieś niedaleko rosnące na drzewach i krzaczkach i możliwe do zdobycia, że gdyby tak było, to najbardziej smakowały jej ananasy, czy faktycznie gdyby spotkali się gdzieś indziej, nawiązali by tą samą więź, czy jednak była to zasługa strefy, która nie mogła naprawić jej uszu, czy Dafne o tym wiedziała, a jeśli tak to czy powinna być jej wdzięczna, że nie ujawniła ich tajemnicy nie chcąc odpowiadać na pytanie Terry’ego, jakie jeszcze zwyczaje panują wśród skrzydlatych panien, a jakie zwyczaje mogą panować wśród syren, i co jeszcze dziwnego można spotkać w miejscu gdzie są, a wreszcie czy wrócą kiedyś do domu, i czy ksiądz dalej będzie chciał ją znać gdyby wrócili do domu.

Ostatnia myśl Moniki wywołała w nim zdziwienie. Na sam fakt z poznania dziewczyny czy to tu, czy przenosząc to z powrotem do ich świata, reagował intuicyjnym uczuciem radości. W jego głowie pojawiło się niezrozumienie skąd wzięła się jej niepewność pod tym względem. Monika zaczęła tłumaczyć, że to była tylko taka głupia myśl. Ona sama szczerze cieszyła się na poznanie Alexandra. Zaczęła teraz rozważać, fakt iż ludziom przez głowę przelatują czasami różne myśli, wielu z nich nigdy nie wypowiedzieli by głośno, czy nie zrobili. Wróciła we wspomnieniach moment, gdy leżeli razem w cieniu po kąpieli w morzu. Było to jednak krótkie, chwilowe a myśli związane z tym rozmyły się. Alexander był jedynie świadom, że były…
- Znów Pani rybka nie raczy nam rzec po co gdzieś mamy iść - powiedział starając się skupić na czym innym by delikatnie przerwać myślowe domino, które zaprowadzić mogło w dość kłopotliwe lub wstydliwe dla obojga rejony. - Bez wyjaśnień, bez niczego. Biorąc pod uwagę jednak, że ochroniła nas przed tą armią z morza i miała rację co do strefy, to można by pójść. Ale co z Ilham? - spytał, patrząc na pozostałych rozbitków.
Terry nie planował odpowiedzieć pytającemu mężczyźnie. Odkąd stał się głównym wrogiem dla Dafne, przynajmniej własnie tak odbierał jej zachowanie, znacznie większym, jak się wydaje niż poprzedni główny wróg, czyli Alexander, stwierdził, że zamknięcie się będzie najrozsądniejszym wyjściem. Skoro każde jego słowo mogło być i było przekręcane oraz interpretowane na najgorszy możliwy sposób, najlepszą kwestią było niewypowiadanie owych słów bez jakiejś większej potrzeby. Postanowił dostosować się do tego, co powiedzą inni, kiwać twierdząco oraz czekać na puentę. Ostatecznie były Dominica oraz Karen, także Monika, zresztą także Alexander, który widać miał grubszą skórę oraz nieźle się czuł przy stanie permanentnego konfliktu, który bardzo przeszkadzał Boytonowi oraz powodował osobiste frustracje.
- Nic z Ilham - odparł Axel, zapisując w pamięci kolejny minus dla Alexandra. - Wyspa nie jest duża, ale szukanie kogokolwiek po lesie jest bezcelowe. Nie mamy pojęcia, dokąd mogła iść.
- Wyspa? - ksiądz uniósł brwi patrząc pytająco na Lacroixa.
- Wyspa. Poznaliśmy trochę więcej, niż jedną trzecią jej brzegu. Gdy dojdziemy do tego miejsca, o którym wspomniała Dafne, to wam naszkicuję - odparł Axel.
- Nie mógłbyś teraz, zanim ruszymy? Mówiła ci coś więcej? - Alex zainteresował się słowami Axela.
"To dlaczego nie pytałeś Dafne, gdy tu była?" - pomyślał Axel.
- Zwróć uwagę na to - odpowiedział - że ja tu też jestem pierwszy raz i niewiele wiem, a Dafne nie miała okazji, by mi wszystko wyjaśnić. Dopóki będziemy się trzymać tego brzegu rzeki, to jesteśmy bezpieczni. W żadnym wypadku nie powinniśmy rzeki przekraczać. I zdecydowanie nie należy iść na górę, ani na jej zbocza, ani tym bardziej na szczyt. Są istoty mniej przyjazne, niż nimfy powietrza - dodał - ale nie potrafię ci w tej chwili powiedzieć, które rejony wyspy zamieszkują. Tam na przykład - wskazał kierunek, przez który chciał iść na skróty - lepiej nie bywać.
- Nimfy powietrza… - powtórzył Alex spoglądając na Alaen. - Wiesz jakie to istoty? Te mniej przyjazne?
- Co ci dadzą nazwy? - spytał Axel. - Nimfy ziemi na przykład? Nie wiem, gdzie mieszkają, nie wiem, co zrobią z intruzem, który wpadnie im w ręce. Nimfy wody mogą odwiedzać strefę, a nie są zbyt przyjazne.
- Wiesz po co idziemy gdzieś tam gdzie chce Dafne abyśmy poszli?
- Bo tam jest bezpiecznie - odparł Axel. - Bezpieczne miejsce. Z tego można wnioskować, że tam nic złego nas nie dopadnie.
- Tu też jest nienajgorzej. Woda… - mruknął, ale nie kontynuował tematu.





Gdy wszyscy napełnili już brzuchy, w mniej lub bardziej radosnych nastrojach… i posłuchali (ci rozsądniejsi) rady Dafne, odnośnie zabrania ze sobą reszty jedzenia, które ofiarowały im latające istoty - pora była ruszać w drogę.
- Dziękujemy za wspaniały poczęstunek - powiedział Axel i skinął głową, po czym dodał po francusku: - Je vous remercie pour la fête. Délicieux.
Miał nadzieję, że nawet jeśli słowa nie zostaną zrozumiałe, to sam ton głosu wystarczy.
- Nam pro bono principio, secundum quod vita influat - odparła Alaen, jak większości wydawało się w łacinie. Alex wyczuł w niej straszny akcent i ledwo pozwalającą się zrozumieć gramatykę. Skrzydlata jednocześnie wskazywała dłonią kierunek, zgodny z nurtem rzeki. Nie czekając, kto za nią ruszy, a kto nie poszła przodem… a właściwie pofrunęła przodem, gdyż nadal unosiła się kilka centymetrów nad ziemią.
Dominika bez wahania ruszyła za kobietą, ciągnąć wciąż za sobą jedną z walizek. Szczególną uwagę bowiem przywiązywała do tego, by nie stracić rzeczy które znaleźli. Zwłaszcza, że w walizce znajdowały się jej artystyczne dzieła, za które niebawem wszyscy bezbutni będą ją wychwalać…
Monika nie ruszała się z miejsca, w tym czasie patrząc na Alexandra i przesyłając mu wizję, w której to mężczyzna podał jej rękę i pomaga wstać na nogi. Jednocześnie, czuła, że da radę iść na własnych nogach i wydawało jej się, że nie chodziła na nich tak dawno, że aż obawiała się, czy przy pierwszym kroku nie zachwieje się i jednak nie wywróci.
Natomiast dawniejszy sierżant, to prostu wziąwszy owe zapasy, ruszył za skrzydlatą Alaen.
Alex zakładając swoją sutannę lekko skamieniał słysząc wróżkę.
- Loquerisne Latine? - wydukał.
- No. Paululum linguae Latinae dico. Ego quoque exaudivi te - odpowiedziała Alaen, zwalniając i obracając się by spojrzeć na osobę która zadała pytanie.
- Quis te docuit Latin, Alaen? - spytał wyciągając obie ręce do Moniki i pomagając jej wstać. W myślach dawał jej swoją wiarę w to, że da radę. Faktycznie wierzył. Podtrzymał dziewczynę obejmując lekko, aby nie przewróciła się stawiając pierwsze kroki.
- Et nomen Eusebius. Qui erat a nauta. - Latająca istota zwolniła, aż w końcu zatrzymała się, widząc że jej rozmówca właściwie jeszcze nie ruszył z innymi za nią, pomaga zaś dziewczynie, o którą tak się niepokoił. Czekała, aż będą gotowi do drogi. - Et vos?
Monika dziękowała, czemu towarzyszył jej wyrażający tą emocję uśmiech. Czuła się w tej chwili bardzo dobrze. Pozbawiona choroby, najedzona i napita. Przez chwile z rozbawieniem i szczęściem towarzyszącym uczuciu dobrego stanu zdrowia wyobraziła sobie jak to ona teraz nosi księdza. Było to krótkie podzielenie się myślami, ten bowiem zajęty był rozmową a Monika nie chciała przeszkadzać zawracają mu głowę swoimi… myślami.
- Łacina… - Alex rzucił do wszystkich. - Uczył ją jakiś Eusebio. Wcześniej ten Chatelier… widać gości z naszego świata ta wyspa ma częściej niż się zdawało. Ego sacerdos sum. Quibus haec lingua orationes celebrare - odpowiedział “wróżce” bardzo prostą łaciną specjalnie kalecząc gramatykę by paradoksalnie być lepiej zrozumianym dla kogoś kto sam znał język jedynie tyle o ile. - Skoro Dafne nie chciała mówić, to może od niej wyciągnąć informacje o tym co tu się dzieje. Macie jakieś pomysły, o co ją pytać? - Potoczył wzrokiem po reszcie.
"Nie chciała powiedzieć" - Axel uśmiechnął się w myślach. Znowu ktoś inny jest winien.
- O to, o co mnie pytałeś? - podsunął propozycję, zaś Boyton potwierdził skinieniem, iż raczej to dobry pomysł.
- Może jeszcze się dowiesz, jak się nazywa ich rasa w ich języku? - dodał Axel. Zaś wsłuchujący się w rozmowę Terry pomyślał, iż kiedy dotrą na odpowiednie miejsce, poprosi Alexandra o lekcje łaciny. Jakieś ogólne podstawy na zasadzie “moja wasza nie rozumieć”. Przynajmniej będzie mógł porozmawiać z Alaen oraz może wyuczyć się jej języka. Skoro mogli tutaj przebywać nie wiadomo ile, warto byłoby znać język tubylczych mieszkańców. Jeśli oczywiście Alaen wyrazi uprzejmą zgodę.
- Guid periculum est ibi? - spytał wskazując na zbocza góry i w rejon gdzie wskazywał Axel. Zaczął iść przy tym, by rozmawiać po drodze zamiast stać w miejscu. Kontrolował przy tym kątem oka czy Monika daje sobie radę. Wysłał jej myśl uniesionego kciuka i podobnie jak ona księdza jeżdżącej jej na barana z odczuciem jakby coś było coraz bliżej. - Qui sunt nymphae terram? - dodał ponownie zwracając się do skrzydlatej.
- Montem? Ibi vivit omne malum. Nos effundam multis lacrimarum quia haec - odpowiedziała Alaen, kontynuując prowadzenie ich w odpowiednim kierunku, skoro już większość się raczyła ruszyć - et tulit multum tempus. Nymphae terram? - zapytała na chwilę odwracając się by spojrzeć na Alexandra. Wyglądało to, jakby nie bardzo wiedziała o czym on mówi. - Terram… terram… de te, aalaes’vo?
“Żebym to ja wiedział o czym mówię” - pomyślał.
- Qui sunt aalaes’vo? - spytał.
Nie spodziewał się, że kiedykolwiek tak będzie się cieszył ze znajomości martwego języka.



Idąc wzdłuż strumienia ksiądz i nimfa kontynuowali rozmowę. Trwało to dość długo, tak samo jak długa i nieco zawiła była droga którą szli, wciąż wzdłuż płynącego strumyka i zgodnie z jego prądem. W końcu zaś Alexander zadał jakieś pytanie, po którym wróżka wydawała się być oburzona. Stanęła nawet dalej, coś do niego mówiąc z owym oburzeniem i ostatecznie wyglądała jakby czekała, aż wszystkie ślamazary dojdą w jedno miejsce.
Alex zwrócił się do Axela, Terry’ego, Karen i Dominiki.
- Dowiedziałem się kilku rzeczy… - minę miał sugerująca, że ledwo kryje ekscytację. - Ale mam prośbę nim zacznę mówić. Nie powiecie Dafne, że wiemy to, co wiemy, okey?
Boyton skinął twierdząco oraz popatrzył na Alexa na zasadzie: żartujesz chyba, przecież to oczywiste, że jej nie powiemy, nooooooo przynajmniej w normalnych warunkach. Przynajmniej tak się byłemu sierżantowi wydawało, że tyle powiada właśnie takie spojrzenie.
- Nie sądzę, byś dowiedział się czegoś, czego ona nie wie - odparł Axel. - Ale jeśli chcesz, to jej nie powiem.
Ponure spojrzenie Boytona potwierdziło, że się z tą opinią niestety musi zgodzić.
Karen uniosła nieco brew na wyraźną zmianę nastroju w tonie Alexandra. Gdy wspomniał o nie przekazywaniu wiedzy Dafne, jej zaciekawienie wzrosło. Kobieta miała pod opieką drugą walizkę. Zerkała co jakiś czas na Terry’ego, widząc wyraźnie, że od czasu rozmowy z Dafne jego humor się raczej pogorszył. Co rusz zerkała też na sidhe, albo nimfę powietrza, jak kto wolał. Mimo, że Dafne powiedziała, że tym można ufać, wolała być ostrożna.

- Kwestia, Axel, czy ona wie, że mogliśmy się z Alą porozumieć. Może nie wiedzieć co teraz wiemy, zobaczymy czy dalej będzie nas mamić…
Alex zastanowił się nad czymś, jakby od czego zacząć.
- Dobra, to mniej więcej będzie tak: Z tego co zrozumiałem, są tu cztery ludy jakie kiedyś poszły czterema różnymi ścieżkami, choć wciąż nazywają się zbiorczo braćmi i siostrami niezależnie od rodzaju - rozpoczął dając reszcie sprawozdanie z rozmowy z Alaen. - Aalaes’fa, to ci skrzydlaci, zamieszkują zapewne lasy na wyspie i jak mówiła Dafne są płochliwe, przepełnione dobrocią. Miłujące naturę. Aalaes’qa to ci rudzi, syreny? Dafne do nich należy, lecz mają aktualnie jakiś czas niepokoju. To może być coś w rodzaju wojny domowej. Na ile to ma związek z nami nie wiem, w każdym razie jedni chcieli nas capnąć, a Dafne obroniła w nocy sama przeciw… Ile ich było, pół setki? Nie ośmielili się, bo Dafne to jakaś szycha u nich. Ala zwie ją księżniczką. Kolejni to Aalaes’vo, mieszkają w górze, siedliszczu strasznego zła. Można wnioskować ze słów Ali, że skrzydlaci to zło tam zamknęli, ale część Aalaes wybrało drogę zła i ciemności osiedlając się tam. Ostatni to Aalaes’is. Nie do końca zrozumiałem czym są, ale jak zasugerowałem, że może ogniści to powiedziała, że coś w tym stylu. Rzadko pojawiają się na wyspie i nie mamy szans ich raczej spotkać. Wychodzi na to, że każdy ze szczepów jest zorientowany na coś, przynajmniej tak wynika… tak mi się układa - poprawił się Alex. - Fa, skrzydlate wróżki, dobro, natura, żywioł powietrza. Vo, ci z góry, zło, ciemność, żywioł ziemi. Qa, syreny, chaos, morze, żywioł wody. I najbardziej tajemniczy: Is, jakby wszystko było proste by wpasowywało się w układankę i dobrze odczytałem pozostałych, to odpowiadaliby porządkowi, światłości, słońcu? Ogniu? Tyle o tubylcach…
Ksiądz potoczył wzrokiem po towarzyszach.
- Teraz lepsze… Zdarza się od czasu do czasu, że trafiają tu ludzie. Rzadko, ale owszem. Jakiś Francuz zabił syrenę, jakiś Eusebio nauczył Alę łaciny. Ona nas prowadzi w miejsce bezpieczne, gdzie rezydowali tacy jak my. Z dala od góry i z dala od terenów syren, dla naszego bezpieczeństwa. Z dala od skrzydlatych, by oni czuli się bezpiecznie. Klu leży w tym, że ci co trafiali tu, odchodzili z powrotem do naszego świata. Nie wiem czy wszyscy, nie wiem ilu, ale bywało tak. Ala nie wie jak… była za młoda, za mało doświadczona i za nisko w hierarchii gdy, jak zrozumiałem, ostatni raz to się wydarzyło. Ala sugeruje, że Dafne może znać sposób jak nas odesłać. Jak dobrze zrozumiałem, to jest o tym nawet mocno przekonana, że dziewucha Axela zna sposób. To księżniczka wśród rudych, ma wysoki stopień wiedzy. - Mówiąc to myślał intensywnie obrazami, odczuciami nad tym co opowiadał równolegle zdając sprawozdanie również Monice.

Dla Boytona wyjaśniało to wiele. Wśród ludzi nawet królowie musieli być demokratami, inaczej spadali ze stołków, tymczasem pewnie wśród syren monarchizm rządził. Może zresztą takie księżniczki miały wielką moc oraz, że były księżniczkami, patrzyły na innych z góry, jak na prostako-osłów.
- Dużo dowiedziałeś się, Alex. Może poduczyłbyś trochę nas łaciny oraz może Alaen nauczyłaby nas swojego języka? Skoro pewnikiem mamy tu siedzieć trochę, warto byłoby umieć się dogadać - spytał cicho Terry, który od jakiegoś czasu raczej skupiał się na przemyśleniach, niźli słowach.
- No to wiemy chociaż, że tam, dokąd idziemy, jest bezpiecznie - podsumował Axel - i że nie powinniśmy pchać się na szczyt. A co do reszty, to się zobaczy, jak się sprawy ułożą. Mamy cień szansy, że dobrze.
- Wiemy też, że nie możemy teraz tam iść. - Alex wskazał na Alaen. - Przynajmniej na razie.
Axel cierpliwie czekał, aż Alexander dokończy swą wypowiedź. Lacroix uważał, że być może ksiądz starał się okryć aurą tajemniczości. Być może pragnął, by zasypano go pytaniami o powód owej niemożności... więc Axel postanowił dać tę szansę komuś innemu. Duchowny jednak nie dokończył, jakby to co miał na myśli było oczywiste.
- Co do łaciny to nie ma problemu Terry, choć wiesz jak to jest z językami. Nie przychodzi to szybko - dodał spoglądając na Boytona..
- Ano wiem, ale prawdopodobnie mamy całkiem sporo czasu, jak się chyba wydaje. Dziękuję - odparł sierżant. Ostatecznie bowiem, jakby nie było, łacina się przyda kiedyś.
Axel, jak na razie przynajmniej, nie zamierzał wtrącać się w rozważania na temat przydatności języków i czasu, jaki trzeba będzie przeznaczyć na naukę. Mogło się okazać, że ugrzęzną tu na wieki, a mogło im się udać wydostać za miesiąc. W jego jednak przypadku nauczenie się języka panien wodnych, Aalaes'qa, było, można śmiało rzec, obowiązkowe.

Tymczasem Karen miała wrażenie, że w całej tej opowieści słucha jakiejś bajki. Jak zawsze było jakieś zło, zamknięte przez dobro. Czyhające na bohaterów opowieści. Gdy panowie rozmawiali o lekcji łaciny, rudowłosa uśmiechnęła się lekko. Zawsze myślała, że to taki mistycznie odległy język, choć gdzieś na codzień obecny w życiu współczesnych ludzi… Nie sądziła, że kiedyś będzie miała potrzebę nauczenia się go. Zainteresowała ją też wizja, że idą w miejsce, gdzie tacy jak oni zamieszkiwali wcześniej, to bowiem mogło oznaczać jakieś pamiątki… Chciała to miejsce bardzo zobaczyć.
- Jak Aalaes mierzą czas? - spytał Axel. - Kto w dzisiejszych czasach uczyłby łaciny, więc ten Eusebio musiał tu mieszkać dość dawno temu.
"Pewnie zapytał ją o wiek i dziewczyna się obraziła" - pomyślał rozbawiony.
- Mogę spytać - odpowiedział Alexander. - Mam też nadzieję, że Ala zostanie z Moniką i kimś jeszcze, oraz z bagażami, gdy będziemy szukać Ilham. Nunc non eant vobiscum - odezwał się do Alaen. - Unus ex nobis periit in ligno, quod non sciunt aliquid de monte et aalaes’vo. Est enim invenire eam. - Zerknął na Axela, ten to potrafił sobie znaleźć co akurat ważne. Bo przecież najważniejsze było, czy wróżki mają zegarki. - Quam tue tempore metitur? - dodał.
- Illa est non amissa, illa sicut et ambulatis. Illa iuxta est, at flumine, in via nostra - odpowiedziała Alaen. - Tempus solis.
Ksiądz widocznie odetchnął z ulgą.
- Dobra nasza, jednak wszystko pod kontrolą. - Rozpromienił się lekko. - Ala wie o Ilham, która jest gdzieś przed nami. Co do mierzenia czasu, mówi o słońcach.
- A kalendarz? Mają pory roku? Liczą lata? - doprecyzował swe pytanie Axel.
- Może nie potrzebują ich liczyć. W takim razie kalendarz byłby dla nich zbędny - mruknął stosunkowo cicho Terry rozważając pytanie Axela.
- Według mitologii nimfy były długowieczne - równie cicho odparł Axel. - W takim przypadku kalendarz można wyrzucić do kosza.
- Cur non requies vos? - zapytała Alaen, przypatrując się Monice. Niema dziewczyna, oparta o drzewo, oglądała właśnie swoje stopy od spodu. W końcu sandały pożyczyła Ilham, nie była zaś przyzwyczajona do chodzenia boso.
- Nos reliquas. Satis est iustus ut manere et non ambulabunt. - Alex uśmiechnął się lekko do skrzydlatej. - Hoc scire, si hic esset annorum deductis, iam non tantum tempore, et quam. - Wskazał na Axela.
- Nos subtrahere. Cum auxilio soles - odpowiedziała uprzejmie Alaen, jednocześnie kierując się w stronę strumyka. Kucnęła przy nim, chociaż jej stopy nadal nie dotykały ziemi, i zamoczyła dłonie w wodzie.
- Jak uprzednio, za pomocą słońc… A to ważne? - powiedział Alexander, kierując swoje pytanie do Axela.
- Moglibyśmy się dowiedzieć, ile słońc temu był tu Eusebio - odparł zapytany. - A czy to ma jakieś znaczenie? Nie wiem. Ponoć każda wiedza może się na coś przydać.

Zaiste mogła, ksiądz na powrót zaczął rozprawiać ze skrzydlatą, powtarzając pytania jakie sugerowali towarzysze i które ubierał w lingua latina. Alaen odpowiadała uczynnie i grzecznie, nawet gdy niektóre pytania niezmiernie ją zdziwiły lub uznawała, że wcześniejszą odpowiedzią wyczerpała temat. Tak tedy ksiądz przekazał, że Eusebio był na wyspie blisko sto tysięcy słońc temu, a po nim ktoś jeszcze tu przybywał z ich świata, choć ona sama nie wszystkich poznała i nie ze wszystkimi rozmawiała. Na temat ewentualnych rzeczy po poprzednich ‘gościach’, między innymi ubrań, Alaen zdziwiła się, że potrzebują więcej niż mają na sobie i niejasno dała do zrozumienia, że odpowiedź na temat ‘pamiątek’ po Eusebio i innych kryła się już w jej odpowiedziach.
Alex uznał, że zapewne znajdują się one w miejscu, ku któremu ich prowadzi.
Skrzydlata nie rozwijała też tematu innych niebezpiecznych miejsc poza górą i żerowiskiem syren, jakby deklaracja zabrania ich w bezpieczne miejsce w jej rozumieniu wykluczała potrzebę zamartwiania się o to gdzie może czyhać zagrożenie.

Axel orłem w obliczeniach pamięciowych nie był, lecz tabliczkę mnożenia znał, tudzież skracać potrafił. Gdy więc po pobieżnych rachunkach wyszła mu zawyżona nieco liczba koło dwieście osiemdziesiąt się obracająca, przestał się aż tak dziwić, że nauczyciel Alaen łaciną się posługiwał. No i ciekawą rzeczą było, czy wrócił do swoich, by legendy o syrenach opowiadać, czy też jego kości bieleją gdzieś wśród piasków.
Jednak ciekawość ciekawością, a on nie zamierzał tego tematu poruszać.
Tymczasem rozmowa w mowie Katona Starszego trwała dalej. Alexander wypytywał Alaen o kontakty aalaes z chrześcijaństwem, wobec przybywania tu chrześcijan z ich świata. Skrzydlata potwierdziła, że słyszała nauki o Chrystusie między innymi od rzeczonego Eusebia, jednak niejasno zasugerowała, że nikt z tubylców specjalnie nie wziął ich za swoje. Mieli tu jakąś własną boginię, a przybysze o Jezusie opowiadali tak, że ich wersje różniły się od siebie. Jedyne co skrzydlate z tego wyniosły jak się zdawało to uznanie Zbawiciela za dobrego człowieka wartego naśladowania.
Alexander relacjonował to wszystko w czasie krótkiego postoju i dalszej wędrówki przez las. Może i innych średnio to interesowało, ale zdecydował się przekładać wszystko.

- Cum sumus ut in tuto loco. Iterum autem videbo?
- Nescio - odpowiedziała z uśmiechem obracając się by zerknąć na pytającego, a zaraz po tym na Terry'ego - Illud dependet.
- Hm… pytałem czy zobaczymy się jeszcze po tym jak doprowadzi nas do tego “bezpiecznego miejsca”. By z czasem pytać jej się i radzić… Powiedziała, że nie wie, że to zależy… - spojrzał na Tery’ego nie mając pojęcia czemu skrzydlata uzależniała to najwidoczniej od nich, lub od samego Boytona.
Terry początkowo nie zrozumiał słów Alaen, dopiero kiedy Alex przetłumaczył swoje pytanie i jej odpowiedź zdziwił się. Bowiem niby dlaczego miałoby to być uzależnione od niego. Oczywiście Alaen była miła, pomocna oraz stanowiła kogoś, kogo naprawdę tutaj w mgnieniu oka polubił Jakby nie było, taka super fajna ciocia. Pokiwał więc potwierdzająco.
- Alexandrze, przetłumacz proszę, że będzie nam bardzo miło, jeśli zaś moja osoba stanowi przeszkodę w tej sprawie, mogę się odsuwać gdzieś na bok. Wiem, że Dafne nie cierpi mnie, co zresztą niestety pokazało się przed chwilą, ale jeśli właśnie powoduje, że się pytasz oraz mówisz, że ode mnie zależy, naprawdę stanowczo nie będę się narzucał, choć oczywiście byłoby miło widywać się, rozmawiać, nawet wspólnie porysować, dopóki Alexander nie nauczy nas łaciny. Zarówno bowiem ja, jak moi towarzysze, będą się cieszyć z takiego spotkania z tak sympatyczną osobą, jak Ty Alaen - postarał się uśmiechnąć, choć trudno powiedzieć, czy wyszedł mu fajny, radosny uśmiech, czy jakiś taki niepewny, krzywy.
- Terry dicitur, quod volumus es laetus iterum autem videbo vos… - ksiądz tłumaczył tak jak wcześniej starając się używać najprostszych słów i zwrotów, z mało rozwiniętą gramatyką. Alaen mówiła, że mówi po łacinie słabo, toteż zwracał się jak najprościej. Miał nadzieje, że nie umniejszy tym uprzejmości słów Boytona. - Quo dependet? - zakończył po przełożeniu wypowiedzi Terry’ego.
Skrzydlata wyraźnie się zdziwiła i zaczęła prostować te podejrzenia. Zaczęła mówić też o Dafne, a Alexander starał się doprecyzować coś czego nie zrozumiał.

- Mówi, że to zależy od tego, czy ona będzie chciała, czy my będziemy chcieli. Według niej nic na tę chwile nie stoi na przeszkodzie. Polubiła cię Terry, to jeden z powodów dla których uważa, że warto jej będzie czasem do nas wpaść. - Ksiądz uśmiechnął się lekko. - Ale uważa też, że nie jest tak iż Dafne Cię nie cierpi. Jesteśmy al’devus syreny. Po ichniemu to osoba podopieczna, którą się zratowało od śmierci bądź zagrożenia. Póki nas lubi to trzyma nad nami pieczę - skrzywił się sarkastycznie. - Ale to nie przymus, przestanie nas lubić, zostawi samym sobie.
- Ja także cię lubię Alaen oraz cieszę się, że ciebie spotkałem i teraz chyba tym bardziej mogę podziękować, choćby za jedzenie dla nas wszystkich. Było wspaniałe - zaznaczył mocno rozglądając się po kompanach, licząc na to, iż innym także bardzo smakowało. - Dziękuję za miłe słowa oraz bardzo chciałbym, żebyś nas odwiedzała oraz spotykała kiedy tylko będziesz miała ochotę - szczerze powiedziawszy, po księżniczce Dafne ciocia Alaen była niczym ożywczy powiew wiatru w zatęchłym pomieszczeniu. Boyton bardzo się ucieszył, że to nie on stanowił problem dla wróżki i że Alaen oraz Dafne nie miały jakiegoś wspólnego układu. Któż by bowiem wiedział, co syrena naopowiadała wróżce? Wszak języków nie znali, stąd rodziła się jeszcze większa potrzeba kontaktu, żeby nauczyć się mówić. Aż wreszcie Alaen była miła. Chyba właściwie każdy normalny człowiek lubi przebywać obok osób właśnie miłych. Dlatego ucieszył się bardzo ze słów wróżki. Pewnikiem widać to było na twarzy byłego sierżanta królewskiej armii.
Alex tymczasem tłumaczył jego przemowę, lecz dodał w niej i coś od siebie. Pytanie na koniec.
Gdy odpowiedziała ksiądz jakby chciał coś powiedzieć, w oczach błysnęło mu coś złego, lecz zaraz zgasło. Nie pytał więcej o nic oddalając się w kolumnie marszowej od skrzydlatej i idąc obok Moniki. W myślach przepełniała go irytacja. Ruda kretynka mogła nakierować ich na strumień niby przypadkiem na kilka różnych sposobów nie ujawniając kim jest. Za to ciągała ich naokoło wyspy by poili się pomarańczami. Jedyna opieka jaką im zapewniła to od jej ziomków, poza tym…
Przerwał bo zły nie kontrolował swych myśli szumiących w głowie. Tak jak nie chciał drążyć z Alaen tematu by nie doszło do awantury, tak nie chciał by Monika czytała wszystko wraz z emocjami jakie miał względem rudej i jej “opieki”. Tymi złymi i tymi… innymi.
Nawet jeśli Monika cokolwiek “wyczytała” z trzeszczących w księdzu myśli, to nie dała o tym znać. Milcząc w podwójnym tego słowa znaczeniu, gdyż milczenie obejmowało również wymianę myśli z Alexandrem.



 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 03-11-2016 o 16:05.
Leoncoeur jest offline  
Stary 03-11-2016, 16:01   #86
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
DZIEŃ II - im dalej w las tym więcej… grzeszników

Ilham leżała kontemplując moment odpoczynku…
Jak to jednak mówią: to co dobre, musi szybko się skończyć. Irance trudno było powiedzieć, ile minęło czasu. Wydawało się, że bardzo dużo.
Pierwszym co zwróciło jej uwagę, był szelest. Dobiegał z jej lewej strony, zza drzew. Cóż, przeważnie pierwszy był szelest…
Świadczył o tym, że coś się tam dzieje, coś się zaraz wydarzy, coś, ktoś zaraz wyskoczy, wysunie się, wyjrzy… zza drzewa.
No nieee, niiieeeeee! Czy w tym przeklętym miejscu, nie można mieć ani chwili spokoju?!
Ilham poderwała się spazmatycznie do siadu, przykrywając się liściem paprotki.
- Kto tam? Co tam? Stój gdzie stoisz i obyś się okazał zwierzęciem! - Iranka wlepiła czujny wzrok w zarośla, paplając po persku, zupełnie bez zastanowienia, że jeśli to coś, co szeleściło w krzakach było humanoidem i co gorsza, było którymś z rozbitków, to ten i tak jej nie zrozumie. Nic to, łapiąc za koszulkę, zarzuciła ją szybko na siebie, nie zwracając uwagi na to, że założyła ją tył na przód.
Słowa Iranki sprawiły, że coś co się zbliżało, zatrzymało się.
- Ja pierdole… - usłyszała kobiecy głos dobiegający z tego samego miejsca - chuj ci w dupę, jak jesteś kolejną popierdoloną wróżką czy czymś tam, ja sobie tu tylko idę. - To coś zaczęło mówić po angielsku, i zaraz po tym ruszyło na nowo w stronę Ilham.
Angielski? Czyli jednak rozbitek, znaleźli ją!
- STÓÓÓÓÓJ! - zawyła, tym razem w angielskim, przerażona muzułmanka, leżąc na plecach z biodrami w górze, starając naciągnąć gacie na tyłek. Nie ważne czy głos był kobiecy, czy męski, nie miała ochoty świecić golizną przed obcymi.
- Dobra… ok, możesz iść. - W ostatniej chwili wciągnęła portki na pupę… może nawet troszeczkę za bardzo, po czym klapnęła pośladkami o ziemię.
- Ja pierdole… - przekleństwo ponowiło się, a tym razem Iranka mogła doskonale zobaczyć do kogo należy ów głos. Zresztą, w popłochu ubierania spodni pewnie zarejestrowała, że ów osoba, może zwolniła, ale na pewno nie posłuchała komendy “stój”.




Niebieskowłosa dziewczyna, w dość charakterystycznej czarnej, damskiej koszulce zespołu System Of a Down, w czarnych spodenkach nabijanych przy pasku ćwiekami i czarnych sandałach patrzyła na nią z niedowierzaniem.
Ilham z początku obserwowała nowoprzybyłą leżąc na plecach i zadzierając głowę do góry, w końcu przewróciła się na brzuch i podniosła na rękach, zawijając się we włosy jak w dywan.
- Eee… - kobieta pierwszy raz widziała niebieskowłosą. To ją trochę zbiło z tropu, bo myślała, że na wyspie rozbili się tylko ci, których poznała na plaży. - Eee… a ty… to kto? - Ilham wspięła się na wyżyny intelektu w tym ponad trzydziestostopniowym upale.
- Wendy Williams - rzuciła niebieskowłos, najzwyczajniej w świecie przedstawiając się. - Angielka. Z Ziemi. - Dorzuciła ironicznym tonem głosu. - A ty, to kto?
- Ilham Daei… to znaczy Ahmadineżad… z Persji… eee… Iranu. - Kobieta nie odrywała wzroku od twarzy rozmówczyni, całkowicie zaskoczona jej widokiem. - Rozbiłaś się promem? Wczoraj… - dodała po chwili, siadając na kolanach.
Wendy przyglądała się Ilham teraz z jeszcze większym zaskoczeniem, przez kilka chwil milcząc i nie odpowiadając.
- Ja pierdole… - zaczęła w końcu - tak. Ale wkoło mnie były same trupy. - Dziewczyna skrzywiła się. - Zaczęłam wałęsać się po lesie. Z Iranu…? - Dziewczyna położyła dłoń na własnym czole.
- Płynęłam z Anglii… nie z Iranu. - Il zamrugała kilka razy, czując jak zaczyna się gotować z gorąca. Skupiła się więc na rozplątywaniu z burzy włosów, które jakoś tak od połowy długości, zaczynały się lekko kręcić przez co wydawało się, że jest ich jeszcze więcej niż w zasadzie było. - Nie widziałam cię na plaży ze strefą… tam się obudziłam też były trupy ale też kilku z nas przeżyło. Odeszłam od ich grupy… - Iranka mówiła swobodnie po angielsku, z silnym i twardym akcentem całkowicie odmiennym od tego hinduskiego czy pakistańskiego jaki można usłyszeć w budce z kebabem.
- Jesteś głodna? - Pielęgniarka spojrzała z dołu na rozmówczynię. Nie wiedząc czemu czuła się spięta w tej konwersacji, jakby nie do końca wierzyła w to co widzi i słyszy, jakby nie do końca sobie lub jej ufała.
- Zaje-kurwa-fajnie - zaczęła Wendy, z pewnym oburzeniem w tonie głosu. Swoją drogą, dziewczyna mówiła płynnym typowym dla Anglików, angielskim bez cienia śladów jakichkolwiek innych akcentów. - Więc utknęłam na magicznej pierdu pierdu wyspie z pojebanymi wróżkami, Iranką i…? Grupką innych popierdolonych rozbitków, od których uciekła? Świetnie! Wyśmienicie! Ja pierdole… - a dalszy potok słów poleciał nie tylko szybko, co coraz bardziej nerwowo.
- Dobra, sorki już się uspokajam. Tak… ten, masz coś do jedzenia? - Tym razem zapytała uprzejmie, rozglądając się wokoło dziewczyny.
Persjanka przez chwilę słuchała owego popisu mowy współczesnej, zastanawiając się czy by przypadkiem nie poprosić Wendy o zbastowanie z tymi przekleństwami, gdy ostatecznie zdecydowała, że bezpieczniej jest się po prostu wyłączyć i udawać, że się słucha, ale nie słucha... jeno prosi Boga o wybaczenie.
- Mam daktyle… tylko… niestety. - Wskazała na gałązkę z owocami. - Usiądź jesteś pewnie zmęczona - mruknęła, robiąc miejsce na paprotkach.
W jej głowie od pewnego czasu kręciło się słowo “wróżki”, które padło w tej nietypowej wymianie poglądów kilka razy. Czyżby kobieta spotkała jinny?
Pytanie… czy były dobre, czy złe?
Kolejne pytanie… czy aby na pewno miała do czynienia z rozbitkiem, a może właśnie gościła demona, pod takowego się podszywającego?
Następne pytanie…
“Dobra nie… i tak już jesteś martwa Ilham.”
Kobieta pokręciła głową w zrezygnowaniu.
- Co tak kręcisz głową? - zapytała Wendy, która już zaczęła podchodzić do Iranki korzystając z jej zaproszenia.
- Staram… staram się ułożyć wszystko w głowie… jestem osobą wierzącą… trochę mi ciężko. - Ilham popatrzyła na niebieskowłosą, po czym spuściła wzrok na ziemię. Wyglądała raczej jakby przegrała batalię z własnymi myślami i to już dawno temu.
- Spoko, czaję to - powiedziała Wendy przysiadając się naprzeciwko - ja byłam od wczoraj sama. Też mi było ciężko. Płynęłaś promem Seaways? - upewniła się, wzrok jednak utkwiła w daktylach.
- Brzmi znajomo - odparła brunetka zapraszając do częstowania się owocami.
- Dzięki - Wendy sięgnęła owoce i zatopiła w nich ząbki. Jadła milcząc i co jakiś czas zerkając na Ilham, ta natomiast nie wiedziała co mógłby jeszcze powiedzieć. Dlatego też milczała, od czasu do czasu drapiąc się w to rękę lub nogę, co by nie zamieniać się w całkowity kamień.
- Długo już tak chodzisz po lesie? - w końcu przerwała milczenie ostatecznie zajmując dłonie rozczesywaniem włosów.
- Prawdę mówiąc… - dziewczyna westchnęła głośno - jak tylko się obudziłam i zobaczyłam te trupy… to po prostu zwiałam. Prosto w las… musiałam mieć cholernego pecha, bo od tego czasu jedyne co znalazłam to ta rzeka. Zero żarcia. Dziwne rośliny no i… - Wendy popatrzyła na Ilham takim wzrokiem, jakby miała powiedzieć zaraz coś w co dziewczyna i tak by nie uwierzyła. Urwała.
Irance było żal dziewczyny. Wiedziała, że biali są wrażliwi na temat śmierci oraz obcowania z ciałami zmarłych. Na pewno musiał to być dla niej szok, gdy się ocknęła z nimi na plaży, prawdopodobnie nawet większy od dwóch słońc na niebie.
- My za to mieliśmy tylko daktyle i pomarańcze - odparła, sama urywając sobie jeden z owoców, chcąc oszukać spragniony przełyk. - I kokosy więc jakoś przetrwaliśmy jeden dzień. - Wzruszyła ramionami. - Podobno na wyspie są “tubylcy” - dodała po chwili, nie wiadomo nawet po co. - Pewnie ci z mojej grupy będą się chcieli z nimi dogadać albo co… nie wiem. - ponowne wzruszenie ramion tylko utwierdzało w fakcie, iż kobiecie było wszystko jedno.
- Widziałam wróżkę - przyznała takim tonem jakby mówiła “wiem, jestem wariatką”. - Serio.
- A na niebie mamy dwa słońca i dwa księżyce - oznajmiła ta druga, podobnym tonem głosu.
- To fakt… - przyznała niebieskowłosa, kierując przy tym wzrok w górę, na niebo. - Dlaczego jesteś tu sama? - zapytała, wracając wzrokiem do Iranki. Było w jej tonie zwykłe, naturalne zdziwienie.
Ilham wzruszyła ramionami, wzbijając smutne spojrzenie w kolana. Przez pewien czas milczała, gładząc się po włosach w uspokajającym geście.
- Nie jesteśmy… na Ziemi jak to wcześniej zasugerowałaś, mówiąc, iż to właśnie z niej pochodzisz. Otóż… jeśli więc na niej nie jesteśmy oznacza to, iż nie żyjemy i znaleźliśmy się w innym świecie. - Kobieta zaczęła ostrożnie i cicho mówić, przestraszona własnym głosem, zupełnie jakby spodziewała się nagłego sprzeciwu i nagany ze strony Wendy. - Przynajmniej według Islamu… - dodała dyplomatycznie, dodając w duchu, iż jest ona jedyną, prawdziwą i słuszną religią i inaczej być nie może. Nie chciała jednak wyjść na ekstermistkę, którą wszak nie była, ale ludzie byli przewrażliwieni na punkcie muzułmanów i okrzykiwali terrorystą każdego, kto ośmielał się jawnie przyznawać się do miłości do owej religii.
Ponownie więc przez chwilę milczała, rozważając czy ma dalej mówić, czy może już lepiej zamilknąć na wieki. W końcu jednak ponownie wzruszyła ramionami. - A skoro nie żyjemy… to w sumie jest nam wszystko jedno, prawda? - To nie była prawda i dobrze o tym wiedziały obie z zebranych. Jednak jedna przed drugą nie chciała przyznać, że bardzo się bała, że czuła się samotna i opuszczona nawet w grupie ludzi, że nie rozumiała co dzieje się dookoła niej, że dręczyły ją wątpliwości i wyrzuty sumienia, że nie radząc sobie w sytuacji w której się znalazła… po prostu uciekła - jak tchórz, a może… jak zwykły, normalny człowiek?
- Trochę pierdolisz, a trochę cię czaję - odparła Wendy spokojnym tonem głosu, z rozbrajającą szczerością. - No bo, pomijając religie, bo na religiach to ja się nie znam. Sama w nic nie wierzę, chociaż moja rodzina uznaje się za chrześcijan… - Dziewczyna rozłożyła ręce. - To też tak na początku sobie myślałam. Może umarłam. Pamiętam przecież, jak wypadłam z szalupy do wody i tonęłam. Więc ni chuj nie umiem wyjaśnić skąd wzięłam się w ogóle żywa gdziekolwiek. W około trupy. Tropiki, dwa słońca… totalna paranoja! - Wendy zaczęła gestykulować pokazując swoją głowę, jakby z tą było coś nie tak. - I tak sobie myślałam, może to niebo, może to piekło, może to jakiś czyściec, inny świat, cholerna inna rzeczywistość… chuj wie. No ja na pewno nie wiem. Ale jedno wiem na pewno… nie czuję się martwa. To znaczy… nawet jeśli jestem. Czuję jak mi w chuj gorąco. - Przy tych słowach dziewczyna chwyciła z przodu swoją koszulkę i pociągnęła ją odrywając na moment od spoconego ciała. - Czuję też głód i pragnienie. Ty pewnie też? Więc póki mam te wszystkie typowo ludzkie, popieprzone czy nie popieprzone… ale jednak uczucia, to nie jest mi wszystko jedno. Chcę przetrwać. I egoistycznie chciałabym nie męczyć się w tym przetrwaniu. Czaisz?
Czy Ilham czaiła… tego nie była pewna, bo aktualnie skupiła się na tym, by nie wzdrygiwać się z obrzydzeniem na każdy wypowiedziany przez Wendy epitet. I choć czuła, że między nimi zrodziła się większa nić porozumienia, niż między nią a innymi rozbitkami… to i tak zaczynała mieć dość jej obecności.
- W takim razie może znajdziesz resztę? - zaproponowała spolegliwie, związując włosy w warkocz. - Ja co chwilę na kogoś wpadałam a usilnie starałam się zejść każdemu z drogi. To miejsce musi być małe…
- Nie wiem. Ja dopiero teraz trafiłam na ciebie. Czyżbym miała pecha. Albo nie ja a ty? - zapytała Wendy.
Odpowiedziało jej wzruszenie ramionami i rozbrajający uśmiech. - Może jedno i drugie. Możemy iść razem w dół strumienia… bo tam się właśnie wybieram. Na plażę przy jego ujściu.. o ile takowe istnieje. Jak trafimy na moich to będziesz mogła się odłączyć o ile nie stwierdzisz, że to… pierdolisz. - Iranka zarumieniła się lekko gdy wypowiedziała jedno z zakazanych słów.
- Świetnie! - ucieszyła się Wendy. - To znaczy, świetnie i nie świetnie… - poprawiła się. - Serio chciałabyś być tak całkiem sama?
Dziewczyna zastanowiła się nad jej słowami, charakterystycznie marcząc nos i ściągając usta w dzióbek. Jej spojrzenie padło na przyduże sandały na stopach. Powinna je oddać właścicielce.
- Ci ludzie są mi obcy… duchowo, kulturowo, etnicznie… Między tobą a mną jest kolosalna przepaść. Nie jest jednak tak rażąca… gdy nie muszę nad nią siedzieć i obserwować reszty na drugim jej brzegu. - Iranka westchnęła ciężko, drapiąc się po głowie w zakłopotaniu. Z jednej strony bardzo chciała być wśród ludzi, z drugiej czuła się w pewien sposób odrzucona, nie ludzie ją jednak seperowali, a ona sama. Jej świat od zawsze był czarno biały. Haram i halal. Nieodłączna para każdego muzułmanina. Im bardziej starała się walczyć, w tym większe poczucie winy się wpędzała. - Jesteś zmęczona? - mruknęła po chwili, spinając się w sobie jakby chciała wstać.
- Tak trochę, ale dam radę - Wendy mruknęła do niej okiem. - Możemy ruszać. A słuchaj… - dziewczyna podrapała się po czole - nie wiem czy to nie będzie jakieś fo pa… no wiesz. Przepaaaaść. Ale chciałam o coś jeszcze zapytać. Jak to będzie durnowate z mojej strony to weź mnie po prostu zdziel czy nie odpowiadaj. Dobra?
- Nie śpieszy mi się… możemy posiedzieć. - burknęła pod nosem, starając się wyglądać na silną, choć czuła jak zaczynają szczypać ją oczy. - Wal śmiało… - zachęciła, skubiąc końcówki włosów.
- Powiedz mi jak twój bóg podchodzi do samobójców? No wiesz… czy w twojej religii to coś złego? - zapytała Wendy. Wyglądało na to, że szczerze była ciekawa odpowiedzi.
- Hmmm… to zależy - zaczęła niepewnie, opierając się rękoma o ziemię za sobą. - Takie zwykłe samobójstwo jak na przykład skok z mostu bo rzucił mnie chłopak to grzech… Ale złożenie swojego życia jako ofiarę… świadomie rezygnujesz z życia, nawet czasem sama je sobie odbierasz, ale przyświeca temu cel… jak na przykład w Świętej Wojnie… przez wielu uczonych taka śmierć uznawana jest za chwalebną. Śmierć w “męczeństwie” za religię… - Ilham pokręciła w zrezygnowaniu głową. - Przepraszam, nie jestem dobra z religii… a nawet jako kobiecie nie przystoi mi się wypowiadać na tak ważne tematy, nie mam ku temu wykształcenia. Przyjmijmy jednak, że w większości przypadków samobójstwo jest potępiane.
- Hmmm… - Wendy mruknęła, zastanawiając się nad czymś dłużej. - Czy to takie ważne, że jest ta przepaść? - zapytała w końcu zmieniając temat na poprzedni. - No bo, tak czy inaczej to człowiek i to człowiek. W takiej dziwnej sytuacji łatwiej przetrwać jednak razem. A oddalenie się w nieznane samemu… tak tylko sobie myślę. Czy ja bym tak umiała jak ty, jakbym już kogoś spotkała z kim mogłabym sobie jakoś lepiej radzić niż sama. Sama popadam w różne nastroje. Raz mam ochotę żyć i się nie poddawać, a innym razem usiąść i… no wiesz. - Dziewczyna skubnęła jeszcze jednego daktyla, wbijając po tym wzrok w wodę nie w Ilham.
- Nie jestem sama… - odpowiedziała z pełnym przekonaniem Il. - Bóg jest ze mną. Nie ważne jak niedorzecznie to może dla ciebie brzmieć… to nie odeszłam samemu. Urodziłam się, bo On tak chciał. Trafiłam tu, bo On tak zadecydował. Zaszłam nad strumień, bo On mi wskazał drogę… spotkaliśmy się, bo On skrzyżował nasze ścieżki. - Gdy to mówiła, z niewiadomych przyczyn przed oczami stanął jej Terry, który trzymając ją za ramiona mówił o powrocie. Chodziło mu oczywiście o jej “zejście” na ziemię, bo prawdopodobnie sądził, że zwariowała. A jeśli to Allah zesłał jej tego dziwnego mężczyznę, którego imienia nie mogła spamiętać?
“Ja pierdole…” kobieta kaszlnęła, maskując prychnięcie głupkowatym śmiechem.
- Nie martw się… jeszcze ich spotkamy Insha’allah, już nie musisz się sama błąkać po lesie.
Wendy wróciła wzrokiem na Ilham. Uśmiechnęła się do niej ale nic nie powiedziała, w milczeniu skubiąc palcami daktyla jakby zapomniała, że to się je a nie miętoli.
Za to Iranka przeszła na czworaka nad strumień, pochylając się nad nim. W swojej pysze i przekonaniu o własnej wiedzy, zapomniała kto tak naprawdę rozkłada karty w całej tej rozgrywce. Napełniając prawą dłoń rześką wodą, poczęła gasić w milczeniu pragnienie, dziękując Stwórcy za ową możliwość i prosząc go o wybaczenie.
Jej towarzyszka zjadła ostatniego daktyla, pestkę zaś z impetem przerzuciła na drugą stronę rzeki. Było słychać jak ta ląduje gdzieś między liśćmi obijając się o nie. Widać niebieskowłosa nie potrafiła spokojnie usiedzieć nie mówiąc, lub nie robiąc czegoś co by być może nie wypadało. Po tym otrzepała dłonie i wstała, czekając cierpliwie aż Ilham skończy. Co jakiś czas wędrując wzrokiem to na Irankę, to na ich otoczenie.
- Dobra… nie ma co. - Kobieta podniosła się znad wody, otrzepując kolana i zbierając liście paproci. Skoro już je zerwała i przez tyle godzin targała, postanowiła ich nie porzucać na zmarnowanie. - Chodźmy, może dojdziemy dziś na te plażę… - zaproponowała bardziej dziarskim głosem.
- No to w drogę… - Wendy ruszyła dwa kroki i zatrzymała się. - A ta zielenina to po co? - zapytała przekrzywiając głowę.
- Eee… - odpowiedziała jej zdziwionym wzruszeniem ramion. - Urwałam je by mieć na czym spać… a teraz trochę mi żal… i tak je nosze, co by, nie wiem w sumie… skoro i tak niedługo uschną i zamienią się w proch to przynajmniej niech się na coś przydadzą.
Wendy wzruszyła tylko ramionami, jakby (mimo, że o to zapytała) była to sprawa Ilham. Jak sobie chce coś taszczyć, to niech taszczy.
Po tym dziewczyna ruszyła, zgodnie z płynącą rzeką, upewniając się, że Ilham też idzie.
Szła dzielnie z naręczem kwiatów, rozglądając się na boki jakby czegoś szukała. Skoro daktyle się skończyły, Il od razu przełączyła się w tryb poszukiwania jedzenia, na najbliższy czas.
Niestety jak na złość jedyne na co natrafiła to tukany, papugi i żaby, począwszy od najmniejszych a skończywszy na wielkości kilogramowego worka cukru. Takie bydlęta mogłyby zjeść latające wiewióry na podwieczorek, może… miały nawet zęby? Niestety, a może i nie, Iranka nie miała ochoty tego sprawdzać.




- Ugh… - dziewczyna zrównała się z towarzyszką. - Płynęłaś na wakacje? Koncert? Studia? - zagadnęła ciekawsko, czując się niezręcznie we wszechobecnym milczeniu.
- Płynęłam na wesele znajomego. Nie sama… - Wendy urwała, jakby zabrakło jej słów. - Więc, bardziej jak na wakacje, co nie? - Dodała zaraz, zerkając na Ilham.
No to teraz pojechała… już byłoby lepiej gdyby siedziała cicho. Kobieta pobladła nieco, drepcząc obok z wbitym w ziemię wzrokiem.
- Chyba tak - odpowiedziała w końcu, zastanawiając się czy niebieskowłosa obudziła się ze swoim kompanem na plaży, w takim wypadku nic dziwnego, że wypruła od razu w las.
- A ty? Dokąd płynęłaś? - Wendy odwzajemniła pytanie.
- Do męża… - na ułamek sekundy, Ilham otworzyła szerzej oczy, jakby się czegoś wystraszyła lub po prostu zdziwiła. - To znaczy… na spotkanie z nim… czeka na mnie, chyba… - wydukała speszona.
- Łoł. Serio? To znaczy… wyglądasz młodo. W sensie… nie spodziewałam się, że już… to znaczy… - Wanda utknęła w kozim rogu, próbując wytłumaczyć się o co właściwie jej chodziło. Wyglądało na to, że była po prostu zaskoczona, że Ilham ma już męża. - Ile masz lat?
- Dwadzieścia sześć - mruknęła zakłopotana Ilham. - Wiesz… w moich stronach wypadam już dość staro… Rodzice zaaranżowali mi ślub przed wylotem do Anglii… inaczej nie puściliby mnie na studia. - Wzruszyła ramionami, nie wiedząc co jeszcze dodać. W jej stronach wszystkie koebiety w jej wieku nie tylko miały mężów ale i dzieci… co najmniej trójkę, a ona ciągle była dziewicą, w dodatku stacjonującą za granicą z dala od rodziny.
Wendy zmarszczyła najpierw brwi. Później chwilę milczała.
- Znasz go w ogóle? W sensie, tak znasz, znasz? Czy eee… widziałaś tylko na ślubie?
- E-e. - Potrząsnęła w zaprzeczeniu głową. - Na początku pisaliśmy do siebie, a później gdy stać mnie było na telefon dzwoniliśmy na skype, od czasu do czasu… porozmawiać co u mnie…. co u niego… - Gorący rumieniec wykwitł jej na policzkach. Nigdy z żadną z koleżanek nie rozmawiała o swoim mężu, a tym bardziej z kimś obcym. Nie chciała też, by Wendy źle oceniła jej rodziców i “tradycję” jaką kultywowali, byli wszak dobrymi ludźmi i kierowali się troską o jej przyszłe życie.
- Hmmm… lubisz go? To miłe, że utrzymywaliście taki kontakt - odparła Wendy. - Wiem, że moja kultura jest inna… ale ja nie wyobrażam sobie by ktoś wybrał mi męża. - Dziewczyna zrobiła krótką pauzę, po której dodała jeszcze: - W ogóle nie chcę mieć nigdy męża.
- Jest dobrym człowiekiem i przykładnym muzułmaninem… - powtórzyła te dość puste frazesy, jakie można było usłyszeć od wielu kobiet “zmuszonych” do małżeństwa, jednak ton głosu Ilham, był miękki, zupełnie jakby dziewczyna wierzyła w to co mówi. - Jest… był… jest… - zapętliła się, nie wiedząc na którą płaszczyznę swego istnienia ma przejść. Żyjącą, czy martwą. - Jest dla mnie wyrozumiały, no i tak jak ja… na pewno równie mocno boi się tego małżeństwa, ale, jak Bóg da, będziemy wiedli szczęśliwe życie… Jak Bóg da. - po tych słowach, Iranka zgarbiła się nieco a usta wygięły się w płaczliwą falbankę.
- Dlaczego nie chcesz wyjść za mąż? - gdy upewniła się, że głos jej nie zawiedzie, odbiła piłeczkę w stronę Wendy.
- Eeemmm jaaa… - Wendy na dobry początek zapowietrzyła się. - Z dwóch powodów - powiedziała w końcu. - Po pierwsze, większość facetów to idioci, chamy i świnie. - Dziewczyna rozłożyła ręce. - Każdy ocenia według własnych doświadczeń. Nawet jak na początku są spoko, później rosną im brzuchy. Czekają, aż kobieta zrobi im obiad i poda piwo. Najlepiej jakby po drodze założyła jeszcze im kapcie na stopy i miliard innych rzeczy. A po drugie… więc ten, nie wiem jak zareagujesz bo jednak jesteśmy z trochę innych klimatów, ale chyba jednak bardziej kręcą mnie kobiety. No wiesz… - Niebieskowłosa wzruszyła przy tym ramionami.

“Grzech!”
Odezwał się głos w jej głowie.
“Grzech!”
Zawtórował drugi.


“Grzech, grzech, grzechgrzechgrzechgrzechgrzechgrzechgrzech”
Niczym fanfary rozbrzmiały małe Ilham przekrzykując się jedna przez drugą.


Iranka jednak dzielnie szła, choć jej dysk twardy zaliczył małego crusha. Szła dziarskim krokiem, uważnie patrząc pod nogi i od czasu do czasu wpatrując się ślepo przed siebie.
Bóg musiał mieć całkiem niezłe poczucie humoru, skoro zsyłał swojej córce potężne obuchy prosto w twarz, które paraliżowały jej umysł w odmóżdżającym mętliku.
Cisza jaka nastąpiła między obiema kobietami, nieustannie się przedłużała, zaczynając mordować krystalizującą się niezręcznością na liściach mijanych przez nie krzaków.


- A...ha… - tylko tyle zdołała z siebie wydusić po jakiś 15 minutach udawania, że panuje nad sytuacją.
- Nie przejmuj się tym - odparła wtedy Wendy, której wyraźnie było trochę głupio. - Każda z nas jest inna. Bóg, zróżnicował ludzi i nikt nie jest taki sam. No nie? Byłaś ze mną szczera… i ja cholera… - Dziewczyna urwała, zaciskając przy tym usta. Chciała odwdzięczyć się szczerością za szczerość. Miało być dobrze, a wyszło… jak zawsze.
“GRZEEEEEEEEEEEEEEEEECH!!!!”

Ostatnia z Ilham zapiała niczym wytrawna śpiewaczka operowa, aż sama kobieta nie wiedziała, czy przypadkiem to nie ona się teraz wydziera jak poparzona na całe gardło. Żadne z ptaków jednak nie dostało zawału i nie pospadało martwe z drzewa, także wydawało się, iż owy krzyk pozostał w bezpiecznym zamknięciu jej głowy.
- E...he… - brunetka potknęła się o gałązkę. - Ssspoko, nic mi do tego co z kim robisz… - odpowiedziała zgodnie z prawdą, choć jak widać owa prawda wprowadzała ją w ciężki do ogarnięcia stan otępienia. Nie wyglądało jednak, by zaliczała się do osób, które chciałyby spalić Wendy na stosie, nawrócić na jedyną, prawdziwą heteryczną stronę, czy po prostu odwrócić się i spitolić w las jak najdalej od niej.
Ilham potrzebowała czasu by się oswoić, bo bardzo starała się mieć umysł otwarty, co było nie lada wyczynem dla osoby mocno wierzącej.
- Cholera… - mruknęła znowu Wendy. - Chciałam być szczera. Czasami lepsza gorsza prawda, niż kłamstwo. Spierdoliłam wszystko mówiąc to? Zawsze wszystko muszę spierdolić… - Dziewczyna uderzyła dłonią w pobliskie drzewo, jakby to ono było czegoś winne. Jednocześnie zatrzymała się. Przejechała po tym obydwoma dłońmi po twarzy. - Ilham, cieszę się, że spotkałam kogoś żywego i … - Znów urwała, jakby zabrakło jej słów.
Ilham stanęła jak wryta, przestraszona zachowaniem dziewczyny. W całym tym zamieszaniu oraz natłoku myśli w stylu: czy mam teraz traktować ją jak mężczyznę i się okryć? nie zauważyła, jak upuściła naręcze paproci, podchodząc bliżej do Wendy i kładąc jej ręce na ramionach.
- Jestem tylko durną kwoką z irańskiej wsi… swego czasu, zareagowałam podobnie, gdy mój kolega… sąsiad, wyznał mi, że woli bym mówiła do niego Shaira… Jest moją najlepszą przyjaciółką odkąd zmieniła płeć. - Pielęgniarka była szczerze skruszona. Było jej nawet trochę wstyd za siebie. Nie było dla niej niczym nadzwyczajnym przyjaźnienie się z osobą transpłciową, a reagowała jak totalny konował na wieść, że ktoś jest homoseksualny… i pal licho prawo szariatu, które potępia takie zachowanie. Pal licho co ona sobie myślała, powinna zachowywać się bardziej stosownie - jak dorosła.
Wendy wyglądała na zaskoczoną, przede wszystkim słowami Ilham. Po tej długiej ciszy ze strony dziewczyny, nie spodziewała się takiego wyznania.
Przyglądała się jej przez chwilę nie nachalnie, po czym krótko skinęła głową.
- Może… zapomnijmy o tym? - zaproponowała nieśmiało, skruszona.
Kobieta uśmiechnęła się, choć uśmiech nie dosięgał do jej oczu. Patrzyła na nią smutno, trochę jak zbity pies.
- Okej… - przytaknęła, zabierając ręce. - Jest okej i będzie okej. - powtórzyła chcąc dodać i sobie i jej otuchy. Bóg testował ją na każdym kroku… raz dała plamę, ale teraz tak łatwo się nie podda. Postanowiła być bardziej “dzielnia”. Zbierając liście z ziemi, zachęciła skinieniem głowy do ruszenia dalej.
Wendy ruszyła, krok za nią. Dłonią przetarła oczy, jakby ją zaswędziały. Ale póki co nic nie mówiła, a Ilham nie naciskała z rozmową.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 03-11-2016, 16:20   #87
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację

Gdy Alaen uznała, że wszyscy już odpoczęli… (a ksiądz na chwilę przestał ją męczyć) ewentualnie, że nie ma co stać dalej bo i tak nie wyglądają na chętnych by odpoczywać. Zachęciła wszystkich by ruszali dalej, mówiąc (ustami księdza), że jeszcze daleka droga przed nimi.
Faktycznie, droga nie należała do krótkich. W dodatku chodzący boso czy ciągnący walizki spowalniali tempo w stosunku do tego, jakie można by osiągnąć gdyby nie to.
Ciężko powiedzieć ile czasu ciężkiego marszu, w całkiem zresztą niezłym upale minęło. Nikt bowiem nie zerkał na zegarek. W końcu skrzydlata panna znów stanęła, czekając aż wszyscy dojdą w jedno miejsce. Zapowiadało się, że znów będzie chciała, by odpoczywali. Ona jednak zaczęła pokazywać ślady, które były przed nimi na ziemi. A faktycznie, takowe były, nim zaś ich stopy zdążyły je zadeptać, wszyscy (zwłaszcza ci którzy lepiej się na tym znali) mogli je teraz obejrzeć. Alaen twierdziła, że należą do ich towarzyszki i tak jak mówiła prowadzą zgodnie z nurtem rzeki.
Tyle że, ślady ewidentnie należały do dwóch osób posiadających zupełnie inne sandały, jednak w podobnych rozmiarach. Te osoby musiały się kręcić w tym miejscu i ruszyć razem tak jak płynęła rzeka.
- Z pewnością Ilham się nie rozdwoiła - powiedział Axel. - W każdym razie idą w dobrym kierunku. Powinniśmy ich, je, dogonić.
Żałował trochę, że nie potrafi się porozumieć z Laajinem. Poprosiłby go, by poleciał na zwiady, i tajemnica wnet by została rozwiązana.
- Czyżby ktoś jeszcze ocalał, a może pozostał z dawnych czasów? - zdziwił się Terry. - Mam nadzieję, że nie zrobił nic złego Ilham. Ona ma wystarczająco kłopotów na głowie oraz chyba najtrudniej jej się odnaleźć - wyraził przypuszczenie. Widać przejmował się ich koleżanką, nawet jeśli ona sama nie chciała mieć z nimi czegokolwiek wspólnego.
Chyba ona, komuś, pomyślał Axel.
- Przekonamy się za chwilę. Może trzeba by przyspieszyć kroku - zaproponował. - Ale - ponownie spojrzał na ślady - tu nie wygląda na to, by ktoś kogoś ciągnął na siłę.
- Wydaje jakoś mi się, że biorąc pod uwagę, jak się zachowywała Ilham nie trzeba byłoby jej ciągnąć. Gdyby znalazł się ktoś, kto rzekłby do niej “Salam alejkum” czy jakoś tak, pewnie poszłaby za nim bez najmniejszej uwagi. Dlatego właśnie martwię się o nią. - Rzeczywiście, Iranka szukała, jak się wydawało, jakiejś stabilizacji, jakiegoś punktu odniesienia. Nie miała także nikogo podobnego do niej oraz wyznającego zasady jej cywilizacji. Nawet jeśli pozostali byli względnie tolerancyjni, to jednak chodzenie we flaneli przy czterdziestu stopniach było dla nich dziwactwem. Przynajmniej było dla Boytona, choć wiele lat przebywał na Bliskim Wschodzie.
- Druga muzułmanka? - Axel z zadumą spojrzał na Terry'ego. - Ktoś z jej kręgu kulturowego? Może i masz rację.
- Muzułmanka? Raczej niespecjalnie. Nie wiem. Takie przywitanie może rzucić każdy, zaś Ilham pewnie posłuchałaby - wydawało się Boytonowi.
Z tym Axel raczej nie mógł się zgodzić, ale byłoby to przerzucanie się opiniami bez pokrycia.
- Karen, Dominico, pomóc którejś z was? - spytał.
W ten sposób można by połączyć uprzejme z pożytecznym i iść szybciej.
Dominika spojrzała dziarskim wzrokiem na Axela, przyciągając do siebie ciągniętą przez nią torbę. Znalazł się dżentelmen po tylu minutach, albo godzinach, w sumie cholera wie.
- Nie dzięki - odpowiedziała na jego pytanie.
Jakby się bała, że ją okradnę, pomyślał rozbawiony tym gestem Axel.
Karen większość drogi była raczej milcząca. Nie znała łaciny, a nie miała specjalnie jakichś pytań do skrzydlatej osóbki. Więcej, z kompletnie irracjonalnych powodów, w pewnym momencie wymiany zdań zaczęła czuć delikatną niechęć do nimfy. Powiedziała coś nie tak? Zrobiła coś nie tak? Rudowłosa nie wiedziała o co jej chodzi. A może wiedziała, ale jakoś starała się trzymać to tylko i wyłącznie dla siebie. Zaciskała mocno dłonie na rączce od walizki i jak przystało na upartą irlandkę, ciągnęła walizkę bez narzekania. Choć czuła się zmęczona i choć najchętniej oddałaby ją komuś innemu, przelała swoją irytację na proces wleczenia bagażu i w ten sposób uparcie szła dalej. Każdy więc przystanek, choć pozwalał jej odetchnąć, nieziemsko ją irytował.
Poświęciła kilka myśli zagubionej Ilham. Oczywiście martwiła się o nią, ale jakoś inne sprawy teraz mocniej zajmowały jej głowę.
Zatopiona we własnych myślach niemal nie odnotowała pytania Axela. Zerknęła na niego, najpierw jakby chciała go zamordować, a potem jej mina się zmieniła, wyraźnie zrozumiała, że spojrzała na niego nieodpowiednio
- Miło, że pytasz… Nie, na razie jest ok… - odpowiedziała i odwróciła wzrok gdzieś na nieziemsko fascynującą kępę trawy. Pot ściekał jej po skroni, co kompletnie zaprzeczało jej słowom, ale najwyraźniej była bardzo upartą kobietą.
Nie włączając się do rozmowy o Ilham, Alex pchnął myśl do milczącej Moniki. Było w tym zapytanie czy nie jest zmęczona. W odpowiedzi Aleksander najpierw poczuł uderzenie smutku, zaraz jednak Monika przejęła kontrolę nad tym, co chce przekazać i zamiast niego jej zmęczenie. Dołączyła do tego zabawny obrazek siebie samej z wywieszonym na zewnątrz języczkiem, niczym padnięty piesek. Ksiądz przyklęknął przed dziewczyną tyłem do niej i pchnął jej myśl zaciekawienia z lekką nuta zatroskania na temat jej smutku. Obok tego również Monikę na jego barkach tak jak wracali do obozu z leniuchowania nad brzegiem morza. Dziewczyna wahała się, nie chciała bowiem nadwyrężać zanadto biednego księdza, a jednocześnie nie chciała spowalniać innych… w końcu więc przesłała mu myśl, że może dobrze, ale tylko na chwilkę. Do zaciekawienia i zatroskania nie odniosła się, jakby to nie był teraz na to czas. Nie naciskał, choć nie było mu łatwo przestać o tym myśleć. Do poprzednich uczuć wkradło się jeszcze żywe zaniepokojenie.
Chwilę później Aleksander mógł poczuć jej dłonie na swoich ramionach. Uniósł się dość lekko bo ciężar drobnej dziewczyny nie był zbyt problematyczny, ale wiedział, że niedługo zacznie to czuć.
Pieprzona kondycja.
Popatrzył po reszcie wskazując, że jest gotowy do drogi.
Posłał dziewczynie myśl o mnogich śladach wspomagając to nutą zaciekawienia. Monika była ciekawa, czy Ilham spotkała jakiegoś tubylca… chociaż skąd tubylec miałby sandały? Po tym zaś w jej umysł wpadła nagła myśl o trupach, które widzieli na plaży, a które ksiądz osobiście wraz z Terry’m pochował. Alex zdziwił się torem myśli dziewczyny, ciekawość jednak też wkradła się do jego głowy. Zaakcentował to znakiem zapytania. Monika zaczęła tłumaczyć, że kogo innego mogła spotkać jak nie tubylca? A ktoś przecież zabrał ciuchy Dafne i Aleksandra… zresztą, skąd Dafne mogła mieć ciuchy… takie zwykłe ciuchy. Później Monika zaczęła zastanawiać się, czy w ogóle potrzebnie o tym myśli. Delikatnie niby pieszczota Alex wysłał jej obraz dwóch słońc, skrzydlatej elfki, strefy… wskazał absurdalność tego co spotykają na każdym kroku i zasugerował iż nawet dziwne, zdawałoby się niepotrzebne myśli mogą przybliżać ich do prawdziwego spojrzenia na sytuację. Trochę niepewnie, jakby bał się, że zostanie wyśmiany nie utrafieniem w to co jej wpadło do głowy wykreował obraz zombie idącego wśród palm. Okrasił to emocją pytania. Monika zaczęła od obawy księdza przed wyśmianiem, zapewniając, że ona nigdy go nie wyśmieje… co najwyżej pomyśli, co o czymś myśli - co też dodała z pewnym rozbawieniem. Faktycznie wszystko było absurdalne… tu gdzie byli. Dziewczyna jednak przesłała mu obraz, jak razem składają krzyże na cztery groby. Próbowała sobie też przypomnieć w co były ubrane pochowane osoby.
Coś trafiło księdza, nagła…
- Alaen? - powiedział dość napiętym głosem. - Alaes’fa volant in aere. Alaes’vo? Ambulare in terra? Alaes’vo potes trans flumen? Hinc? - pokazał ich stronę strumienia, a nie tę po której była góra.
- Aalaes’vo extemplo transirent flumen prohibeantur. Non habent alas. - Odpowiedziała Alaen. Po tym zaś, widząc że znów wszyscy (według niej) są gotowi, no i są… powoli ruszyła dalej, zachęcając ich by też ruszyli.
Alex odetchnął z ulgą.
- Myślałem… - pokręcił głową. Zwrócił się do reszty, ale zaraz znowu coś go tknęło ruszył by zbliżyć się do Alanae. - Alanae, Alaes’vo vetitum potes trans flumen autem Alaes’vo potes
aut non possunt?
- Nolite dare - odpowiedziała Alaen, z pewnym oburzeniem jakby na samą myśl, o tym, że któraś mogłaby spróbować złamać zakaz.
- Czyli mogą… - Ksiądz zbladł. - Mówicie, że to ktoś ocalały - w ferworze napięcia Alex zapomniał tłumaczyć wymianę zdań ze skrzydlatą. - Na boga jedynego… Cośmy zrobili, gdyśmy tu wylądowali? Trzymaliśmy się brzegu, eksplorowalismy plażę aż po klify! Raz, że ani śladu innych ocalałych, a przecież wyraźnie widzieliśmy swoje gdyśmy szli po pomarańcze. - Tu spojrzał na Karen, wzburzony - Dwa, że ktokolwiek by ocalał robiłby to samo i się na nas natknął!! To nie rozbitek!
Służąc królowej Terry nie nauczył się języków, poza niemieckim podczas okresu stacjonowania. Wiedział jedynie, jak brzmią oraz co znaczą najbardziej znane maksymy. Audaces fortuna iuvat na przykład mogłoby stanowić ich motto. De gustibus non est disputandum stosował wobec relacji Axela do syreny Dafne. Divide et impera natomiast nie miało sensu, bowiem dzielić nie było co, rządzić nie było kim. Festina lente pasowałoby chyba do nauki łaciny. Finis coronat opus także było fajne, lecz co właściwie miałoby zwieńczyć dzieło … Hominis est errare bardzo się odnosiło do niego, przynajmniej tak właśnie Boyton oceniał własne postępowanie. Nec Hercules contra plures mogło się odnosić do ich ucieczki przed złymi syrenami. O tempora, o mores pewnie wzdychała Ilham. Jednak normalne, tempora mutantur (et nos mutamur in illis). Nie mogła natomiast myśleć Pecunia non olet , bowiem pieniędzy tutaj nie było wcale. Cóż, zobaczymy, alea iacta est.
- Może jakoś jednak zadziałał przypadek oraz nie spotkaliśmy się? - wyraził przypuszczenia Terry po słowach Alexa.
Rudowłosa odnotowała spojrzenie Aleksandra. Co ona myślała o całej tej sprawie? Ano właśnie może wypadałoby poświęcić jej dłuższą chwilę i więcej niż jedną myśl… Skarciła się za swoją samolubną postawę. Były poważniejsze sprawy, niż jej odczucia. Otarła dłonią czoło i odgarnęła kilka skręcających się, rudych pasm do tyłu. Zaraz z powrotem dołożyła drugą rękę i ciągnęła walizkę. Zerknęła na księdza, a potem bardzo szybko na Terry’ego i pannę wróżkę, by znów wrócić do Aleksandra
- Wydaje mi się, że nie możemy popadać w paranoję. Ale zbytni optymizm też nie jest wskazany. Jedyne co, to możemy liczyć, że jak ją znajdziemy, to będzie w jednym kawałku… Psychicznie, czy fizycznie… - powiedziała co myślała i wróciła do skupiania się na nie traceniu zbędnych oddechów, których potrzebowała przy wysiłku, który uprawiała namiętnie. Patrzyła pod nogi, by o coś się nie potknąć.
Axel nie skomentował wypowiedzi Aleksandra. Nie bardzo wierzył w teorię, że jakaś nimfa ziemi, Aalaes'vo, zainteresowała się właśnie Ilham. A co do przeszukania plaży... Klify kiedyś się kończyły, no i tam też można było przecież wylądować.
Teraz podejrzewają towarzysza czy towarzyszkę Ilham, wcześniej Dafne. CIekawe, czemu nikt nie podejrzewał nigdy nikogo z pozostałych? Na przykład jego? Albo Moniki? Bo taka biedna i chora? A przecież też mogła być wilkiem w owczej skórze. Czy też raczej wilczycą. W połowie kryminałów winni są najmniej podejrzani.
Raz jeszcze spojrzał na Karen, by upewnić się, że jego pomoc nie jest potrzebna, po czym zwolnił i zajął miejsce na końcu 'wycieczki'. Lepiej było dopilnować, by kolejny ktoś się nie zgubił.
Alex zmełł w ustach przekleństwo i stanął, by Monika mogła zsiąść. W myślach przekazywał jej tylko… że tak trzeba. Że choćby się mylili to istnieje szansa że…
Wyobraził sobie siebie całującego ją w policzek w ramach gestu, że wszystko będzie ok. I puścił się biegiem wzdłuż strumienia.
Monika była zdziwiona, tym co robi jej przyjaciel, w żaden jednak sposób nie protestowała. Skupiła się za to na innych, ciekawa czy za nim pobiegną.
- Laajin... - Axel szepnął do siedzącego na jego ramieniu ptaszka, który czarnymi jak węgiel oczkami śledził wszystko, co się działo dokoła. - Może polecisz i zobaczysz? Gdyby się działo coś złego... - Pogłaskał uskrzydlonego strażnika po łebku. Kolorowa ptaszyna odpowiedziała niezadowolonym świergotem. Jednak posłusznie poleciała za Aleksandrem, który w ten sposób nabawił się ogona w postaci ptasiego szpiega.
Alaen widząc jak ksiądz puszcza się biegiem wzdłuż strumienia stanęła zdziwiona, patrząc to na jego oddalającą się sylwetkę, to na Terry’ego… zupełnie jakby ten mógł udzielić jej odpowiedzi na pytanie “co tu się u licha dzieje”. Rozłożyła bezradnie ręce, szczebiocząc coś tam po swojemu.
Pierwej królewski sierżant zwrócił się do Axela.
- Może pójdź za nim, a my poczekamy. Nie będziemy biegli z Moniką, a rozchodzić się nie ma sensu, żebyśmy się ponownie nie pogubili - zaproponował tajemniczemu miłośnikowi pewnej syreny.
Homo homini lupus est. To akurat pamiętał Boyton z łacińskich powiedzeń. Czyli homo to człowiek. Zaczął tłumaczyć Alaen.
- Homo Terry, Homo Karen, homo Dominica, homo Alexander, homo Axel – potem wskazał tamtą stronę, gdzie pobiegł ksiądz – homo Ilham – licząc na to, iż będzie to jasne wytłumaczenie, że tam jest ich towarzyszka Ilham. Przypomniał sobie także powiedzenie cesarza Tytusa: Amici, diem perdidi. Dlatego wskazał ponownie na ich gromadkę i powiedział – Ilham perdidi – doskonale sobie zdając sprawę, że łamie wszelkie zasady gramatyki, częściowo słownictwa i w ogóle mówi średnio zrozumiale. Jednak Alaen wiedziała, że on nie zna tego języka i próbuje wykrzesać jakieś resztki swoich umiejętności, więc raczej nie zwróci uwagi na błędy czy przeinaczenia, ale będzie szukała ogólnego sensu. Potem jeszcze raz pokazał tamten kierunek – Ilham y secundo homo. Secundo homo?
Kompletnie nie wiedział, jak określić, że boimy się, żeby coś się nie stało Ilham oraz że nie wiemy, czy to człowiek, czy nie chce uczynić krzywdy Ilham. Wreszcie pokazał, że trzęsie się jak galareta BRRRRRRR! Potem udał, że rozgląda się przerażony oraz powtórzył słowa Ilham y secundo … urywając w tym miejscu dla podkreślenia, iż nie jest tego pewny.
- Idź lepiej ty - zaproponował Axel. - Aleksander za mną nie przepada, a Ilham jeszcze mniej. Moja obecność może zadziałać... niezbyt korzystnie.
Cóż, chociaż za zasmarkanego grzyba Terry wcale nie chciał iść, jednak postawiony w takiej sytuacji, musiał. Uśmiechnął się do swojej cioci, chociaż przyszywanej, ale fajnej, pokazując dłonią, że on idzie za Alexandrem i Ilham, zaś Alean Karen, Dominica, Axel, Monica zostają tutaj. Posłał jeszcze słodki uśmiech Karen i ruszył za księdzem licząc na to, że pędzący niczym nosorożec Alexander będzie łatwy do odnalezienia. Nosorożce bowiem zazwyczaj czynią wiele hałasu.
Karen podniosła wzrok od ziemi przed sobą, gdy tylko Aleksander ruszył do przodu. Zmarszczyła brwi i przetarła dłonią czoło
‘Co ja mówiłam o paranoi?’ - zapytała retorycznie we własnej głowie, którą zaraz pokręciła z cichym westchnieniem. Zerknęła na Terry’ego i Axela, kiedy zaszła między nimi krótka wymiana zdań, kto biegnie.
Biegać. Im. Się. Zachciało?
Miała nadzieję, że nie wpadnie im do głowy, by wszyscy musieli to zrobić, bo choć miała siłę szarpać się z bagażem, jeśli musiałaby wykorzystać jeszcze z 2% swojej wytrzymałości to po dotarciu do celu, chyba by upadła i leżała do wieczora tak jak by wylądowała. Przełknęła ślinę i lekko odpowiedziała Terry’emu uśmiechem, kiedy ten posłał jej słodycz i poleciał gonić Aleksandra. Miała bardzo mieszane odczucia teraz, choć zdecydowanie odczuła, że ma lepszy humor. Zerknęła na nimfę
‘Tak… Teraz sobie poćwierkaj łaciną sidhe…’ - zgrzytnęła myślą w głowie i kącik jej ust uniósł się. Tak. Czuła się zdecydowanie lepiej
- Proponuję nie zwalniać kroku, ale bez sensu ich wszystkich gonić… - zaproponowała zerkając na Monikę, Axela i Dominicę.
 
Kelly jest offline  
Stary 03-11-2016, 16:25   #88
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
DZIEŃ II - czyli jak dokładnie wygląda wróżka?

- Jak zareagowała rodzina twojej przyjaciółki na tą zmianę? - zapytała Wendy po dłuższym czasie wędrowania w milczeniu.
- Ojciec się jej wyrzekł i wyrzucił z domu - odpowiedziała dość normalnym tonem, jakby to nie było nic nadzwyczajnego. - Mój tata jej pomógł… jak go poprosiłam, oczywiście. Gdy w dokumentach była jeszcze mężczyzną, często się mną opiekowała podczas amerykańskiej wojny. Obie byłyśmy ratowniczkami Czerwonego Księżyca w Iraku, Syrii i Afganistanie. Pewnie tylko dlatego się zgodził. - wzruszyła ramionami, posępniejąc. - Prawo w Iranie zezwala na zmianę płci, zasługujemy to dzięki uczonym, którzy pilnie odczytują i interpretują słowo boże zapisane w Świętym Koranie oraz Sunnie - świadectwie życia Mahometa, pokój niech będzie z nim. - Ilham zdecydowała się kontynuować, chcąc naświetlić Wendy sytuację. - Traktujemy to… prawnie, rzecz jasna, jako chorobę, którą możemy wyleczyć. Niestety… owe zjawisko, często kojarzone jest też z homoseksualizmem… - tu dziewczyna spojrzała przepraszająco na niebieskowłosą. - Które jest zakazane i karalne. To przez to ludzie reagują tak jak reagują… Wuj odbierał Shairę przez pryzmat jej męskości, gdy wyznała, że czuje się kobietą i woli mężczyzn… uznał ją za geja. Wyrzucił z domu z powodów religijnych, ale też dlatego, że sam mógłby trafić do więzienia za “ukrywanie” przestępcy, którym wszak nie była i nie jest. Niestety… choć państwo stara się iść do przodu i wychodzi naprzeciw współczesnym problemom ludzi… nasze społeczeństwo spętane jest w okowach tradycji i kultury, która jest w wielu aspektach skostniała. Za dużo czynników się na to składa… zwykłego człowieka to po prostu przerasta. - skończyła swój monolog, tradycyjnym już wzruszeniem ramion.
Wendy idąca niby obok Ilham, ale tak naprawdę o krok dalej milczała po ów monologu. Jej oczy jednak były szeroko otwarte, a oblicze zamyślone i przestraszone.
W głowie dziewczyny krzyczały słowa wypowiedziane przez Irankę: “wojna”, “ratowniczka”... “WOJNA”! Rzeczy, które ona oglądała w wiadomościach… myśląc, że jej problemy życiowe są pępkiem świata.
- Aa...ha… - mruknęła po chwili, gdy zdała sobie sprawę, że to nieładnie nie powiedzieć zupełnie nic.
Ilham tego jakby nie zauważyła, pogrążona aktualnie we własnych myślach.
- Byłam kiedyś zaręczona - odezwała się w końcu Wendy. - Z mężczyzną - dodała, tak na wszelki wypadek by od razu rozwiać wątpliwości.
Z ust Iranki wydobyło się ciche: Oooo. Zaciekawiona spojrzała na rozmówczynię, przez chwile warząc słowa. - Jaki był? - zdecydowała się na dość neutralne pytanie, choć faktycznie była zaintrygowana jego osobą.
- Hmm… - Wendy mruknęła, jakby zastanawiała się od czego zacząć - znaliśmy się osiem lat. Ja mam dwadzieścia siedem. A poznaliśmy się w moje osiemnaste urodziny. Kochaliśmy się. I ja byłam zakochana… więc nie mogłabym powiedzieć o nim wtedy nic złego. Był dobrą osobą. Uprzejmą. Zawsze pomagał innym tak szczerze, sam z siebie. Nie było trzeba go o to prosić. To chyba dobrze o nim świadczy?
Tyle lat, żyć ze sobą w związku bez zawarcia małżeństwa… to była kolejna różnica, która w pewien sposób kłopotała muzułmankę. Uprzejmie jednak słuchała, przytakując od czasu do czasu.
- Przedstawiasz go w dobrym świetle - mruknęła spolegliwie, zastanawiając się co skłoniło Wendy do zerwania zaręczyn. Oczywiście, pomijając fakt jej seksulanych preferencji… Na samym początku ich znajomości, wyrażała się na temat ogółu mężczyzn dość dosadnie i nieprzychylnie.
- I tak zawsze o nim myślałam. Zbieraliśmy razem długo na ślub. Marzyliśmy o tym by był idealny… i o idealnym życiu. A później zerwał ze mną bo znalazł sobie inną - odparła, tym razem rozgoryczonym tonem. - Dla mnie to był koniec świata.
Taka zdrada mogłaby każdego zdruzgotać. Ilham nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak bardzo Wendy musiała czuć się skrzywdzona. Ona sama gdyby teraz została porzucona przez Hasana byłaby wstrząśnięta, a przecież… nawet się nie kochali, nawet dobrze nie poznali.
- Najwyraźniej nie zasługiwał na ciebie… - odparła twardo, wierząc w to co mówi. - Allah na pewno przeznaczył dla ciebie kogoś… kogoś… - lepszego? To zbyt marne i ckliwe słówka. Odpowiedniejszego? To już trochę lepiej… ale czy Bóg w ogóle kłopotał by się szukaniem pary dla lesbijki, która miałaby żyć w grzechu? Trochę bez sensu.
- On ma plan. Nie dostrzegamy go… wydaje nam się że błądzimy ale idziemy przez ścieżkę życia jaką nam przygotował. - Kobieta uśmiechnęła się do towarzyszki i trąciła ją lekko ramieniem w przyjacielskim geście.
- Może i tak jest - Wendy odwzajemniła uśmiech. - Od tamtej pory miałam wszystko i wszystkich w dupie. Aż do kurwa wczoraj… przepraszam, nie lubisz jak przeklinam.
- Jesteśmy tylko ludźmi - odparła jakby to wszystko tłumaczyło. - Ty przeklinasz… jak płaczę i uciekam.
Wendy znów się uśmiechnęła przyglądając się przy tym Ilham z wdzięcznością.
- Zrobimy sobie zaraz krótką przerwę? - zapytała.
- Ok. - Kobieta przystała na propozycję. Duchota pogody dawała jej się we znaki, zlewając jej ciało potem i przyprawiając o cięższy oddech.




Wendy przykucnęła na brzegu rzeki. Z początku nabrała wody w dłonie i przystawiła do ust, łapczywie zaczynając pić ze źródełka.
Iranka rzuciła kupkę paproci na bok, siadając na trawie z cichym stęknięciem. Łapiąc za kołnierz bluzki, wachlowała się pod szyją, aż dotarło do niej, że drapie ją metka… z przodu.
Zdziwiona, dopiero teraz spostrzegła, że ubrała piżame tył na przód. Wyciągając ręce z rękawów, przekręciła koszulkę na dobrą stronę.
- Idzie skonać w tej flaneli… - burknęła, wycierając pot z czoła. - Tobie też w tej czerni nie jest za wesoło… - szczęście w nieszczęściu bo… aktualnie nie musiała nosić chusty, mężczyzn zostawiając gdzieś daleko w tyle.
- Taaaak… - przyznała Wendy, w tym czasie ponownie nabierając wody w dłonie. - Tam, gdzie się obudziłam… była jakaś walizka. Tylko… nie pomyślałam wtedy o tym. - Nabrana przez nią woda wylądowała tym razem na jej twarzy. Dziewczyna aż westchnęła przy tym kontakcie.
- Oooo… dobrze wiedzieć - zamyśliła się Ilham, kładąc na plecach i wpatrując się w niebo prześwitujące przez korony drzew. - Chcę dojść do plaży…. wiesz… kokosy, to dobre jedzenie, może będzie więcej daktyli bo…. wodę już mamy, więc nie musimy się o nią martwić, tak jak było to wcześniej, a tu jak na złość nic jadalnego nie rośnie.. Planuję rozbić obóz u wylotu rzeki. Przy morzu będzie chłodniej, nie, raczej mniej duszno, bo tutaj w lesie powietrze stoi jak w saunie parowej. Wtedy może opowiesz mi gdzie mniej więcej jest ta walizka? Może trafię do niej… - trajkotała bardziej do siebie, snując dalekosiężne plany by choć przez chwilę odciążyć umysł.
Wendy odwróciła wzrok na Ilham. Przecierała jeszcze mokrą twarz dłońmi.
- Chcesz… iść sama? - upewniła się, ze zwątpieniem w głosie.
Iranka podniosła głowę, oglądając się na niebieskowłosą.
- Nie zakładałam, że będzie ci się chciało taki kawał wracać…
- A co innego miałabym do roboty? Tylko… - Wendy opuściła wzrok - nie wiem, czy wiem w ogóle jak powiedzieć, gdzie to było. Obok były jakieś skały i po drodze w lesie, też mijałam jakieś skały.
No tak. Sprytny plan robienia czegokolwiek byleby nie myśleć, jak zwykle miał swoje mankamenty… a nawet spalił na panewce od razu zanim do końca się nie wyklarował.
- No tak… nie mamy mapy… nie znamy miejsca… - głowa Ilham opadła na trawę, a ona sama zapatrzyła się ponownie w błękitny prześwit nieba. Przez chwilę kontemplowała w milczeniu bujające się od owadów liście w koronach drzew.
- Nie ma co… najpierw musimy zdobyć jedzenie… a później, później się pomyśli. - Ilham przez ułamek sekundy rozważała zawrócenie i wpierw udanie się na miejsce z walizką, tylko bez jedzenia i picia błąkać się na ura po krzakach… Obie z kobiet były zmęczone i fizycznie i psychicznie. Uganianie się za ciuchami, powinno oscylować na końcu listy rzeczy, które najpierw powinny zrobić by “przetrwać”, a po za tym… nie wiadomo co czekało na nie u wylotu rzeki. Oczywiście nie wierzyła w cywilizowane miasto, ale może… tam też byli rozbitkowie? Albo pozostałości po nich? Może nie trzeba będzie wracać się po walizkę, bo znajdą coś o wiele lepszego?
Wendy skinęła głową i wróciła do ochlapywania się wodą. Było to tak kojące uczucie, że dziewczyna nie szczędziła jej sobie, pozwalając by jej czarny podkoszulek i niebieskie włosy wchłonęły choć trochę wilgotnych kropli. Gdy było już dobrze… położyła się na plecach na trawie.
- Za kilka godzin zrobi się chłodniej… - powiedziała, jakby próbowała samą siebie pocieszyć.
“I wyjdą zwierzęta na żer” pomyślała Ilham, przypominając sobie poranne spotkanie z kolorową wstążką imitującą węża… a może na odwrót? Kobieta nie kłopotała się zbyt długo owym stwierdzeniem, skupiając uwagę na poczuciu niepokoju jaki pojawił się na wzmiankę o końcu dnia. Nie wiedziała skąd brał się owy strach przed nocą i chłodem, może nadal podświadomie odczuwała skutki dziwnego snu?
- Widziałaś tu jakieś zwierzęta? - zagaiła niepewnie, głaszcząc się po ramionach. - Coś groźnego lub jadowitego?
- Widziałam zwierzęta. Takie które wyglądały jak latające wiewiórki, kameleona, papugi i kolorowe ptaki, i coś takiego dziwnego trochę jak dinozaur… sama nie wiem. I ślady różne. Czasami jakieś krzaki się ruszały… nic mnie nie atakowało - odpowiedziała Wendy, nieco rozleniwionym tonem głosu.
Tyle to i ona widziała. To znaczy… może pomijając coś “trochę jak dinozaur”. Il przytaknęła, przewracając się na bok i podsuwając sobie liście pod głowę. Wyglądało na to, że tym razem odpoczną sobie trochę dłużej.
- A ty? - zapytała na chwilę odwracając głowę tak by zerknąć na Ilham.
- Coś mnie wczoraj goniło… ale nie wiem co bo było małe a trawa wysoka. Była też ruda mysz z liściem na końcu ogona… i wąż, który ją zjadł… Po za tym to reszta tak jak u ciebie. Ptaki, żaby, raczej nic groźnego, chyba. - Ilham podzieliła się swoją okrojoną wiedzą na temat fauny wyspy. Teraz nie czuła się niezręcznie mówiąc o dziwacznym gryzoniu, wiedziała, iż nie był on anielskim wysłannikiem Boga, a “zwykłym” (dobre sobie), małym djinnem, w dodatku dość pechowym.
- Mam nadzieję, że nie ma tu drapieżników… takich, które zechcą nas zjeść na obiad. Ciekawe… że w tym miejscu nie tylko rośliny są dziwne, ale i zwierzęta, nie mówiąc już o tych wróżkach… jakby słońca nie wystarczyły. A może to przez to… - dumała Wendy.
Znowu te wróżki. Co to za jedne, że dziewczyna tak przeżywa ich spotkanie? Zaintrygowana Ilham w końcu nie wytrzymała. - Opowiesz mi o nich? O tych wróżkach? - wydawała się mocno skonsternowana, jak dziecko, które nie do końca pojmuje cierpliwych tłumaczeń rodzica.
- Nooo wróżki. Kobiety ze skrzydłami, takie... jak są w bajkach… - zaczęła Wendy, ale z każdym słowem jakby coraz bardziej wątpiła w to co mówi i bała się zostać wyśmiana. - Ale,... normalnych rozmiarów… - dodała, bowiem samo jej imię jakoś tak, no… kojarzyło się.
- Ale że jak ze skrzydłami… takimi jak u ptaka? - Iranka nie miała pojęcia jak wyobrazić sobie wróżkę normalnych rozmiarów ze skrzydłami. Nie potrafiła pojąć nawet samej idei wróżki. Bo wróżek było wiele i zazwyczaj czytały z kart lub szklanej kuli. Tak… z takimi wróżkami miała do czynienia w telewizji, gdy oglądała durnowate seriale w TV w dormitorium. Z tymi fantastycznymi… jak z Disneya, było trochę gorzej. Ilham nie widziała wszystkich filmów. Bo większość była haram… zwłaszcza gdy siedziała w Iranie, nie potrafiła więc przypisać owym wróżkom kształtu wzorując się na zasadzie “takie jak w bajkach”.
- Nooo bardziej takie jak u motyli, ale przezroczyste. To znaczy kształt taki, ale przezroczyste… może miałam omamy od tego upału? Zawsze sobie tak myślę, jak spotykam coś dziwnego. - Wendy westchnęła głośno.
- Oooch - wyrwało się perskiej kobiecie, kiedy powoli przed jej oczami zaczęła pojawiać się wizja wróżki. - Oooch… - dodała już mocniej, kiedy kolaż posklejany w kaleczny sposób z różnych obrazków: cygańskiej wróżki, sprzedającej voodoo i mającej owadzie skrzydła stanął w pełnej krasie… Niebieskowłosa była niemal pewna, że procesor Ilham zaczynał się powoli wieszać, nie potrafiąc przetworzyć zasłyszanych informacji.
- Nie wiem. - skwitowała w końcu, ale nie było pewne do czego się odnosiła.
Wendy milczała przez chwilę. Chyba wolała nie wnikać już w temat wróżek, bojąc się o procesor Ilham…
- Zamknę na pięć minut oczy, okej? - odwróciła głowę by zerknąć na Ilham. - Bałam się w nocy… - szepnęła.
- Aha… dobrze - kobieta przytaknęła z automatu. - Co? - zreflektowała się nagle podnosząc głowę, ale zaraz ją opuściła. - A… jasne. Zdrzemnij się. - Iranka wpatrzyła się w rozmówczynie, choć prawdopodobnie dalej rozkminiała wygląd i aparycje wróżek.
Kwieciste paprotki, które miała pod głową, łaskotały ją w policzek, choć niewiele sobie z tego robiła, zbyt mocno pochłonięta wyobrażeniami i czuwaniem.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 04-11-2016, 15:46   #89
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dzień II - Na tropie...

No cóż… biegli. Terry szybko dogonił Aleksandra… w końcu kondycja księdza i kondycja byłego wojskowego nie mogły się sobie równać. Po drodze widzieli ślady. Dwie sądząc po rozmiarze stopy kobiety z całą pewnością szły właśnie w tą stronę.
Za nimi wciąż podążał kolorowy ptaszek, w roli oczywiście strażnika, nie szpiega.

Zasadniczo wkurzony ogólnie Terry rozumiał księdza, zaś wkurzony był na Ilham. Znaczy jednocześnie żałował jej, ale także był wnerwiony. Bezsensownie, wmawiał sobie, i wiedział że po prostu psychika człowieka jest niczym pomieszana szklanka chaosu. Ilham nie wytrzymywała, ale co można było uczynić, chyba tylko ubrać ją specjalnie, zakładając taki sweterek bezrękawnik. Tylko takowego sweterka nie posiadali, zaś Boyton, inni zresztą również, nie podnieśliby ręki na osobę, której umysł jest pogrążony wewnątrz własnego, dziwacznego otoczenia. Wkurzało go, że każdy, no nie każdy, ale ogólnie miał strasznie indywidualistyczny pogląd na wszystko oraz uważał za niezbędne go wyrażać, żeby podkreślić swoje własne ja. Może rzeczywiście psychiatrzy mieli rację oraz ten zespół stresu pourazowego wywierał wpływ, pomyślał Terry, zaś zachowanie się królewny jedynie wyzwoliło całą reakcję? Bowiem faktycznie Boyton, który starał się robić, co się dało i podał dłoń Dafne nawet mówiąc, że rozumie nawet dlaczego im nie powiedziała, pomimo że było to niebezpieczne oraz bardzo trudne dla nich, spotkał się z irracjonalną reakcją obrażonej księżniczki, której należało wyłącznie przytakiwać. Nie łapał tego. Jak zresztą wielu innych rzeczy. Wydawało mu się przedtem, że stara się postępować racjonalnie oraz tak, jak powinien, obecnie jednak czuł, iż dryfuje mając coraz bardziej dosyć tego wszystkiego. Tutaj biegać, tutaj wrzeszczeć, tutaj mieć gdzieś, tutaj sobie pójść, jeszcze tylko brakowało … nieważne. Rozmawiać nie miał ochoty, po prostu biegł wypatrując Ilham i po prostu tyle.


Rzeka tak samo jak wcześniej tak i tu była niezmiernie zawiła. Panowie jednak mogli być na sto procent pewni, że dobrze idą, gdyż ślady kobiet cały czas były wyraźne, świeże i jednoznaczne…
Biegnąc i będąc chlastanym gałęziami i liśćmi, Alex miał nadzieje, że to niedaleko tak jak mówiła Alaen. Nie ufał swej kondycji i poza tym nie chciał oddalać się zbytnio od reszty. Jeżeli Ilham spotkała rozbitka, to czekał go pełen ulgi odpoczynek w oczekiwaniu aż nadejdzie reszta. Jeżeli zaś jego lekko paranoiczne obawy miały się ziścić, mógł liczyć się każdy moment.
Ksiądz syknął następując gołą stopą na jakiś korzeń, ale nie zatrzymywał się rwał do przodu.
Natomiast biegnący Terry był wkurzony dodatkowo, bowiem jeszcze rozlazł mu się but zrobiony z takim wysiłkiem. Trzymał się na nodze dzięki wiązaniu, ale dół był już kompletnie rozczłonkowany. Będę musiał wymienić spodnie liście, pomyślał pędząc.




Skrzydlata kobieta zatrzymała się tymczasem, nie wiedząc co ma zrobić… jedyna bowiem osoba, z którą była w stanie na 100% się dogadać, sobie pobiegła. A za nią pobiegł Terry, który przynajmniej próbował się dogadywać… Przez chwilę stała, patrząc to na oddalających się, to na pozostałych. W końcu zaś gestem zaczęła ich zachęcać by szli dalej za nią. I ruszyła, oglądając się, czy to uczynili.


Axel podszedł do Moniki i dotknął jej ramienia.
- Pomóc ci? - spytał powoli, wyraźnie wymawiając głoski, gdy dziewczyna na niego spojrzała. Monika z pewnym wahaniem ale skinęła głową potwierdzająco.
- Poniosę cię - zaproponował, na co dziewczyna znów skinęła potwierdzająco głową i zrobiła krok, za Axela.
Co prawda Axel nie myślał o noszeniu Moniki na barana, ale w sumie... nie miał nic przeciwko takiej formy transportowania dziewczyny. Przyklęknął...
Karen rzuciła okiem na Monikę i uśmiechnęła się do niej. Cieszyło ją, że dziewczyna już nie choruje, ale nadal nie powinna się przemęczać. Rudowłosa westchnęła ponownie. A ją kto poniesie? Cholera…
Spojrzała w przód, za trzepoczącą skrzydełkami nimfę. Daleko jeszcze mają? Oby nie. Złapała mocniej rączkę od walizki i szła uparcie. Dominika zresztą bez słowa uczyniła to samo.
Monika zaś korzystając z tego, że Axel przyklęknął, wdrapała się na jego plecy, po chwili gotowa do dalszej drogi. Widząc uśmiech Karen odwzajemniła go, choć trochę smutno. Widać, źle się czuła z tym, że nadal musi być noszona… ale wolała to niż większe jeszcze spowolnienie grupy.
Axel wstał, bez większego trudu, po czym ruszył za wróżką, starając się dopasować tempo marszu do tego, w jakim poruszały się dziewczyny.
Minęło pierwsze może z piętnaście minut, gdy lecąca przodem Alaen zatrzymała się, by znów poczekać aż wszyscy dołączą. Gdy zaś zgromadzili się obok niej, zapewne szczęśliwi z kolejnej możliwości odpoczynku, latająca kobieta zaczęła znów coś trajkotać w nieznanym nikomu języku, pokazując ręką kierunek odbiegający od rzeki. W końcu zaś, jakby wpadła na jakiś pomysł, kucnęła i zaczęła rysować na ziemi.




I wszystko wskazywało na to, że chce zboczyć z drogi zgodnej z biegiem rzeki, by iść po prostu na skróty.
Axel skinął głową.
- Dobrze, idziemy na skróty. Si, oui, comprende, je comprends.
Machnął ręką, zgodnie ze strzałką, a potem, by nie być gołosłownym, zrobił kilka kroków we wskazanym przez Alaen kierunku.
Karen zerknęła na rysunek, który zrobiła Alaen. Spojrzała krótko w kierunku jak biegła rzeka, po czym sekundę pomyślała o tym, że panowie dołożyli sobie w takim razie drogi. Pokiwała głową i zerknęła na nimfę
- Chodźmy… - powiedziała, po czym ponownie jak Axel była gotowa ruszyć we wskazanym kierunku.


Wszyscy podążyli za skrzydlatą panną. Ta prowadziła powoli, co jakiś czas sprawdzając, czy wszyscy są i dają sobie radę. Las bowiem w który teraz weszli był gęsty i stary. Chodzenie po nim z Moniką na plecach, czy ciągnąc walizkę (co dotyczyło i Karen i Dominiki) nie należało do najprzyjemniejszych.
Mimo to dziewczyny nie zdążyły się porządnie zmachać gdy wszyscy ponownie usłyszeli szum strumyka i poczuli powietrze nasiąknięte wodą. Nie było trzeba już długo iść, by ujrzeć strumyk, a następnie dojść do niego.
Alaen przyglądała się krótko śladom na ziemi, po czym zaczęła wskazywać kierunek przeciwny do kierunku w jakim płynęła rzeka. Faktycznie, wyglądało na to, że nie było tu ani Ilham ze swoją tajemniczą towarzyszką, ani Aleksandra i Terry’ego.
Mam nadzieję, że to niezbyt daleko, pomyślał Axel. Jednak noszenie Moniki nie było tak łatwe, jak noszenie zwykłego plecaka.


Alaen nie pozwoliła by grupa znów się rozdzieliła, nawet jeśli mieliby mieć żółwie tempo, wszystko wskazywało na to, że wychodzą na przeciw reszcie. Ruszyli więc niezgodnie z prądem rzeki.
- Kiedy skończę pleść moje sandały, te pierwsze na próbę i okaże się, że są dobre, zrobię po jednej parze dla każdego. Wiecie, że rośliny z których je robię… - Zmęczonej Dominice nagle udzieliło się gadulstwo, gdyż ta wyraźnie wszystkich postanowiła poinformować jak robi sandały i jakie ciekawe okazy są z tych długich cienkich liści.
- Warto by znaleźć sposób, by podeszwy były wytrzymałe - odpowiedział Axel, bardziej dla podtrzymania rozmowy. - Mam wrażenie, że ten element okaże się kluczowy.


Nagle wszyscy usłyszeli dość ciche, ale na pewno przed nimi…
- Kurwa! Zasnęłam. A miałam na chwilę tylko zamknąć oczy! - Głos jednak nie był im znany.
Axel zatrzymał się. To z pewnością nie była Ilham, ale akcent był zdecydowanie angielski. Kolejny rozbitek? Czy raczej rozbitka?
Jedyne, co w zasadzie można było zrobić, to iść i sprawdzić. Spojrzał na Karen i Dominicę.
- Idziemy? - rzucił cicho.
Nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę głosu.
Karen była już teraz naprawdę bardzo skupiona na tym, żeby stawiać nogę za nogą. No przecież to już tak się nachodzili, że zaczynała czuć zmęczenie mimo wcześniejszej motywacji do pędzenia na przód. Nie sądziła, że aż tak słabą ma tę kondycję. Gadanie towarzyszki z drugim bagażem zdecydowanie ułatwiało jej życie, bowiem mogła się skupić na jej paplaniu, zamiast myśleć o tym jak bolą ją już ramiona i nogi. Kiedy dotarł do nich obcy głos, uniosła brwi, po czym kiwnęła głową Axelowi, gdy zadał pytanie retoryczne. Ruszyła za nim.




Wendy spała. Czy właściwie za zgodą Ilham - drzemała. Co prawda niebieskowłosa nie chrapała, ale zamknięte oczy, lekko uchylone usta, spokojny oddech no i brak wypowiadania żadnych słów świadczyły same za siebie.
Wnet Ilham usłyszała szelest nadciągający z jej prawej strony.
Ale to nic. Ilham usłyszała też głosy. Wydawały się znajome. Jeden z nich z całą pewnością musiał należeć do Dominiki. I delikatne skrzypienie, coś jak kółeczka od walizki.
Iranka dalej myślała... o wróżkach rzecz jasna. Zmieniała im twarze i owadzie skrzydełka, nie mogąc się zdecydować, który wizerunek najbardziej przypadł jej do gustu. Gdy odkleiła twarz cygance sprzedającej voodo, zastępując ją czarnoskórą z wielkim afro na głowie, usłyszała jak… znowu ją znaleźli.
“No nie… NIEEEEEE.” starannie utkany obraz, porwał się w strzępy, sprowadzając Ilham z powrotem na wyspę.
- Wendy… pst… ej. Nie śpij. - Kobieta usiadła, trącając drzemiącą w ramię. Nie była pewna w którym kierunku idą rozbitkowie… może je miną, przechodząc kilkanaście metrów obok? Wiedziała jednak, że niebieskowłosa chciała mieć towarzystwo… a najlepiej gdyby zaliczało się ono do osób jej podobnych. Muzułmanka na pewno się do nich nie zaliczała, przynajmniej we własnym mniemaniu o upodobaniach Angielki. - Mówiłam, że ciągle na nich wpadam… słyszę jedną. Podnieś się.
- Cooo? - zapytała przeciągle Wendy otwierając oczy. - Kurwa! Zasnęłam. A miałam na chwilę tylko zamknąć oczy! - I pośpiesznie podniosła się do pozycji siedzącej, jakby conajmniej coś przeskrobała karygodnego.
Daei dalej pozostawała lekko zwieszona, więc jeno tylko drgnęła, nie do końca wiedząc jak ma zareagować na zachowanie towarzyszki.
- Idą tu… ci moi - powtórzyła, po chwili tak dla przypomnienia sytuacji.
- Ooo… serio? - Wendy zaczęła się rozglądać. - Myślisz, że… szukają ciebie? - zapytała dziewczyna, marszcząc przy tym czoło.
- A po co mieliby mnie szukać? Pewnie poszli nad wodę… i zorientowali się, że nie mają żarcia i się kręcą w poszukiwaniach, albo nie wiem… - Ilham wstała z ziemi, zbierając paprotki w dwie garście, po czym niczym cheerliderka, podparła się rękoma na biodrach. Umilkła nasłuchując.


I w tym samym momencie oby dwie usłyszały z lewej strony coś co brzmiało jak…
sapanie osła?
No, dużo różnych można było dać ku temu porównań. Towarzyszył temu oczywiście szelest, jednak nie tak spokojny jak wynikał z pochodu po prawej stronie i niechybnie kroki, jakby ktoś ledwo co, ale biegł… może nawet nie jedna osoba.
Wendy spojrzała z przerażeniem na Ilham, która wlepiła w nią równie wystraszone spojrzenie, i pośpiesznie zaczęła podnosić się na nogi.
- Boże… Boże co to jest?! Coś tu biegnie… - szepnęła blednąc na twarzy i pomagając wstać dziewczynie, przy okazji wczepiając palce w jej ramię. - A jak… jak to pułapka? Jak to zwierz co imituje ludzkie głosy… chce nas pożreć?! Zachodzą nas z dwóch stron! - nie wiedząc czemu, Il zaczęła wchodzić raczkiem do wody, ciągnąc za sobą Wendy, by obie nie stały na drodze temu czemuś, co zaraz powinno wypaść z krzaków.
- Może zaczniemy krzyczeć? - zapytała szeptem Wendy, która dała się prowadzić. - Niektóre zwierzęta się boją, no na przykład dziki by uciekły… co?
- A jak nie ucieknie? To będzie wiedzieć, że tu jesteśmy… - pisnęła, przechodząc na drugą stronę strumyka i chowając się za… chudą palemką. - Jesteś pewna, że ucieknie? - Irance w zdenerwowaniu drżała broda, a oczy miała wielkości dwóch spodków, wyglądała jak myszka zapędzona w kąt, świadoma, że zaraz ją złapie kot.
- Ale jak tu biegnie, to chyba już wie… - Wendy dalej szeptała, sama wyglądała na przerażoną nie mniej niż Ilham, chociaż dzielnie przysłoniła ją ramieniem i barkiem. - Wiem,... kij, kij… - zaczęła nerwowo się rozglądać.
- J-jeśli z-zginiemy… to chcę żeb-byś wiedziała, że jesteś b-bardzo miłą h-homoseksualistką. - Druga z kobiet najwyraźniej już zaczęła żegnać się z życiem. Bowiem stała, ciągle trzymając kurczowo ręki niebieskowłosej, patrząc się tępo przed siebie lekko nawiedzonym wzrokiem. Nerwowy głos oscylował na granicy cichego pisku, niczym zgrzyt zardzewiałego hamulca.
System of a Down…
Alex wypadający z krzaków niby nosorożec po tracheotomii prócz faktu, że być może niezbędna będzie reanimacja jego skromnej świątobliwej osoby, zarejestrował koszulkę nowej towarzyszki Ilham.
Nie był jakimś specjalnym fanem tego zespołu (choć klimat muzyczny lubił) ale teraz zakochał się w nim bez pamięci dziękując opatrzności.
Żadne z ciał, które zakopali z Terrym przy plaży, nie miało takiego ubrania.
To jednak nie wyjaśniało sprawy całkowicie. Jeżeli niebieska była aalaes’vovoi chciała udawać rozbitka, to obdzieranie trupów nie było jedynym sposobem na uzyskanie ciuchów.
- Cześć… Ilham… - ni to wysapał ni to wyrzęził. - Mart..wiliśmy się… o … ciebie. - Zgiął się wpół. Pod sutanną był mokry od potu.
- Dzień dobry - uśmiechnął się Terry stwierdzając raczej oczywisty fakt, że towarzyszka Ilham nie wygląda jak jakieś zombie. Znaczy właściwie nie to, żeby wcześniej jakiekolwiek zombie widział, ale raczej wyobrażał sobie, nooooo jakoś paskudnie.
W tym samym momencie, w którym stopa a za nią noga… i barki z głową księdza wyłoniły się z krzaków, Iranka zapiała niczym podpity kurczak, podskakując i chowając się za towarzyszką. Wendy, chociaż zasłaniała sobą Ilham i teraz jeszcze bardziej starała się to zrobić, zawtórowała jej w pianiu jak kurczak z przestrachem. Ilham dopiero po kilku ładnych chwilach zorientowała się, że w sumie… nic jej nie grozi. Wyjrzała zza ramienia Wendy, by upewnić się, czy aby na pewno zna obu mężczyzn, gdyż obok paprociopalmy, w której stał Alex, wyłonił się i Terry.
Uścisk na ręce niebieskowłosej powoli zelżał a sama zainteresowana mogła w końcu się rozluźnić. Strach powoli ustępował niezadowoleniu pomieszanemu z niedowierzaniem. Allah nieźle się stara, by jego wierna choć lekko zagubiona córka, była w otoczeniu innych osób. Ilham wolała bezpieczną samotność i swobodę, ale skoro Bóg życzy sobie inaczej… musiała przyjąć jego wyrok.
Po dwóch, trzech oddechach do głowy Alexa w końcu dotarło na co patrzy. Ilham była po drugiej stronie strumienia.
- Ilham… - powiedział siłując się z oddechem, a włosy jak czuł stawały mu lekko dęba.. - Proszę cię, chodź na tę stronę rzeczki…
Pisk sprawił, że Axel zatrzymał się na moment i spojrzał na Alaen, ciekaw jej reakcji. Jeśli nimfa nie ucieknie...
Słysząc głos Alexandra zrezygnował z dalszego marszu. Poklepał Monikę po ręce, po czym przyklęknął, by dziewczyna mogła stanąć na własnych nogach. Monika zeszła i skinęła Axelowi w podziękowaniu głową. A chwilę później na jego ramieniu usiadł znany mu kolorowy ptaszek. W końcu skoro nie nosił Moniki, to mógł ponosić jego.
Alaen wyglądała na zmęczoną i zdegustowaną zachowaniem ludzi. W końcu miała ich tylko gdzieś zaprowadzić. A tymczasem, kolejne przedstawienie. Została w tyle z Dominiką i Moniką.
 
Kerm jest offline  
Stary 04-11-2016, 18:44   #90
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Dzień II - znalezione owieczki~

Karen zmarszczyła brwi na ten dźwięk, który dotarł do nich od drugiej strony brzegu, a który był chyba zmajstrowany przez gardło Ilham? Tak jej się przynajmniej zdawało. Sama minęła Axela, który się zatrzymał i wyszła zza zarośli spoglądając na zebrane tam postacie w osobie Terry’ego i Alexandra. Na chwilę puściła walizkę i odgarnęła włosy i zwróciła się w stronę wody.
- Ilham! Tam jest niebezpiecznie! Chodźcie tu! - zawołała zaniepokojonym tonem. Podparła dłonie na biodrach, kompletnie nieświadoma, że powiela gest, którego naoglądała się w dzieciństwie u swojej własnej matki.
- Ja pierdole! Ksiądz! O cholera jasna! O ja pierdole! - Wendy stała tak jak stała, jakby żadne ze słów do niej nie dotarło i wpatrywała się z mieszanką zaskoczenia i przerażenia w Aleksandra. - W pizdę jeża! Jebany ksiądz! - Dziewczyna obróciła się bokiem, by spojrzeć na Ilham. - Umarłam! I przyszedł po mnie pierdolony ksiądz! - Nawet pokazała go palcem, by nie było, że tylko ona ma takie zwidy.
- Mówiłam ci o przepaści nie bez powodu… - Do Ilham powoli docierał sens wypowiedzi innych rozbitków. Obejrzała się z przestrachem za siebie, choć w sumie co mogło być niebezpiecznego po tej stronie rzeczki? Las wyglądał tak samo. Był cichy. Zielony. Gorący. No i ta palemka… choć chuda, dawała poczucie bezpieczeństwa, gdy obie się za nią skitrały.
Nacisk na powrót na druga stronę był jednak dość jednoznaczny. Iranka musiała usłuchać.
- Chodź… - szepnęła do Wendy, biorąc ją pod łokieć i ciągnąć z powrotem po kamieniach na drugi brzeg, czyli jakieś pięć kroków dalej.
Alex odsunął się trochę, ale odetchnął trochę z ulgą widząc, że Ilham kieruje się w ich stronę. Patrzył jedynie czujnie gdzieś poza obiema dziewczynami, jakby wypatrując zagrożenia, zerkał przy tym też nieufnie na niebieskowłosą.
Muzułmanka stanęła na środku rzeczki, dostrzegając spojrzenie księdza. Nie tylko to skierowane daleko w las za ich plecami, ale i to do Wendy. Kobieta zamrugała kilka razy, czując jak niepokój miesza się ze złością w związku jej odnalezieniem przez resztę. Odkąd się odłączyła… odczuła pewną stabilizację i spokój. Brała wszystko na swoją miarę, pewnie nie dostrzegając wielu szczegółów, ale przez to czując się lżej na duchu. W końcu czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal… tyczyło się to też wiedzy na wszelaki temat.
A teraz to wszystko wróciło. Nie dość, że stała na przeciw dwóch obcych mężczyzn, to jeszcze widziała, że “coś” się działo. Coś czego nie ogarniała i zapewne nie ogarnie.
Zadrżała mimowolnie.
Wendy posłusznie podążała za Ilham. Widząc jednak spojrzenie księdza, zaczęła lekko ociągać się…
- Ilham… Ilham… - szepnęła - jesteś, jesteś pewna? To oni? - Wendy po prostu się bała.
- Pewna? Pewna to nigdy nie będę… nawet nie wiem, czy żyję, czy umarłam - burknęła pod nosem kobieta, a jej noga przesuwała się raz do przodu, raz do tyłu jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę zmierza. - Ale oni tak zawsze… to znaczy… w obozie. Każdy na każdego się tak gapił… albo wiesz… grzesznie… - ostatnie słowo, niemal bezgłośnie wyszeptała Wendy do ucha. Podczas gdy niebieskowłosa dalej wpatrywałą się w księdza, teraz zapewne zastanawiając się, czy on też gapił się na kogoś grzesznie…

Zwrócenie swojej uwagi na Boytona byłoby zapewne czymś trudnym dla żyjących w wielkim stresie kobiet. Znaczy Ilham oraz tej drugiej, kimkolwiek właściwie … Dlatego stał cicho, potem zaś zaczął reperować liściastego buta. Wystarczało wszak okrzyków. Ponadto ciekawe, jak reszta grupy dostała się tutaj. Alaen wykorzystała znajomość terenu oraz jakiś skrót, czy magię? Powitał Karen uśmiechem, aczkolwiek niespecjalnie spodziewając się odpowiedzi, którą jednak otrzymał, bowiem akurat rudowłosa poświęciła mu chwilę uwagi i odpowiedziała bladym uśmiechem, w końcu denerwowała się o Ilham, skoro kobiety po drugiej stronie rzeczki, słusznie zresztą, ogniskowały uwagę. Ilham chyba usłyszała okrzyki, idąc ku nim, ale czy się zmieniła oraz kim była jej nowa towarzyszka? Nie wyglądała na nimfę złą, raczej przypominała człowieka. Pewnie kolejny rozbitek, jak przypuszczał Terry, który poprawiał sobie wciąż liściaste obuwie.


- Ilham… - Ksiądz odzyskiwał oddech. - Po tamtej stronie rzeczki niebezpieczeństwo. Zło. Dla tutejszych… - szukał słowa w pamięci. - Haram. - Wyprostował się trochę. - Proszę, przejdź na tę stronę.
- A jeśli on kłamie? Kusi nas… no wiesz… - Wendy znów szepnęła jakby nie była przekonana do własnych słów. Mimo to, szła tam gdzie prowadziła ją Ilham. Obejrzała się za siebie na drugą stronę rzeczki. Przecież wszystko wyglądało tam całkowicie normalnie. A po tej drugiej? Ksiądz kusiciel...
- Kusi ciebie… - Wendy nagle zdała sobie sprawę, że ksiądz kusiciel cały czas mówił tylko do Ilham. Nie mówił bowiem “przejdźcie” a “przejdź”.
Karen widząc zwątpienie w obu kobietach, zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu, podchodząc do samej krawędzi rzeczki
- Proszę, chodźcie tu. Tam żyją niebezpieczne istoty. Tu przejść nie mogą, ale tam jest źle… - zaczęła mówić ponownie do obu pań rudowłosa. Podobnie jak reszta, przyglądała się niebieskowłosej, jednak nie była osądzająca, czy podejrzliwa. Obecnie bardziej się martwiła. Opuściła ręce z bioder i splotła je na wysokości splotu, jakby to mogło pomóc jej mniej się denerwować.
- Haram… - Ilham odezwała się pięknym arabskim, ale nie była chyba świadoma znaczenia słów. - Haram! - za drugim razem coś w jej głowie zaskoczyło. Pociągnęła Wendy kilka kroków w dół wody i stanęła na lądzie po ‘bezpiecznej’ w mniemaniu reszty, stronie. Trzymała się od obozowiczów z dala, jakby nie była pewna czy niebieskowłosa nie mówi prawdy. Ona sama nie czuła się kuszona, ale może właśnie na tym cała sprawa polegała? Hawwaa też nie wiedziała, w jakiej jest sytuacji.
- Co to jest haram? Harem to wiem co to… - Przestraszona Wendy nie śmiała sprzeciwić się Ilham i wraz z nią wylądowała na drugim, “bezpiecznym” brzegu rzeki. I nie wyglądała, jakby robiło jej różnice, czy jest tu czy tam, poza wątpliwością odnośnie tego, że wszyscy się tak zachowują. Zwłaszcza kusiciel ksiądz.
- Haram… to coś co jest kategorycznie zabronione przez Boga - wytłumaczyła posłusznie Ilham, marszcząc w zamyśleniu czoło. Bo wprawdzie, nie wiedziała co chrześcijanin może wiedzieć na temat zakazów, skoro wyrzekł się posłannictwa Mahometa. Jednakże ksiądz, to ksiądz, nie ważne jak błądził, reprezentował tego samego Boga… może miał znajomych immamów? Może o czymś się uczył i wiedział? W takim wypadku, musiała go posłuchać, była mu nawet wdzięczna, że wskazał jej właściwą drogę, oddalając ją od ciężkiego grzechu.
- Jak nas znaleźliście? - jej angielski był twardy i chropowaty, mocno naznaczony akcentem, zupełnie jakby cały czas miała ochotę pluć na nich jadem, choć w zasadzie głos był raczej wystraszony i miękki.
Axel postanowił dołączyć się do wymiany poglądów i opuścił zarośla, stając niedaleko Karen.
- Dzień dobry - powiedział. - Zostawiłyście ślady - wyjaśnił. - Nie było zbyt trudno was znaleźć.
- A jak to się stało, że akurat w tym kierunku zmierzaliście i przypadkiem trafiliście na nasze ślady? - Ilham ponownie skryła się za plecami Wendy. Sytuacja była cokolwiek irracjonalna. Nie sądziła, że obozowicze postanowią zmienić miejsce ‘zamieszkania’, a nawet jeśli to… mogli iść w górę rzeki, mogli iść w bok, mogli w ogóle nigdzie nie iść i pozostać tam gdzie wyszli na przeciw wodzie. Traf jednak chciał, że szli tuż za nimi. Natrafili na ślady i szli dalej… i jeszcze. - Oni nas okrążyli - szepnęła do Wendy, oglądając się za siebie. - Jakby na nas polowali… - fakt, że rozbitkowie nadeszli z dwóch całkowicie odmiennych kierunków, gdzie w jednym były ślady… ale w drugim? Przestraszona Iranka odczepiła się od niebieskowłosej, powoli cofając się od zebranych. W obu dłoniach, dalej dzierżyła zerwane paprotki, zupełnie jak cheerliderka, która nie koniecznie wie co robi.
- Alexander potrafi się porozumieć z jedną z tutejszych mieszkanek - odparł Axel - i idziemy do bezpiecznego schronienia. Jedni z biegiem rzeki - tu spojrzał na Terry'ego i Alexandra - po waszych śladach, a inni na skróty. Gdy dotarliśmy do rzeki, usłyszeliśmy czyjś głos... Coś o spaniu... - Tym razem spojrzał na Wendy.
Karen przyglądała się Ilham, jej nowej towarzyszce, a potem zerknęła na Axela
- Gdy odłączyłaś się od nas, sporo się działo. Terry znalazł rzekę… No i kogoś, kto nam tu może pomóc się odnaleźć na tym terenie - przelotnie ponownie zerknęła na Terry’ego, ale zaraz wróciła wzrokiem do Ilham
- Dowiedzieliśmy się, że część tej wyspy jest niebezpieczna. Że żyją tu różne istoty. No i właśnie zmierzaliśmy w kierunku, gdzie ma być bezpieczne miejsce, w którym możemy sobie zrobić obóz. I ponoć wcześniej bywali tu ludzie. Okazuje się, że wcale nie umarliśmy… - Karen zrobiła krótka pauzę. Zerknęła na Wendy
- No i idąc w tym kierunku, postanowiliśmy, że cię poszukamy, żeby cię coś złego nie spotkało. No i właśnie w trakcie podróży natrafiliśmy na twoje i twojej towarzyszki ślady. Martwiliśmy się po prostu - spróbowała jej to lepiej wyjaśnić rudowłosa i znów spojrzała na Irankę i na niebieskowłosą
- Czy ty też płynęłaś tym promem, gdy zaskoczył wszystkich sztorm? - zwróciła się do Wendy wprost.
Kobieta z paprotkami spuściła, a raczej wbiła tępo spojrzenie w ziemię, zaciskając usta w wąską falbankę, niezadowolenia i strachu. To co mówiła reszta było sensowne, tak samo jak to, że na niebie były dwa słońca. Nie zamierzała więc polemizować. Wyczerpała pokłady odwagi by stawić czoło dyskusji z obcymi mężczyznami, dawno temu. Aktualnie udawała, że jej nie ma, może trochę kalkulowała, może coś sobie myślała, nie wiadomo.
- Sztorm, nawałnica, huragan… - odparła Wendy - zwij jak zwij. Byłam w tym piekle, tonęłam, gdy wypadłam z szalupy i obudziłam się na plaży… - i Wendy wyraźnie miała zamiar kontynuować, ale w tym momencie zza Axela wyfrunęła Alaen, przerywając wszystkim swoją łaciną:
- Possumusne nunc abire? - co sprawiło, że uwaga niebieskowłosej została odwrócona. Jej usta otworzyły się szeroko i najpierw wydała z siebie pisk. - O jaaaaaaaaaaaaaaaaaa pierdole! Znowu mam te zwidy, Ilham widzisz?
Ilham podskoczyła, wyrwana z pułapki własnych myśli i rozejrzała się dookoła błędnym spojrzeniem. I wtedy ją zobaczyła… wróżkę. Nie wyglądała ani jak cyganka, ani jak tarocistka, ani jak Meksykanka sprzedająca voodoo… i faktycznie miała motyle skrzydła. Iranka otworzyła szeroko oczy. Rozdziawiła w zdziwieniu usta i skamieniała. Jeno głowa przekręciła się trochę na bok. Wendy wiedziała, że procesory muzułmanki właśnie się przegrzały i awaryjnie wyłączyły.
- Vos can USQUEQUAQUE agnoscant aalaes'vo? - ksiądz zwrócił się do skrzydlatej będąc lekko zamotany słowami niebieskowłosej. - Certus es, hoc est, non aalaes’vo? - dodał wskazując na fankę SoaD.
Karen aż zmrużyła oczy na to przekleństwo, którym rzuciła Wendy. No nie, jakoś nie mogłaby uwierzyć, że osoba tak mówiąca mogłaby pochodzić stąd… Chyba, że podobnie jak Dafne siedziała już w ich rzeczywistości i przesiąknęła tą mniej przyjemną częścią… Dla jej uszu takie prostackie zwroty były trochę kłujące, zwłaszcza z ust kobiety i to młodej. Jeszcze facetowi uchodziło… Nie skomentowała tego jednak, bo odnotowała, że sidhe pojawiła się w widnokręgu. Karen uniosła dłonie do góry, tak jak to się robiło, gdy chciało się uspokoić spłoszonego konia
- Spokojnie. To żadne zwidy. To właśnie jedna z mieszkanek tej wyspy. Ona jest w porządku. Pokaże nam to bezpieczne miejsce. Wiem, że to trochę surrealistyczne, ale postarajmy się nie panikować, ok? - mówiła do obu dziewczyn nie chcąc, żeby wpadły w popłoch i uciekły niczym sarna spłoszona dźwiękiem chybionego wystrzału.
- Aalaes’vo transire flumen - powiedziała uparcie Alaen. - Daphne petere quod est, non - dodała, wcale nie łagodniej. Musiała mieć coraz bardziej po dziurki w nosie zachowania ludzi. Może też, jej magiczne zdolności wcale nie wchodziły w zakres o którym myślał Aleksander. - Possumusne nunc abire? - ponowiła pytanie.
W tym czasie Wendy analizowała słowa Karen, na niej skupiając uwagę, jak na źródle rozsądku. Powoli przeniosła wzrok na Irankę, zdając sobie sprawę z jej zawieszenia w równie spowolnionym tempie, co sama jej analiza sytuacji.
- Feckin' jobby!! - wypluł z siebie ksiądz wciąż próbując uspokoić oddech.
“Spytaj Dafne..” noż to… tym razem zmełł bluzga nawet w myśli.
Kimkolwiek była niebieska byli po tej stronie strumienia i grupą,
- Ego arbitror nos potest.
Karen przyglądała się niebieskowłosej i jej prawie rozumnemu spojrzeniu. Sama również zerknęła na Ilham, która najwyraźniej… No… Chyba się poważnie zawiesiła. Kobieta częściowo była sobie w stanie wyobrazić tę awarię w jej głowie (a może tylko nieudolnie próbowała), tak czy inaczej podeszła do nich odrobinę bliżej
- Jeśli chcecie, możemy razem wybrać się do tego bezpiecznego miejsca… Jeśli jednak wolicie zostać same, czy coś… To po prostu nie przekraczajcie tej rzeki i nie zbliżajcie się pod żadnym pozorem do góry. Choć szczerze przyznam, że czułabym się lepiej wiedząc, że wszyscy trzymamy się razem - mówiła dalej. Nie podeszła do nich za blisko, tylko nieco bliżej niż stała wcześniej. Przyglądała im się, mając nadzieję, że wkrótce się otrząsną. Zerknęła też przelotnie na Alexandra, słysząc przekleństwo i z jego strony
- Co jest? - zapytała wpatrując się teraz w niego.
- Spytałem ją czy potrafią się rozpoznawać. Wiesz tak na pierwszy rzut oka. Vo, qe i tak dalej. Czy jest pewna, że to nie nimfa ziemi ktora podwędziła skądś ciuch i nam może chcieć czynić borutę - odpowiedział wskazując lekko na niebieską. - Odpowiedziała, bym se Dafne spytał kim ona jest. Chyba tu nie tylko rudzi lubią robić sobie z nas jaja… - dodał mruknięciem. A Karen posłała mu ‘spojrzenie’, które wyrażało więcej, niż tysiąc słów, na temat jego nieprzemyślanej uwagi na temat rudych. Axel skrzywił się, gdy Alexander po raz kolejny dał wyraz swej niechęci do Dafne.
Wendy krótko spojrzała na księdza, jak na wariata… później na Karen, pytającym spojrzeniem, a w końcu na nieruchomą Ilham i olewając resztę zrobiła to kilka kroków w tył które dzieliły ją do Iranki.
- Eeee… Ilham? - zaczęła niepewnie, ale zasłaniając jej sobą widok wróżki.
Kobieta zareagowała mrugnięciem. Nie wiadomo jednak który z zabiegów niebieskowłosej był tym kluczowym.
- Nie ma szklanej kuli. - Ilham szepnęła, ponawiając mruganie niczym błysk flasha z aparatów fotoreporterskich, by w końcu zogniskować spojrzenie na rozmówczyni.
Wendy niepewnie ułożyła jej dłoń na ramieniu. Niepewnie, jakby nie wiedziała czy powinna ją dotykać.
- No, nie ma. Tylko te skrzydła… jak u motyla ale przezroczyste - odparła Wendy tonem “wariactwo co nie?”, dodając do tego to samo mówiącą mimikę twarzy.
Muzułmanka wychyliła się na chwilę by pomrugać w kierunku latającej istoty, po czym wróciła spojrzeniem na Wendy. - Tak… - minę miała nietęgą, trochę nawet pobladła, jakby była chora na chorobę lokomocyjną. Wzdychając, to unosiła, to opadała ramionami, jakby nie mogąc się zdecydować jaki gest chce wykonać.
- Ilham? - Wendy szepnęła - Pójdziemy z tymi wariatami? - zapytała. Było w końcu wiele plusów i tyle samo minusów by skorzystać z propozycji Karen.
Dziewczyna pokręciła głową, jakby chciała się wycofać z ryzykownego planu. - Nie wiem… boje się - przyznała szczerze, spuszczając potulnie wzrok na ziemię. - Nie rozumiem… nic nie rozumiem. - wbrew pozorom, całkiem dobrze przyjęła do świadomości istnienie latających wróżek, w końcu… od początku ich znajomości twierdziła, że są w świecie dość… nacechowanym magicznie. Zależy z której strony na to spojrzeć. Co jednego jednak było gdybanie na temat świata w ktróym były, a co innego ‘namacalny’ dowód potwierdzający najbardziej z szalonych tez.
- Ilham… - Wendy znów szepnęła, tym razem próbując podnieść palcami podbródek dziewczyny by ta znów na nią spojrzała - A może powinnyśmy? Jeśli… - dziewczyna jeszcze bardziej zniżyła głos, jakby miała nadzieję, że usłyszy ją tylko Iranka - Jeśli mówią prawdę, to może powinnyśmy przynajmniej wiedzieć… dokąd wracać. Gdzie jest bezpiecznie… i - konspiracyjnie dodała jedno słowo - jedzenie.
Był w tym sens. Nawet sporo… zwłaszcza w sprawie jedzenia, a gdy dołączyła do tego kwestia metafizyczna… słowem Bóg chciał by było tak, a nie inaczej.
- Dobrze… - zgodziła się z przedmówczynią. - Brzmi jak plan. - wzroku jednak nie podniosła, a każdy zabieg o zwrócenie na siebie uwagi, powodował tylko odwrotny efekt, jakby Il zapadała się w sobie. Wendy spoczęła więc tylko na pierwszej próbie, nie mając zamiaru być nachalna. Gdy Ilham wyraziła zgodę, spojrzała na Karen i skinęła jej bez słowa głową.
Nie żeby kobieta cały czas przyglądała się obu paniom i zastanawiała, czemu ta scena tak bardzo przypomina jej jakieś humorystyczne seriale, albo przedstawienie teatralne, w którym dwie postacie szepczą do siebie tak, jakby myślały, że nikt ich nie słyszy, ale cała widownia doskonale wiedziała o czym mówią? No nie. Karen zakładała, że nie wszyscy słyszeli co mówiły, ona sama, stojąc najbliżej do Wendy i Ilham miała z tym momentami problem, ale szept był jednak dość słyszalny, więc pozwoliła im dokonać tej małej narady niemal ‘wojennej’ i gdy niebieskowłosa kiwnęła potwierdzająco, rudowłosa uśmiechnęła się, jakby jej wielce ulżyło
- No to świetnie… - wyciągnęła więc prawą dłoń do niebieskowłosej
- Nazywam się Karen, a ty? - rudowłosa postanowiła na chwilę obecną zakończyć tę aurę podejrzeń i niepokoju. Skoro już mieli Ilham po właściwej stronie brzegu, teraz trzeba poznać ‘nowy nabytek w grupie’ - tak sobie chwilowo niebieskowłosą określiła w głowie, czekając na jej reakcję. Miała już dość tego napięcia.
- Karen? - zdziwiła się Wendy, ale wyciągając dłoń by uchwycić dłoń rudowłosej - Może jeszcze powiesz, że Lane? - zapytała tak jakby wypowiadała właśnie niezły dowcip. - Jestem Wendy Williams. - przedstawiła się od razu.
Karen tylko uśmiechnęła się szerzej na ten ‘dowcip’
- Karen Amanda Lane… Uściślając… - dorzuciła i nie... Ona wcale nie żartowała
- Miło mi cię poznać Wendy. - uścisnęła jej dłoń.
- Ha ha haaa… bardzo za - ba… - Wendy jakby nagle zaczęła wątpić w to, czy jest to zabawne, czy jednak nie jest to żart ze strony rudowłosej, wobec czego ostatnią sylabę wypowiedziała dużo ciszej i ze zwątpieniem - … neeee...eeeee… - Patrząc na Karen teraz tak jak przed chwilą na wróżkę. - Zaraz zemdleję. - dodała.
- Może usiądź? - zaproponowała Iranka, zaczynając wachlować ją paprotkami, choć w sumie nie do końca orientowała się co w nazwisku Karen jest takiego niezwykłego, że aż doprowadza ludzi do mdlenia.
Axelowi nazwisko Lane, nawet połączone z imieniem, nic nie mówiło. I zdecydowanie nie uważał, by na dźwięk kilka zwykłych w końcu sylab warto by było mdleć.
- Trochę wody? - zaproponował.
Wendy z wdzięcznością spojrzała na wachlującą ją Ilham. Na słowa Axela skinęła głową.
- Tak, łyk wody… i mogę ruszać.
Co innego składać propozycję, co innego ją zrealizować, skoro naczyń nie było w okolicy.
- W dłoniach może być? - spytał. - Chwilowo cierpimy na brak naczyń…
- Poradzę sobie - odparła dziewczyna, po czym powoli jakby faktycznie zrobiło jej się słabo zrobiła dwa kroki w stronę wody i kucnęła, by się napić.
Tymczasem buta udało się naprawić, zaś dziewczyny chyba planują posłuchać głosu rozsądku, Terry więc, nie mogąc się ani odnaleźć w tej sytuacji, ani przebić z czymkolwiek w potoku słów wyrzucanych przez rozmówców prowadzących dialog ponad rzeką, stwierdził, że nic tutaj po nim. Po prostu znając kierunek, gdzie miało być owo bezpieczne miejsce po prostu podszedł do Alaen, wskazał na siebie, pokazał kierunek, gdzie szli oraz spokojnie ruszył. Myślał jeszcze, co do walizek, ale biorąc pod uwagę poprzednią reakcję pań nie chciał się wystawiać. Alaen jednak zastąpiła mu prędko drogę i gadając coś pod nosem pokazywała na innych. Wyglądało na to, że bardzo nie chce, by Terry odłączył się od reszty. Może nie było w tym nic dziwnego, już raz wykazała się skrótem, podczas gdy ci ignorujący ją nadrabiali porządnie drogi. Na co Terry skinął i został. Skoro Alaen chciała, żeby nie odchodził od grupy, to tak postąpił, trzymając się wszakże raczej gdzieś na boku oraz siedząc cicho. Choć widać było, że szykuje się już do drogi i nawet ten krok, czy nawet dwa postąpił.


Zza krzaków i jednocześnie zza Axela wyszła tym razem Dominika, tak… dla odmiany.
- Ej, słuchajcie. Bo Monika zaraz zaśnie pod drzewem. Terry sobie polazł, a ta skrzydlata próbuje go zatrzymać. Nie dziwię się, bo zaraz wszyscy będą robić akcję poszukiwawczą pod tytułem “gdzie jest Terry”, może weźmy zbierzmy się i dojdźmy w to jedno miejsce? Hm? - Ponagliła wszystkich dodatkowo ruchem dłoni.


To wystarczyło, by wszyscy ruszyli w stronę, z której Dominika przyszła, a teraz nie czekając już dłużej zniknęła. Dziewczyna postanowiła dogonić Terry’ego, by przekazać mu to samo.Wielkiego problemu zresztą to nie sprawiło, ponieważ choć ruszył, to jednak na wyraźną sugestię Alaen mężczyzna jednak przystanął czekając.


Ilham, gdy upewniła się, że z Wendy wszystko w porządku, poszła w ślad za Dominiką, by po kilku krokach trafić na siedzącą pod drzewem Monikę. Niema dziewczyna uśmiechnęła się na jej widok, zupełnie jakby się ucieszyła, że znów ją może widzieć. Zresztą Wendy pośpieszyła za nią, starając się trzymać niedaleko.
Iranka dalej była skołowana, ale również wyraźnie się ucieszyła na widok znajomej. Kucając przed nią, obejrzała ją z troską, sprawdzając dłonią jak jej temperatura i z zaskoczeniem stwierdzając, że Monika jest “normalna” jak na te warunki pogodowe. Biorąc patyczek do ręki, naskrobała na ziemi, krótkie przeprosiny za zabranie butów, po czym posłusznie oddała obuwie prawowitej właścicielce, widząc jak ta ma czarne od ziemi stopy.
Monika jak zawsze uprzejma, odpisała, że to nic takiego i nawet nie wyglądała na złą czy mającą jakiekolwiek pretensje do dziewczyny. Napisała jeszcze, że ma nadzieję, iż przydały jej się lepiej niż przydałby się jej samej. Wtedy też wzrok Moniki powędrował na wychodzącego zza krzaków Alexandra, do którego dziewczyna uśmiechnęła się. Jakby i na jego widok się cieszyła.
Ilham pomogła założyć dziewczynie buty. Głuchoniema mogła pisać co chciała, ona pomimo wszystko czuła się głupio. Jak już miała ochotę uciekać, mogłaby przynajmniej nie kraść czyichś rzeczy. Na szczęście teraz zamierzała to odpokutować, idąc dalej boso.
Axel powoli miał dosyć całego tego towarzystwa. Niestety, miał ich wszystkich na głowie, i ruszenie samopas w kierunku bezpiecznego miejsca chwilowo przynajmniej odpadało. Z pewnością Dafne by mu zrobiła awanturę. Nie mówiąc już o tym, że najpierw napyskowałby mu Laajin. No, naćwierkałby.
Pozostało tylko cierpliwie poczekać... i pilnować, by wycieczka nie zaczęła się rozłazić na wszystkie strony. Pies pasterski, kurza twarz...
Ku Monice pomknął obraz zdyszanego pieska z wywalonym ozorem podobnego do tego jakiego niedawno sama mu wysłała. Ten z myśli księdza był jednak bardziej pełen werwy, szczekał zachęcająco i merdał ogonem. Alex wysłał jej zapewnienie, że da znać kiedy będzie miał dość. Wskazał swoje plecy.
Odpoczął trochę i uspokoił oddech podczas przedstawienia, które zafundowały im Iranka i Niebieska.. Przesłał jej też myśl z nuta niepokoju, obraz nowo spotkanej dziewczyny okraszony niepewnością kim jest.
Monika zaprotestowała delikatnie na myśl o plecach Alexandra przesyłając w zamian obraz, samej siebie tryskającej energią, a po nim nieśmiałą prośbę jedynie o asekurację, w której ksiądz łapał ją pod ramię. Dziewczyna była pewna, że po wysiłkach jakie spotkały go już tego dnia musiał być absolutnie wyczerpany, przez jej myśl żartobliwym tonem przemknęło stado pięknych latających dam, niczym anioły, które rozmasowują bolące mięśnie księdza.
Obraz dziewczyny przyjęła z identyczną nutą niepokoju co Alex. Chciała na nią spojrzeć, ale sama siebie zrugała, że nie powinna tego robić, więc dalej patrzyła na mężczyznę.
Na sugestię masażu wysłał jej obraz znanego internetowego mema.



Skwitował to sugestią umowy, wyobrażając sobie dłonie Moniki masujące mu plecy, za co on w rewanżu czyni to samo z obolałymi od marszu stopami dziewczyny. Okrasił to zapytaniem. Mrugnął przy tym i uniósł kciuk do góry. Tematu Niebieskiej nie ciągnął, sprawa zapewne winna się wyjaśnić wkrótce.
Pomógł jej wstać i wziął pod ramię by asekurować tak jak sugerowała w myślach.
Monikę rozbawiła ów umowa. Przystała zresztą na nią. Ucieszyła się też, z pomocy i asekuracji. Teraz była gotowa, by ruszać w dalszą drogę.
Karen nie miała nic do dodania. Ucieszyło ją, że Dominica zarządziła mobilizację. Kobieta zaraz wróciła do ciągniętej przez siebie walizki i ruszyła ponownie w kierunku, gdzie mieli zmierzać. Przechyliła głowę, by móc wyłapać widok na Terry’ego tak dla własnego spokoju w głowie, choć coś nieprzyjemnego uszczypnęło ją w żołądku. No ryby, które jadła, nie ożyły, więc to musiało być coś innego. Zastanawiała się, czy wszystko z nim ok, bo po tym małym sporze z Dafne, zrobił się mimo wszystko… Trochę wychłodzony, nawet jeśli się uśmiechał, to niewiele miał do powiedzenia. Zorientowała się, że gapi mu się w kark już dobre kilka minut, więc szybko opuściła wzrok. Może znowu potrzebuje jakiegoś kijka, żeby go podejść? Nie no, to mógł nie być najlepszy pomysł, zwłaszcza, że wszyscy na zmianę dziś byli albo bardzo spięci, albo bardzo weseli. No i ostatnim razem nie zareagował najlepiej… Zmarkotniała sama do siebie. No więc co? Pozostało jej szarpanie się z walizką i obserwowanie sidhe, która nadal troszkę jej grała na nerwach swoim istnieniem. Chciała być już w docelowym miejscu ich podróży…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172