Warkot silniki brzmiał w jego uszach, jak muzyka. Tak dobrze znana melodia wygrywana po raz tysięczny. Doskonale pamiętał każdą mającą zaraz nadejść nutę, a mimo to brzmienie tłoków poruszających się wewnątrz stalowego cylindra, nigdy mu się nie znudzi.
Kochał tę warkoczącą symfonię tak, jak kochał wolność i uczucie towarzyszące nieskrępowanej podróży.
Droga przed nim wiła się niczym czarny, asfaltowy wąż. Wokół rozciągały się liczne pola, poprzetykane niewielkimi leśnymi zagajnikami. Rozrzucone z pozoru chaotycznie bele siana wskazywały, że czas żniw już się skończył. Słoma dosychała w ostatnich promieniach jesiennego słońca.
Za tydzień lub dwa nie będzie już śladu, po ferii barw, jaka dominowała teraz na drzewa i polach. Wszystko zanurzy się w nijakich, jednowymiarowych szarościach, które niosą ze sobą chłód i cuchną wilgocią zgnilizny.
Nie ma, co jednak martwić się na zapas. Czas depresji wszak jeszcze nie nadszedł. Promienie popołudniowego słońca grzały go przyjemnie w plecy. Czarna, skórzana kurtka chłonęła każdy foton pochodzący z życiodajnej gwiazdy. Ciepełko rozlewało się przez barki, ramiona, aż do czubków palców.
Nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdował. Nie miało, to jednak żadnego znaczenia przecież nie zgubił. Wszędzie był u siebie. Obcy, a jednak swojak. Kojarzył, że ostatnim większym mijanym miastem był Kalisz. To było wiele kilometrów temu. Przez większość część drogi nie zwracał uwagi na tablice mówiące do jakiej miejscowości wjeżdżał lub z jakiej wyjeżdżał. Zwłaszcza, gdy tak jak teraz przemierzał boczne, wiejskie drogi.
Burczenie w brzuchu przypomniało mu, że od śniadania nic nie jadł. W plecaku miał paczkę sucharów i jakieś konserwy i od biedy mógłby się tym zadowolić. Pogoda jednak zachęcała jednak, żeby wrzucić na ruszt jakaś kiełbachę i zapić ją zimnym browarkiem.
Mówisz i masz!
Gdy wyjechał za kolejnego zakrętu zauważył przydrożny bar. Miejsce dobre, jak każde inne. Wrzucił niższy bieg i zwolnił wjeżdżając na pokryty żwirem parking na którym stały dwa potężne tiry. Jak widać nie tylko on zgłodniał o tej porze.
Bar “U Halinki” na pewno nie dostałby ani jednej gwiazdki Michelin, dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Bywał w lepszych lokalach, bywał w też i dużo gorszych. W skali od jednego do dziesięciu knajpka Halinki spokojnie mogła dostać mocną trójkę.
- Co podać? - zapytała pyzata kelnerka ubrana w różowy t-shirt z pięknym i wiele obiecującym hasłem “They Don't Call Me Big Sexy For Nothing”
- A co pani poleca? - spytał, aby nawiązać rozmowę.
Dziewczyna westchnęła ciężko, jakby ktoś wrzucił jej na barki wielki wór z ziemniakami.
- Jest bigos, łazanki i karkówka z grylla.
- To niech będzie karkówka i do tego zimne piwo.
Dziewczyna nabazgrała coś w małym notesie i ruszyła do kolejnego stolika.
Wilhelm dopił piwo i postawił pusty kufel przed sobą na stole. Oparł się plecami o drewnianą ławę, a ręce splótł za głową. Wziął głęboki oddech i zamknął powieki na dłuższą chwile.
Życie w barze toczyło się swoim rytmem. Jego dźwięki dobiegały do uszu Wilhelma. Stukot mytych naczyń, skwierczenie smażonej karkówki i szum płynącego z kranu piwa, a to wszystko zatopione w
klimatycznym country sączącym się cicho z głośników.
Prawdziwe sielankowe popołudnie.
Telefon zawibrował rytmicznie w kieszeni Wilhelma. Jeszcze za nim spojrzał na ekran, aby sprawdzić kto dzwoni, już wiedział że będą z tego kłopoty. Jak człowiek przeżyje kilka wiosen na tym łez padole, to wyczuwa takiego rzeczy.
- No siema Pyjter - przywitał się odbierając połączenie.
- Cześć Wilhelm, dobrze cię słyszeć.
Wystarczyło tych kilka słów, żeby Rogal wiedział w jakim stanie jest jego ziomek. Połówka na pewno pękła, jak nie więcej.
- No co tam? - spytał kumpla jednocześnie czując zimny dreszcz na karku.
Kłopoty, będą z tego kurwa, wielkie kłopoty.
- Kurwa, stary, nie będę walił ściem. Powiem szczerze i prosto z mostu. Wjebałem się w niezłe gówno. Naprawdę cuchnące ścierwo. Wiesz, że nie prosiłbym o pomoc, gdybym mógł to ogarnąć sam. Stary, ja… - głos Pyjtera się załamał. Słychać było jak pociąga noce i pewnie ociera zbierające mu się łzy - ja sam nie dam rady. Proszę cię pomóż. Kurwa, tak ciężko mi to mówić, ale wiesz masz u mnie dług wdzięczności, nie?
Faktycznie mieli między sobą pewne honorowe zobowiązania. Kilka lat temu Pyjter nadstawił karku, żeby załagodzić pewną sprawę. Kilka kieliszków za dużo, dwa niepotrzebne słowa i kilka zbędnych ciosów. Wilhelm nieraz musiał pięściami dowodzić swoich racji. Tak było i tym razem. Pech tylko chciał, że gość którego znokautował miał szerokie plecy. Jak to mówili w dawnej Polsce, sprawa stała się gardłowa. I tylko dzięki Pyjterowi wszystko, jakoś rozeszło się po kościach.
Takie długi czasem trudniej spłacić niż hipotekę w GetIn Banku.
- Naprawdę mi głupio - kontynuował Pyjter - ale nie mam wyjścia, stary. Mam nóż na gardle, dosłownie kurwa. To co? Przyjedziesz?
Po drugiej stronie słuchawki zapadła szorstka, nieprzyjemna i jakże wymowna cisza.