Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 14:46   #1
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
[DnD – Grehawk: Bisseld20] [II] To tylko biznes...

[DnD – Grehawk: Bisseld20] [II] To tylko biznes



* Prowadzący: Bielon i malahaj
* Kwestia konwencji: BielHekowy heros-slowfood. Greyhawk.
* Kwestia zgodności z settingiem: Wszelkie materiały kanoniczne zachowują ważność, data rozpoczęcia przygody to wiosna [czerwiec] roku 621. Moja interpretacja settingu jest moją interpretacją settingu. A świat jest nieco inny. Jaki? Przede wszystkim wiele znajdziecie na Bissel . Reszta w sesji się okaże.
* Kwestia zastosowania mechaniki: W tej sesji opieramy się na logice i zdrowym rozsądku, wszystkie rzuty wykonuje MG lub zdesperowany Gracz. Gramy korzystając z mechaniki. Bissel d20. Mechanika rozstrzyga kwestie sporne, przy czym spory z MG rozstrzyga MG. O konieczności odwołania się do niej decyduje MG. Spory z mechaniką MG rozstrzyga również. Zawsze na swoją korzyść. Spory pomiędzy Graczami najczęściej są powodem stosowania mechaniki. Jakiejkolwiek.
* Kwestia kontroli MG nad poczynaniami graczy: Gracze mają nieograniczoną swobodę, jednak opis konsekwencji ich znaczących czynów leży w gestii MG. W niektórych (sami sprawdźcie jakich) sytuacjach gracze wchodzą w interakcję za światem na opisanych zasadach i sami opisują skutki niektórych swoich czynów. Należy jednak pamiętać, by starać się pisać tak, aby nie ucierpieli na tym Bohaterowie innych Graczy. Ani też, by ich wolna wola nie była gwałcona. Gwałcicieli nikt nie lubi. Niemal.
* Kwestia relacji wewnątrzdrużynowych: To jest życie, więc konflikty w drużynie są akceptowane, choć nie patrzę już na nie tak przychylnym okiem jak niegdyś. Fabularnie uzasadnione są zawsze zasadne. W sumie zaś radzę pamiętać, że to Bissel. Drużyny tu wszak nie ma…
* Kwestia częstotliwości postowania: Tempo postowania ustalamy na 2 posty/tydzień. Nie bądźmy minimalistami. Ja i malahaj postaramy się nie być. Wolał też będę postować krócej a częściej. Tym pierwszym postem się nie sugerujcie. To wstępniak. Kolejne będą krótsze, bo być muszą. Prosił bym o zachowanie tej rytmiki: post MG, dzień na odpowiedź Graczy, post MG w przedziale 24h-48h po poprzednim poście MG a do 24h po ostatnim poście Graczy. Bym miał czas przemyśleć co napisaliście. Lekkie obsuwy są zrozumiałe. Częstsze będą penalizowane. Jakoś. Byle nie zmuszać MG do definitywnego usuwania postaci bo ruszamy z kampanią.
* Kwestia preferowanej długości postów: Długość się liczy mniej, ważniejsza jest jakość a najważniejszy MG. Gracze piszący posty jednolinijkowe są mile widziani, w charakterze mięsa armatniego. W końcu trzeba zapracować na tytuł "Rzeźnik". Jednak 5 stron opisu blasku księżyca jest widziane równie mile.
* Kwestia poprawności i schludności notek: Żadnych emotek, psują nasz nastrój. Post zaczynamy imieniem postaci, by go nie musieć poszukiwać w treści notek.
* Kwestia zapisu dialogów: Dialogi piszemy. Kursywą oraz poprzedzamy myślnikiem.
* Kwestia zapisu myśli postaci: Jeżeli znajdzie się postać decydująca się na myślenie to myśli postaci zapisujemy wybranym przez MG kolorem czcionki - czarnym. Myśli poza tym zaznaczamy z obu stron tyldą oraz piszemy kursywą. Lub inaczej, choć lepiej nie.
* Kwestia podpisów pod notkami graczy: Wyłączamy podpisy w notkach sesyjnych. Lub nie. Można umieszczać w podpisach pochlebne opinie na temat MG i Forum. Lub inne. Pochlebne mniej. Wedle wolnej woli jednostek.
*Walki w grze: Rzecz bardzo ważna o ile nie najważniejsza. Chciałbym byście pamiętali i wzięli sobie to poważnie do serca, że walka to ostateczność. To sposób rozwiązania konfliktu, gdy wszelkie inne metody zawiodły. A walkę wygrywa nie ten który zabije przeciwnika, tylko ten, który przeżyje. W walce można wszak zginąć i wierzcie mi, może się to stać waszym udziałem w tej sesji. Nie życzę wam tego. Wy sobie, jak sądzę, również tego nie życzycie. Pamiętajcie więc o tym obywając broni. Bo nasi NPCowie dobywając jej iść będą zwykle na pewniaka. Bo też chcą żyć. Czego i wam życzymy.

UWAGA:
Kto chce dołączyć do sesji może zawsze do niej dołączyć pod warunkiem uzgodnienia postaci z MG.



Gracze:

1. Gantolandon
2. Mike
3. Cohen
4. Panicz
5. Nefarius
6. Komtur
7. awalon
8. Pteroslaw


================================================== =====

Kiedyś było ich więcej, lecz czas miał swoje prawa a i zawód wybrali sobie nielekki. Nie służył spokojnemu starzeniu zdecydowanie. Ni czeredzie dzieciaków na werandzie. Wciąż jednak, mimo upływu czasu, cieszyli się tą samą wątpliwą sławą. Tyle, że teraz już o nią, tak jak niegdyś nie dbali. Nadal jednak zbyt wielu było takich, którzy ich imiona, lub też nazwanie całej ich gromady znali. Zbyt wielu z tych co znali ich imię decydowało się znajomość tę pogłębić. Pewnie dla tego przy jednym z luzaków wozili łopatę.

Oberża była mroczna, ale niczego lepszego nie mogli się na takim zadupiu spodziewać. Szczęściem było choć to, że z komina snuł się o zmroku ciężki, smolisty dym i zalatywało pieczystym. Zbyt często na ich szlaku dym snuł się ze strzech a pieczyste było … średnio apetyczne jeśli nie miało się upodobań dzikich baklunów lub elfów. Tę niską, przysadzistą sadybę o pogrążonym w mroku podcieniu i niedużej przyległej stodole, potraktowali jak dar od niebios. Coś, na co z racji swego żywota, liczyć zbyt często nie mogli. Konie tak traktowały ją już od dłuższego czasu, bo raźno parskając rwały się do przodu. Kradzione, nie nauczone fachu i żywota. Tak im różne.

- Stać! Nie zbliżajcie się! Coście za jedni? – głos był drżący, dochodził od strony podcienia, gdzie wiszące skóry osłaniały wejście do sadyby. Młodzik, który ich okrzyknął wysunął się chcąc im się przyjrzeć z bliska. To był jego kolejny błąd. Nawet nie wiedział, że szczęk, który usłyszał, był dźwiękiem zwalnianego mechanizmu kuszy. A jeśli wiedział, to już zaprotestować nie zdążył. Półelf nigdy nie chybiał. Pocisk wystrzelony bez zmiany pozycji, z łęku siodła, z głuchym łomotem wyrżnął krzykacza w łeb. Z takiego bliska chybić było nie sposób. Nim jego ciało runęło na ziemię oni już byli w podcieniu zostawiając wierzchowce ostatniemu, osiłkowi. Wrota oberży rozwarły się, gdy jakiś ciekawski wylazł z biesiadnej by sprawdzić co się dzieje. Weszli wraz z nim rozpoczynając tę samą, znaną im tak dobrze zabawę. Krzyk ciśniętego do środka ciekawskiego w jedno zlał się z piskiem jakiejś młódki. To im się spodobało, bo nawet półelf się wykrzywił.

- Witajcie. Wybaczcie nasze maniery, aleśmy się wiele nasłuchali dobrego o tym wspaniałym miejscu i przyszliśmy zasmakować waszej znanej gościnności. Myślę, że się tu na czas jakiś zatrzymamy… - zakpił ten, który im przywodził, gnąc się w parodii ukłonu. Dość wysoki, szczupły, w skórzanej kurtce z postawionym kołnierzem. Sponad barku wystawała rękojeść miecza, drugie, krótsze ostrze było przy pasie. Jednak tym, co przyciągało uwagę, była jego twarz, drapieżna i dzika, mimo licznych zmarszczek zdobiących jego niemłode oblicze i siwiejących na skroniach włosów. I ręce. Ciemne, starte rękawiczki miał bowiem obcięte do połowy palców. - Ach, ale gdzie moje maniery... – ciemne oczy zalśniło złowrogo – Nazywam się…


***


- Witam Waszą Wielebność! – głos stającego na widok swego gościa dostojnika nie zadrżał, choć w myślach daleki był od przyjaznego tonu, jaki rozpłodził jego język. „Obyś zdechł stary capie! To przez ciebie i podobnych tobie jesteśmy w tej czarnej dupie. Ale przyjdzie czas… Przyjdzie czas rozliczeń…”.

- Wasza Godność. To wielki zaszczyt i wyróżnienie być przez was goszczonym. Tym bardziej, że na przestrzeni ostatnich lat współpraca Kościoła z urzędem nie była usłana różami. – Kardynał bez cienia wahania wkroczył do chłodnej sali i rozsiadł się na jedynym wolnym krześle. Jego purpurowa szata kąśliwie atakowała przyzwyczajony do stonowanych barw wzrok gospodarza. On sam unikał obnoszenia się ze swoją godnością czego wyrazem był całkowity brak ozdób, skromność odzienia i pospolitość wyglądu. Jednak niewielu w Gniewie dało by się zwieść. Jan Telma był Pierwszym Namiestnikiem Trybunału w Ainorze. I od jego decyzji zależało w księstwie bardzo dużo. Jego gość, kardynał Cycero de Furella był zdawało się jego całkowitym przeciwieństwem. Wkraczający już w wiek starczy, nosił się z modną fryzurą, wąsy skrywające zajęczą wargę miał starannie przystrzyżone. Jego kardynalska szata haftowana była złotą nicią a wypielęgnowaną dłoń zdobił pierścień biskupi, którego dźwiganie kosztować musiało kardynała niemało. Zdobiący opasłą pierś złoty łańcuch na którym wisiał złoty klucz był dopełnieniem przepychu jakim kardynał starał się otaczać co dnia. Wieści o jego umiłowaniu bogactwa zataczały szerokie kręgi. Jan Telema znał je wszystkie i miał je wszystkie zarchiwizowane w czeluściach zasobów dokumentacyjnych urzędu. Poparte zeznaniami, donosami i notkami zawierającymi zasłyszane opinie. Był to całkiem opasły tom. I zawierał wiele ciekawych informacji, które mogły zmienić życie dostojnika kościelnego. Na zawsze…

- Pomińmy Wasza Wielebność rzeczy nie ważne w tak doniosłej dla Kraju całego chwili. Prosiłeś o spotkanie, więc tuszę, że skłoniła Cię do tego sprawa większej niźli animozje sprzed lat, wagi. – Ton głosu Pierwszego Namiestnika nie uległ zmianie. A spokojny, chłodny wzrok taksował przybyłego dostojnika na wskroś. Ten zaś zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Jakby skorupa wiary chroniła go przed wszystkim.

- W rzeczy samej, pomińmy. Zatem ad rem, ad rem. – Kardynał ochoczo pokiwał głową i uśmiechnął się sympatycznie. Skorpion i kobra spoglądali na siebie z uczuciem, które mogło by wstrząsnąć kimś, kto byłby w stanie empatycznie odczuwać to co czuli oni obaj. Obaj się uśmiechali. – Trafnieś Panie odkrył, że nie mała sprawa mnie do Was sprowadza. Wiem ja, że w Ainorze zwykle największe niepokoje wybuchały na przestrzeni ostatnich lat. Zwłaszcza w chwilach kiedy kraj nasz przeżywał ciężkie chwile. Jak teraz na ten przykład. To dziki kraj dzikich ludzi. Przez lata jednak, poprzez nazbyt łagodną, nie bójmy się tego słowa, politykę ów kraj dodatkowo zasiedlili ludzie o sprzecznych z naszą wiarą światopoglądzie…

- Wasza Wielebność ma na myśli ludność bakluńską.

- W rzeczy samej. Acz nie tylko. Elfowie, krasnoludowi, gnomy wszelakie i niziołki o inszych potwornościach nie wspominając, żyją tu społem z ludźmi nie bojąc się niczego. Co gorsza wszyscy oni czczą swoich bogów, bożków w zasadzie, ku obrazie Pana Naszego!

- Jakby Wasza Wielebność raczyła zapomnieć, czynią to wszystko na mocy przywileju. Królewskiego. To taki papierek podpisany przez kogoś, kto chyba miał po temu jakiś powód. – sarkazm w głosie Namiestnika pojawił się niepotrzebnie, sam się za to zganił, ale mleko się już rozlało. Kardynał przerwał na chwilkę. A emocje z jakimi zaczął swą tyradę również uległy ochłodzeniu. – Przybyłeś Wasza Wielebność w jakimś celu. Pomińmy zatem zbędne ozdobniki, za starzy na to jesteśmy. Ad rem, jak raczyłeś Panie sam stwierdzić. Ad rem.

- Kościół w swej nieomylności wie, że za zabójstwem Miłościwie Nam Panującego Króla stoją wywrotowcy i buntownicy. Oni to wysadzili zamek królewski. Wysadzili. Prochem. Wiesz Panie zapewne, że proch to domena baklunów. I krasnoludów. I gnomów. Oni znają jego produkcję, oni go użytkują. Oni winni są śmierci naszego władcy!

- Pewnyś Wielebny? – powątpiewanie w głosie Pierwszego Namiestnika było tak namacalne, że można było je kroić.

- Nie Panie. Co to ma jednak do rzeczy? Za dużo obcej krwi mamy w Królestwie i rolą Kościoła jest zadbać o to, by to zmienić. By utrzymać prymat wiary w Jedynego. By wyżąć wszystkich tych, którzy stają jej na przeszkodzie. A okazja zdaje się po temu najlepsza. Stąd i moja wizyta. I prośba Kościoła o pomoc Trybunału. Waszą pomoc, Wasza Godność. A Kościół jest pamiętliwy. Zarówno w rzeczach złych, jak i dobrych.

- Jak ludzie, Wasza Wielebność, jak ludzie…

Obaj zmierzyli się wzrokiem, który mówił wiele a nie mówił nic tak po prawdzie. Dwaj gracze przy jednej szachownicy powoli poruszali pionki stając do gambitu. Gambitu, który na zawsze zmienić mógł losy wielu… pionków…

- Zatem… ad rem. Jakiej konkretnie pomocy Wasza Wielebność oczekuje? – Jan Telema podjął urwany swoimi słowy dyskurs. Znał się na ludziach i widział, że kardynał z czymś się zżyma. Wiedział, że musi mu pomóc. Lata doświadczeń przy wydobywaniu zeznań nauczyło go … pomagać ludziom mówić. I choć niemal erotyczny dreszcz przeszył go na myśl o możliwości znacznie dogłębniejszej pomocy wielebnemu kardynałowi w układaniu składnych zdań, póki co musiał ograniczyć się do słów i empatii. Był jednak starym wygą i wiedział, że na tym zna się przednio. – Znamy się nie od dziś i zawsze chętnie służyłem Waszej Wielebności pomocą. Tuszę, że i tym razem Pan mi w tym dopomoże.

- Ja również, Wasza Godność, ja również. Sprawa jednak nie jest… łatwa. – kardynał westchnął ciężko, zacukał się. Myślał bębniąc nerwowo upierścienionymi palcy po stole. Wyraźnie się wahał. Telema przybrał swój najprzystępniejszy wyraz twarzy ozdabiając ją ciepłym uśmiechem. Uśmiech numer sześć, jak sam go nazywał, zjednywał mu ludzi i nadawał surowemu obliczu ciepła dobrotliwego staruszka. Ci, którzy gościli w kazamatach pod zamkiem, mieli na ten temat z perspektywy czasu zdanie odrębne. Ich jednak się o to nie pytano. O nic się nie pytano. Już. Kardynał w końcu podjął jakąś decyzję, zawahał się raz jeszcze i zupełnie niepotrzebnie ściszył głos podejmując swą opowieść. Ci, którzy teraz spisywali jego słowa byli doskonale skryci a system dźwięków w komnacie pozwalał im słyszeć każde słowo kardynała. – Pewien astrolog, wielce wprawny i zawsze wiernie służący sprawie Kościoła … i Kraju rzecz jasna, wskazał ostatnio nazwiska kilkorga osób, które obecnie są w Gniewie. Rzecz jest niezwykle dziwna i bez precedensu, ale faktem jest, że wskazując je miał na myśli osoby, które zaszkodzić mogły by pewnym planom. A to było by już zupełnie nie do pomyślenia. Należało by więc te osoby… usunąć.

- Nie można zabijać ludzi. Wasza Wielebność pomylił naszą służbę, bądź zupełnie źle, zapewne na podstawie plotek, ocenił. Trybunał służy ludowi, nie zabija niewinnych, Bogu ducha winnych ludzi…

- To wasi ludzie. - kardynał Cycero de Furella przerwał Pierwszemu Namiestnikowi nim ten zdążył uraczyć go bajeczką zarezerwowaną na lepsze dni, czasy i rozmówców. Gra pozorów była im zbędna. – Wasi i nasi. I nie muszą ginąć. Dość, by usunąć ich na ten czas z miasta. To rzecz ważna…

Pierwszy z namysłem spojrzał na kardynała. Wiedział, że zniżenie się do takiej prośby w takim spotkaniu musiało kardynała wiele kosztować. To zaś znaczyło, że sprawa idzie o sporą stawkę. Uśmiech numer sześć powrócił. Choć oczu nie sięgał. Jak zwykle.

- Podajcie mi Wasza Wielebność owe nazwiska. Skoro to takie pilne odnajdziemy ich najdalej jutro i…

- Dziś Wasza Godność! I to zaraz! – tym razem kardynał już nie prosił. A silna dłoń ze znaczącymi już skórę starczymi plamami zacisnęła się na ramieniu Pierwszego. Kardynał wpił swój nieugięty wzrok w oczy Jana Telemy, które wyrażały bezbrzeżne zdumienie. Tego się po kardynale Pierwszy Namiestnik Trybunału w Ainorze nie spodziewał. Obawiając się widać by tym niecierpliwym gestem nie zburzyć tego, co udało mu się dotychczas wybudować kardynał dodał już korniej – Proszę…

Pierwszy, który w takim stanie „Nieugiętego” Cycero jeszcze nie widział skinął jedynie głową. Sprawa musiał być niezwykłej wagi. I wiedział, że niebawem poświęci jej znacznie więcej uwagi.

Wiedzieli to obaj…


***

Hank, Ilmar, Cilian

„Karpik” był zwykle o tej porze tłoczny. Tak było i tym razem. Dziwki, te najtańsze, bo portowe, siedziały na werandzie, na schodach i wystawały w podcieniu. Wesoło przekomarzając się z gośćmi gospody i dając się wstępnie zmacać każdemu. Za sekala. Za więcej trzeba było zapłacić więcej. Pokoje na górze w końcu kosztowały. Podobnie jak zagroda w stodole na tyłach oberży. Chętnych jednak nie brakowało. O zmroku w „Karpiku” ludzie chcieli się zabawić. Portowi robotnicy, najczęstsi klienci takich panien, pili śpiewając gromko swe cechowe przyśpiewki. Grupka zbrojnych piła społem, w milczeniu. Mogli by wyglądać na podejrzanych, gdyby nie to, że pili zdrowie nieobecnego towarzysza przypijając do stojącego na stole szłomu. Widać było, że brak druha leży im na wątrobie. Zważywszy na tempo w jakim pili rankiem ów zmarły kompan mógł zalec im znacznie bardziej. Grupki pielgrzymów mieszały się przy biesiadnych stołach z rzemieślnikami i kupczykami, którzy nawet teraz nie tracili czasu i ustalali warunki transakcji i omawiali rynkowe ceny narzekając na ździerstwo jednych i chwaląc się swoimi zyskami kosztem innych. Kręcący się pośród nich oszuści, złodzieje i karczemne posługaczki czynili w tym wszystkim sztuczny tłok. Mimo to do oberży raz po raz wchodzili jedni a wychodzili inni. Dzień jak co dzień…

- No na co czekacie? Ruszać się, a nie stać i gapić!

Poganiał ich Mortis. Stali przed „Karpikiem”. Wszyscy trzej jak słupy soli, z gębami rozwartymi na roścież. Był wieczór, w gospodzie panował spory ruch, dokładnie jak wtedy... W drzwiach do Karpika, znikli właśnie Kaspar, Andarius, bliźniacy i reszta wysłanej przez Pontusa grupy. Mortis wyminął ich, podobnie jak i pozostali. Sami w trójkę stali spoglądając to na siebie, to na drzwi oberży. I właśnie wówczas dostrzegli machającego ku nim obwiesia. Może by go zbagatelizowali, może nie zważając na nic weszli by do oberży, gdyby nie świadomość tego, że wiedzieli już co się tam wydarzy. Przynajmniej tak im się zdawało.

- Coś za jeden i czego chcesz? – Hank spytał pierwszy. Wyrwał się przed resztę, która obserwowała właśnie wyłaniający się z bocznej uliczki zwarty oddział zbrojnych w barwach kościelnych. Historia toczy się kołem. Niemal…

- Dom rodzinny wam spłonął Panie. Wuj Nedd śle tę przykrą wieść. – Znaczyło to w ich zawodowym żargonie mniej więcej tyle co „Zmiana rozkazu!” – Macie udać się za mną. Natychmiast. Wyjaśnię po drodze.

Hank wymienił spojrzenie z Ilmarem i Cillianem. Ten ostatni tylko wzruszył ramionami. Żaden z nich do „Karpika” wchodzić nie miał zamiaru…

***

Słowo Boże, Salim, Veterin

Świat ogarnęło jakieś dziwne, niezrozumiałe szaleństwo. To wszystko zdawało się już mieć miejsce a jednak wszystko przebiegało nieco inaczej. Jednak twarze były wciąż te same. Jakby sen, który im się śnił a jawą być nie mogący, ziszczał się na swój pokręcony sposób. Na ten przykład choćby prezbiter diakonalny, Wielebny Marcus z Gniewu był ten sam. Jednak słowa, które padały z jego ust, nijak nie przypominały tych, jakie słyszeli niegdyś. Nie tak znów dawno.

- Wyruszycie w orszaku pogrzebowym… - Salim w to nawet nie wątpił. Wątpił jednak w swój umysł spoglądając na mającego się całkiem całkiem Słowo Boże. Który nie mniej wymownym wzrokiem spoglądał na niego. Jakby śnili ten sam sen i odgrywali już zgoła wzajemnie sprzeczne role. - … Wielebnego Ojca Junona z Błot, któremu ziemia niechaj lekką będzie a odpoczynek wieczny z łaski Niezwyciężonego. Jego ciało zostało już konsekrowane a nabożeństwo żałobne odbyło się dzisiejszym rankiem, ale ostatnią wolą zmarłego było być pochowanym w rodzinnej ziemi. I choć ziemią rodzinną wszystkich sług Pana jest ziemia ta, która wyznaje Jego imię, to jednak Kościół uznał, iż woli zmarłego należy dopełnić. Odszedł w spokoju i należy mu się godziwy pochówek. Zadbacie o to. Oddacie ciało rodzinie zmarłego Ojca Junona w Błotach. Dbając by po drodze nie doznało żadnego uszczerbku.

- Czemu my? – wyrwało się Veterinowi, choć nie on jeden o to się chciał spytać. Drążyło ich to wszystkich od chwili kiedy umyślny z Kościoła wezwał ich przed oblicze Wielebnego Prezbitera. W asyście pięciu zbrojnych. Pewnie na wypadek gdyby iść nie chcieli.

- Bóg tak chciał synu. A Jemu się nie odmawia… - tylko Słowo Boże w to uwierzył. Lub sprawiał takie wrażenie. Jego Wielebność nie sprawiał wrażenia osoby, której na zaufaniu rozmówcy w tym wypadku zależy najbardziej. Zważywszy na władzę jaką posiadał polemika z nim była zbędną stratą czasu.


***

Krathell, Luiggi:

Stary Barsavi płacił niemało. Na tle pozostałych armatorów w Gniewie można by nawet uznać go za człeka rozrzutnego, ale jedno na czym głowa Kompani Północnej nie oszczędzała to były zarobki jego ludzi „do specjalnych poruczeń”. W dobie wojen handlowych z konkurencją, sporów o cła z celnikami, zatargów z Tępicielami o przewożonych chyłkiem zbiegów i innych podobnych ekscesów, że o drobnych sporach z wylęgającymi się jak ślimaki w kapuście Kościelnymi już nie wspominając, oszczędność na ludziach, którzy owe problemy mięli rozwiązywać była by samobójstwem. Barsavi na samobójcę nie wyglądał a zważywszy na to, że swoim interesem zarządzał nieprzerwanie od czasów jeszcze księcia Blaise Storma, którego rzekomo miał wozić swoimi barkami, na rozumie zbywać mu nie mogło. Barsavi wiedział co robi a jeśli już komuś płacił to i wymagał. Wymagał nie mniej niż płacił.

To nie miała być trudna robota. Dla nich pierwsza, ale od czegoś zacząć trzeba. Gregor, prawa ręka Barsaviego, były Tępiciel i Bóg wie kto jeszcze, zaprezentował ją z wrodzoną swadą i dosłownością. Znany był ze zwięzłości. Poza wieloma innymi rzeczami jak na przykład ze sposobu w jaki traktował wyroki sądowe, którymi miał w zwyczaju podcierać pewną część ciała. Trybunał jednak najwidoczniej nie nalegał na to, by Gregora schwytać. Ktoś, kto choć raz go spotkał, rozumiał czemu tak było.

- Nie schlać się i łodzi pilnować. Płyniecie z pierdolonymi donosicielami i świętojebliwcami, więc na nudę narzekać nie będzie można. Uważajcie na ludzi Karla, bo na rzece na pewno się zaczają. Łodzi nie straćcie. W Błotach oddacie ładunek i wrócicie. I spieszcie się, by się towar nie zaśmierdł…

Żarcik zrozumieli dopiero wówczas, kiedy orszak Kościelnych przybył do przystani przywożąc na wozie pięknie srebrem zdobioną i okrytą haftowaną narzutą trumnę. Musiał być kto znaczny, bo dodano mu w asystę aż trójkę Kościelnych, choć tak po prawdzie tylko jeden wyglądał na wiernego sługę Niezwyciężonego. Taki towar miał prawo się zasmrodzić podczas planowanej wprawy na Błota Ferlów. To było wszak z pięć dni żeglugi. Niemało dla takiego „towaru” zważywszy na piękną pogodę i słońce, które każdego dnia grzało coraz bardziej.

Tylko myśl o spotkaniu z ludźmi Karla chłodziła nieco ich serca. Karl Hredczy był przywódcą konkurencyjnej dla ludzi Barsaviego kompanii przewoźniczej. I podobnie jak Barsavii nie przebierał w środkach ni ludziach. Uwielbiał wręcz kłaść Barsaviemu kłody pod nogi z wzajemnością zresztą. Zniszczenie ładunku, poranienie ludzi i koni czy też psucie towaru były na porządku dziennym. Czasem i trupem zapachniało tu i ówdzie, zwłaszcza z dala od wścibskich oczu. A Błota były miejscem, gdzie podobnież kryła się banda zbirów będąca na usługach Hredczego. Zważywszy na to, że ta część Ainoru, mimo bliskości stolicy, należała do najtrudniej pokonywanych i najmniej zbadanych terenów, rzecz zdawała się zrozumiała.

Co w niczym nie zmieniało fatalności sytuacji w której obaj nowi pracownicy Barsaviego się znaleźli. Ponura mina szypra, który prowadzić miał barkę do Błot, zdawała się ich odczucia potwierdzać…


***


Hank, Ilmar, Cilian; później reszta:

Jak na obwiesia, mówił zdecydowanie nazbyt pewnym głosem. Nie dziwiło ich to. W ich robocie często spotykało się takich obwiesi. Prowadził ku handlowej przystani pozostawiając „Karpika” za plecami. Z tego co ostatnie widzieli zerkając ku niemu przez ramię, to zbrojnych, którzy otaczali oberżę i wyrzucali z niej biesiadników. Historia się lubi powtarzać… Jak w ich śnie. Śnie…?

- Tu macie glejt! – obwieś wyjął zza pazuchy dokument z wybitą pieczęcią w czerwonym, zaschniętym wosku. „Prima” nie pozostawiała wątpliwości, rozkaz pochodzić musiał od najwyższych władz w ich instytucji. Słowa były suche. „Wykonać natychmiast wszystkie rozkazy tego, który wręczy to pismo!”. Obwieś rósł w oczach w swoich żebraczych łachmanach.

- Udacie się na barkę Barsaviego. Czekają tam na was. Płyną do Błot. Miejcie oczy na wszystko. Z kim jego ludzie handlują, z kim gadają, co wiozą. Dopilnujcie, by ładunek dotarł do Błot i wybadajcie co z nim zrobią Ferlowie. Nie wiem z kim to załatwiliście, ale wygląda mi na to, że załatwiliście sobie dwa tygodnie wakacji. My tu będziemy zapierdalać, a niektórzy będą się wylegiwać. Jak pech to pech. Wygraliście chyba jaki los…

Nie komentowali. We śnie wszystko było zdecydowanie wakacyjne mniej. Szli jednak za obwiesiem bez większych sprzeciwów zastanawiając się nad koleją rzeczy. I nad dziwnym snem, który tak wiernie oddawał tak wiele z tego, co ich tego dnia spotkało. Choć przecie się mienił od tego co działo się. Przynajmniej teraz. We śnie obwiesia nie było. Byli jednak inni…

Ci na przykład, którzy teraz stali na pokładzie jednej z wielu dziesiątków barek zacumowanych w gniewskim porcie. Przeczucie mówiło im jednak, że to właśnie barka ku której zmierzają. Byli przygotowani na wiele rzeczy, ale z całą pewnością nie na to, że z pokładu barki na której spędzić mieli najbliższe dni obserwować ich będą bohaterowie ich własnych snów. Zważywszy na zdumienie, które wykwitło i na ich obliczach, oni również ich poznawali. Czyżby śnili ten sam sen? Słowo Boże, Salim, Veterin, Ilmar, Cillian i Hank mierzyli się wzrokiem przez krótką chwilę. Chwilę gęstą, niemal wartą krojenia. Chwilę, którą szyper przewał krótkim rozkazem.

- Na pokład! Czekamy już zbyt długo. Spóźniliście się! Odpływamy! – stary, ogorzały flisak rzucał właśnie cumy a trap chwiał się już boleśnie. Wkroczyli spiesznie konstatując, że na burcie barki wymalowano znak Kompani Północnej. To była łódź Barsaviego, bez dwóch zdań. Łódź, która wnet odbiła od pomostu przy którym cumowała i niespiesznie stawiała żagiel sunąc po powolnych wodach Strumienia Real. Wciąż stali, kiedy nad portem, od strony „Karpika” strzelił w górę snop czarnego, smolistego dymu. Z brzegu zrywały się całe zastępy smyków pragnących na własne oczy ujrzeć co się stało. Łódź sunęła a oni wsłuchiwali się w znany sobie ze snu świst świstawek. W pewnym napięciu nawet obserwowali brzeg, by w końcu wyłowić zeń to, czego szukali z takim napięciem. Kępę łozin, chaszczy i krzaków nad którymi górowało trawiaste nadbrzeże. Nadbrzeże, na którym właśnie wylegiwał się Edward Smrodliwy. Popijając jakąś okowitę i tępym wzrokiem zerkając na rzekę i sunące po niej łodzie.

Mieli przeczucie, że niebawem jego spokój zostanie zburzony, lecz nie mieli już na to żadnego wpływu. Łódź wzięła kurs na środek nurtu ospale walcząc z jego siłą i pnąc się pod prąd. Mijając handlarzy, dostawców i przewoźników oraz ich mniejsze czy większe łupiny cumujące, sunące lub zgoła snujące się po gniewskiej przystani. Ich barka prowadzona pewną ręką szypra mijała kolejne okręty od czasu do czasu wymieniając z załogami niektórych zwyczajowe uprzejmości. Niosła ich wzdłuż przybrzeżnego podgrodzia. Płynąc w nieznane…



***

Wszyscy:

Brus okazał się mrukiem, co u człowieka, który pół życia spędził na barkach dziwnym być nie mogło. Z pewnością również średnio zachęcającym do dyskusji był sam ładunek. Zwykle trupy wożono wozami, na wodzie nikt przy zdrowych zmysłach by się tego nie podjął. Zły znak źle wróżył. Gadać się nawet nie chciało. Pozostało splunąć na psa urok i wierzyć w dobre wiatry. Tego wieczora wiało dobrze. Ci, którym zdało się po południu, że ten sen już śnili, dobrze pamiętali silne porywy wiatru, które we śnie spaliły podgrodzia Gniewu. Poczynając od samego „Karpika”. Silny wiatr pozwalał barce wyposażonej w dwa maszty i dwa duże rejowe żagle pokonywać ospałą siłę nurtu zmierzając do bocznej odnogi i dopływu Słonej Rzeki. Jej spokojne, bagniste nawet i podmokłe brzegi sunęły podobnie ospale aż do Błot i tamtejszych jezior, gdzie na przestrzeni ostatnich lat poczyniono znaczne postępy budując sieć kanałów i śluz. Błota Ferlów w najbliższej okolicy samego zamku były ziemiami zagospodarowanymi i przynoszącymi coraz to większe zyski. Cóż, skoro do nich dostać się można było jedynie Rzeką Słoną wiodącą przez dziką, podmokłą knieję, raj rozbójników. Zmrok zbliżał się szybko wywołując wyraźny niepokój podróżnych, którzy to i owo o nocnej żegludze po rzekach słyszeli. Przede wszystkim to, że jest zakazana.

- Będziemy nocą płynąć? – wyrwało się pierwszemu Sir Havelockowi. Mimo zmroku jego oblicze wyraźnie jaśniało bladością. Dwaj pomocnicy Brusa, osiłkowaci i średnio rozgarnięci bracia Jan i Jon roześmiali się w tej samej chwili. Dużo rzeczy robili w jednej chwili. Jak to bracia.

- Ta, całą noc! Jeśli się nie rozbijemy, hehehe! – zarechotał ten starszy niestrudzenie zwijając zarzucaną linkę na końcu której był hak i przynęta.

- Albo jeśli Zeuga nie spotkamy, hehehe! – ośmiornicowaty zeugl, bydle polujące na czółna i małe łodzie poza zwierzyną pojącą się u brzegu, był częstym rzecznym straszakiem. Od lat nie widziano ni jednego, ale wiele zaginięć jego straszliwymi łowami tłumaczono. Mordercom było w to graj…

- Albo jeśli na mieliznę nie wpadniemy.

- Ale przecie nie wolno po nocy… - Havelock drążył, jakby nieświadom tego, że dwaj flisacy drwią sobie z jego bojaźni. Która u ludzi nienawykłych do żeglugi była jak najbardziej na miejscu.

- A kto zabroni, jak straż rzeczna po nocy śpi? – logiczność tego wywodu nie uspokoiła nikogo. Zmrok robił się coraz bliższy. Wiatr słabł a Brus kazał zapalić latarnie na dziobie i rufie barki, choć przecie jeszcze jasno było. Nocą lepiej było być oświetlonym, choć pewnie ci, którzy w ten sposób zwabili dzikie zwierzęta lub dzikszych jeszcze ludzi mogli mieć w tej materii zdanie przeciwne.

- Gdzie kto śpi? – spytał Słowo Boże, który ponurym wejrzeniem mierzył nowych przybyszy, których sam Basavii posłał ponoć na łódź. On znał ich ze snu swojego z zupełnie innej strony.

- Nie śpijcie. Już jesteśmy na Słonej. Za trzy staje Przystań Luta, tam zanocujemy. – Brus ozwał się przerywając dyskurs na barce. Dostrzegli rozwidlenie w które wpłynął mijając jakieś świnie taplające się na płyciźnie i przeganiane przez młodych świniopasów. W miejscu, gdzie się dwie rzeki spotkały ludzie pobudowali osadę, bodaj Rzecznicą zwaną, za jej krytymi strzechą zabudowaniami widać było zwartą ścianę lasu ku której zmierzali. Wnet porzucili szerokie koryto Strumienia Real; kto i czemu wielką rzekę Ainoru nazwał „strumieniem” niewiadome było nawet uczonym; wpływając w węższą znacznie rzekę. Oba jej brzegi porastały krzaki i tatarak a dalej coraz bardziej zwarta gęstwina. Dalej miało być tylko gorzej.

Rzeka zakręciła może z trzy razy i oczom ich ukazała się właśnie Przystań Luta. Kilka zabudowań drewnianych osadzonych na brzegu lasu w miejscu wydartym przyrodzie siłą. Główny budynek karczmy rzecznej schodził nad samą wodę, do pomostu wchodzącego w rzekę na kilkanaście kroków. Dwie łodzie wywleczono na brzeg do połowy, ale nawet z tej odległości było widać, że są uszkodzone. Wielka lipa wyrastała nad zabudowania, nad wzniesioną na dwóch pniach wyciętych sosen strażnicę. Nad jej koroną kołował jakiś jastrząb czy myszołów. Z kominów snuł się dym. Po chwili zaś doszedł ich zapach pieczonego boczku i dopiero wówczas poczuli jak bardzo są głodni…

Wielkość obrazka została zmieniona. Kliknij ten pasek aby zobaczyć pełny rozmiar. Oryginał ma rozmiar 972x619.



Sprawne cumowanie nikogo nie zaskoczyło. Brus został jeszcze na barce zarządzając Jonem i Janem tak, by łódź była gotowa na jutrzejszy świt. Ci, którzy od niedawna gościli na jego łodzi w zdecydowanej większości sadzili już ścieżką do budynku karczmy. Wabiącego dymem z komina, anielską wonią boczku i smażonych ryb oraz obietnicą zwilżenia gardzieli chłodnym piwem. Jak również możliwością omówienia dziwnych „snów” i sennych wizji tym, którzy omawiać rzecz chcieli.

Biesiadna była przestronna, choć niska. Najwyższy w ich gronie, Krathell, musiał się pochylać, by nie przywalić głową w powałę. W panującym w izbie półmroku wszyscy musieli być ostrożni, by nie nabić sobie guza o belki i krokwie. Pachniało dymem. Para zbrojnych nerwowych w ruchach na widok przybyłych zerwała się na równe nogi, jakby tylko na ich przybycie czekali. Nie czekali nawet na oberżystę, który przecie też wyszedł nowym gościom na spotkanie zza swego kontuaru, drapiąc się w swą kosmatą brodę zasłaniającą nawet usta na przemian z wycieraniem dłoni o swój skórzany fartuch. W równie nerwowym przyruchu.

- Coście za jedni? I skąd przybyliście? – spytał ten niższy, o kosym spojrzeniu złych, zawistnych oczu. Drugi, wyższy szarżą co widać było po wyciętych w zęby rękawach tuniki narzuconej na kolczy kaftan, skłonił się lekko wspierając dłoń na głowicy miecza. Od razu rzuciła się w oczy tunika oddziału Tępicieli, zgniłozielona w barwie. I mocno zniszczona a w kilku miejscach cerowana. Nawet niedawno. Służba nie drużba, ciężkie czasy nie rozpieszczały nikogo.

- Nieważne. Łodzią przybyliście. Rekwirujemy. Wszystkie inne uszkodzone. Dobrze, że was siła. Napad na przystań zbóje od Rusnaka nocą chcą uczynić. Nasi ludzie z podsetnikiem Kupałą na drugim brzegu, wedle Ostrowu Macieja czekają. Najkrótszą drogą przez Cichy Las i Roztopy szli my by zbójców wyprzedzić od chwili, kiedy o planowanym napadzie się zwiedzieliśmy się. Tyle, że łodzi nie ma by ludzi przeprawić. Trza natychmiast przystań do obrony zgotować, bo zbójców będzie niemało. Jeśli podestnik z ludźmi zdąży, będzie nas tylu co ich, więc z zaskoczenia biorąc wszystkich ich dostaniemy. Widzę, żeście ludzie pod bronią. Nadacie się. Nie wiem który z was tu najwyższy starszeństwem, ale musicie przystań przygotować i utrzymać do chwili aż my z podsetnikiem wrócimy. Powinniśmy obrócić w dwie godziny. Dacie radę?

Pytanie zawisło w powietrzu, bowiem ci, którzy planowali już suty posiłek i odpoczynek uzmysłowili sobie nagle, że trza będzie nań zapracować. Oberżysta zaś, który stał nerwowo z boku nie chcąc przerywać dziesiętnikowi, teraz w końcu się odezwał.

- Błagam pomóżcie mi panowie ocalić dobytek. Wnet kolację zgotuję, byście o pustym brzuchu wojować nie musieli, ale błagam, pomóżcie. Pomożecie? – jego broda drgała dziwnie, jakby mąż chciał się rozpłakać. Z zaplecza lękliwie wyglądał równie niemłoda i równie roztrzęsiona jak i on gospodyni. Zaś zbrojni już ruszali do wyjścia. Spieszno im było…



======================================

Za obszerność 1 posta przepraszam, ale musiałem dodać wszystko. Kolejne będą znacznie krótsze. Powodzenia.

Nefarius

-Pakunek ważny dla mnie i mych przełożonych przewozimy.- odezwał się chłodno, jak miał to w zwyczaju najbardziej religijny z całej grupy. Przynajmniej w jego mniemaniu. Stał wyprostowany niczym żołnierz z długoletnim stażem, pierś jego wypięta w przód i tak skryta była pod wypolerowaną zbroją i szatą kapłańską.
-Zapewnijcie nam miejsce, gdzie schować go będzie można, a kościół, którego jestem tu reprezentantem nic przeciw mieć nie będzie.- dodał po chwili mrużąc oczy. Stalowa tarcza, na której widniał spory symbol Niezwyciężonego stała na ziemi oparta o nogę kleryka, ten zaś ręce miał na biodrach oparte, jakby rozmawiał z kupcami na targowisku a nie gospodarzem miejsca, w którym nocować mieli.
-Zapewnienie muszę mieć, że podczas obrony waszych włości nic się "ładunkowi" nie stanie. Zadbajcie o to, a wtedy ja zadbam o łaskę jedynego, prawdziwego boga, oraz o wasze rany po planowanym boju.- dodał po chwili. Jego ultimatum było proste, nie zamierzał dyskutować ani targować się. Wszak zadanie, które mu powierzono było najważniejsze.

Mimo tej maski zimnego kleryka wewnątrz czuł dziwaczny, niepokój nie do opisania. Coś nieustannie podpowiadało mu iż jego los stał się zabawą dla niezbadanych sił, które tym razem wymyśliły dla niego zupełnie inny scenariusz, choć odrobinę podobny do tego, który według jego przeczucia miał już kiedyś miejsce. Słowo Boże był ostatnią osobą, która mogła wątpić. Wręcz, nie wolno mu było. Wiara jego niezłomną była i nawet, gdyby najwyższy kapłan w kościele Niezwyciężonego oznajmił iż bóg ich nie istnieje, on nie dałby wiary w słowa te uznając kapłana za obłąkanego szaleńca i heretyka. To dziwne uczucie czasami się nasilało i wtedy Słowo Boże czuł się jakby pewniejszy, że coś podobnego już się wydarzyło. Czasami zaś praktycznie w ogóle go nie doświadczał. Mimo wszystko nowy, srebrny medalion wiszący na jego szyi skądś się musiał tam wziąć. Kleryk na samą myśl o relikcie miał wrażenie, że Niezwyciężony nad nim czuwa i nie wiedzieć czemu jest w jakimś sensie wyjątkowy. Wszystko było takie dziwne, owiane aurą tajemniczości.

Zbrojny zawahał się, tylko jednak przez chwilę. Wnet odzyskał rezon a z nim i język w gębie.
- Ja rozumiem Panie wasze powinności, ale jak przystań zbóje napadną to i waszemu ładunkowi w oczy zguba zajrzy. Z wojskiem mu będzie najbezpieczniej, chyba to rozumiecie. A ziemie nie moje tu są jeno Ainorskie. Więc nie swego pilnuję, ale i Waszego i wszystkich. Zbójców bowiem trza gnębić zawsze. Jeśli opór nam dacie, lubo nie wspomożecie, na równi z onymi zbójcami będziecie. Jak chcecie se ładunek wyjmować, to bierzcie, ale nie sądzę ja, by bezpieczniejszy był tu, niż na łodzi z naszymi ludźmi. A jak się uwiniemy, będziemy tu wedle dwóch godzin nazad. Tyle się z nim rozstać nie możecie?
Kapłan raz jeszcze zmrużył oczy. Zmierzył rozmówcę od stóp do głów zastanawiając się nad jego słowami.
-Jeśli coś mu się stanie, wiedz, że nie tylko moja głowa pożegna się z ciałem.- dał mu jasno do zrozumienia, że może zaryzykować, lecz jednocześnie ostrzegł go na czym owo ryzyko polega.
-Tak będzie... Panie! - powiedział żołnierz z większym jakby szacunkiem. Po czym ruszył spiesznym krokiem do wyjścia za swoim towarzyszem, który już stanął w drzwiach i rozglądał się za łodzią.

Kleryk skinął mu głową i wyszedł z karczmy podchodząc do Brusa, czekającego przy łodzi.
-Pomożem im. Wiedzą, co im grozi, jeśli pakunek nasz ucierpi na tym.- oznajmił mężczyźnie.
- I że niby co? Czego znów chcą? I czemu to znów Wy macie mi coś nakazywać. Jam szyper! - powiedział wyraźnie urażony Brus, Jon i Jan złym wzrokiem obrzucili przybyłych. Też chcieli spocząć...
-Rusz łbem, bo nie od parady go masz.- rzekł chłodno na opamiętanie rozmówcy - Jeśli zbóje zaatakują lada chwila przybytek to ani my ani łodzie nasze bezpieczne nie będą. Jeśli zaś łodzi naszych użyczymy im by z drugiego brzegu posiłki tutaj przybyły, atak odeprzemy i wszyscy zadowoleni będą. Potem zaś każdy odpocznie.- odrzekł spoglądając przez ramię.
-Chyba, że wolisz po nocy płynąć i za wczasu opuścić to miejsce?- dał mu prawo wyboru.
-Wasz ładunek, Wasza komenda. A skąd pewność, że tam wojsko czeka? - widać było, że się spiera tylko po to, by zachować twarz.

Jednak zbrojni nie czekali, już włazili do łodzi i luzowali cumy. Dziesiętnik zaś krzyknął na Brusa - Na Ostrów Macieja Panie. Iwecie gdzie to? - Nazwany "Panem" Brus też poczuł się lepiej, ale wciąż spode łba spoglądał na Słowo Boże, jakby świadom, że przy nim komenda nad ładunkiem. Aura autorytetu widać była namacalna. Może to siła medalionu...
-Siedź tu i dychaj z ludźmi swymi.- rzekł gromko -Ja zaś popłynę z nimi. Jeśli to zasadzka jaka to ja do piachu pójdę, razem z ładunkiem.- ruszył energicznym, wojskowym marszem w stronę łodzi.
-Znasz Panie rzekę? Wiry i mielizny? I jak łodzią prowadzić? Takielunek sprawnie rozwijasz i manewrujesz? - Widać było, że Brus odzyskuje rezon. W jego sprawy nie dobrze było się komu wpierdalać...
Odwrócony plecami do Brusa kleryk uśmiechnął się nieznacznie.
-Oczywiście, że nie wiem. A na pewno nie tak dobrze jak Ty.- odrzekł odwracając się do urażonego osobnika.
- Panie, ty możesz nimi dowodzić przy obronie, bo widać to, że znasz się na wojaczce. Inaczej, jak cię braknie to jak przypłyniem może być że jeno zgliszcza ujrzym!- wojacy chyba również znali się na ludziach. Poznali się na nim i na jego wartości rychle.


-Wsiądź zatem na łódź i płyń po posiłki. Zrób to, co potrafisz najlepiej. Ja też zajmę się tym, co potrafię lepiej niźli Ty.- zachęcił Brusa do działania. -Ruszaj wartko, bo czasu niewiele mamy.- kapłan poprawił napierśnik, chroniący jego tors i wziął głęboki wdech, rozglądając się po okolicy, by w głowie ułożyć jakiś plan na szybko...

Cillian Mahone

Zmrużył oczy, a ręką odruchowo chwycił sztylet, gdy na przystani pokazało się z kim będą dzielić barkę i zadanie. Mimo, że widział tych ludzi pierwszy raz w życiu, nie mógł pozbyć się niepokojącego uczucia, jakby już kiedyś się spotkali. I to bynajmniej w karczmie przy wódce.
Stłumił w sobie to wrażenie. Była robota do wykonania. A ich nie znał. Tyle. Prawda?

~ Wakacje, kurwa. ~ pomyślał, gdy po wysłuchaniu zbrojnych przypomniał sobie złośliwości ich kontaktu z Gniewu.
Typowe, zaczyna się od banalnego zadania, a potem ładuje się w jakąś pieprzoną kabałę. No, ale wiedział na co się godzi, dając się zwerbować do Trybunału. Poza tym, nie był człowiekiem, którego satysfakcjonował los ojca, męża i spokojnej starości.
- Powoli, klecho. - warknął do kapłana. - Nie wiem, czego was tam w seminariach uczą, ale mamy zadanie. Dostarczyć trupa do Błot. Reszta nas nie obchodzi. A już na pewno nie lokalne problemy.
Wy - zwrócił się do Tepiciela. - swoje obowiązki i prawa macie. My też. Proponuję więc: ładujemy się na barkę, płyniemy po waszych i wracamy, a potem to już radzcie sobie sami, a my płyniemy dalej. I chuj mnie obchodzi, że po nocy, szyper. - uprzedził przysłuchującego się rozmowie marynarza. - Nam mus do Błot się dostać.
Macie coś naprzeciw? - zapytał opryskliwie zbrojnych, pokazując, że nie będą dyktować warunków ani rozmowy, ani rozwoju sytuacji.

Luiggi Vampa

Luiggi od niedawna był w Gniewie, ale kilku rzeczy się już nauczył. Po pierwsze: zgubił swój południowy akcent, dzięki czemu w dobrych ciuchach mógł uchodzić za pośledniego szlachcica, co czasem się przydawało, zwłaszcza w kontaktach z dziewkami. I po drugie: od razu zmienił wyznanie, przynajmniej oficjalnie, bo w sumie gdzieś miał wszystkich bogów.

Barsaviego poznał właściwie przez przypadek, ale stary przewoźnik chyba poznał się na nim bo zaproponował mu robotę. Co prawda Luiggi nie lubił być strażnikiem, czy może ochroniarzem, sam nie bardzo wiedział jak to nazwać, ale musiał się czymś wykazać by zaistnieć w półświatku.

Na barce nie było za wesoło, wszyscy milczeli spoglądając na siebie z pode łba.

"Coś kurwa za dużo luda, jak do ochrony jednego nieboszczyka" - myślał spoglądając co trochę na towarzyszy tego przepięknego rejsu.

Wszystko szło gładko do wieczora, aż dobili do przystani i od razu pojawił się problem z tępicielami. Cholera, zanim zdążył coś powiedzieć, pieprzony klecha od razu wyskoczył ze swoim dobrodusznym pomysłem, aż Vampę przytkało na moment z wściekłości. Na szczęście nie tylko on był przeciwny głupim pomysłom.

- No właśnie, macie coś kurwa na przeciw? -poparł słowami i butną postawą gostka, który pierwszy zadał to pytanie. Coś mu się ci dwaj chłopcy w zielonych mundurkach nie podobali, za bardzo troszczyli się o dobro truposza.

Krathell

Płynął łodzią, szum fal i kołysząca woda wpływały na niego kojąco i rozwiewały parszywy nastrój dzisiejszego poranka. Musiał przegrać z tym parszywym portowcem w kości, zawsze wygrywał, szło mu to od dziecka nadzwyczaj dobrze, znał wszystkie sztuczki w tej grze, a tu taki niefart. Gdyby jeszcze szło o jakąś niewielką sumkę, a nie o sztylet który niedawno dostał od znajomego łotrzyka.

Łódź pokonując wolno strumień coraz węższej rzeki dotarła w końcu do brzegu. Portowa przystań od razu mu się spodobała, przypominała mu rodzinne strony. Szczególnie gdy doszły do zapachy pieczonego boczku z pobliskiej karczmy. Jego wnętrzności domagały się jedzenia, z nadzieją podążył za kompanami w stronę karczmy.
Wojacy w w tunikach oddziału Tępicieli zagrodzili im drogę. Od razu rosłemu wojownikowi się nie spodobali,
-„Nieważne. Łodzią przybyliście. Rekwirujemy.”
Od razu Krathellowi przypomniały się słowa jego najemcy
"-Tylko łodzi nie straćcie."
-Chwileczkę, – powiedział kładąc dłoń na rękojeści miecza. -co znaczy rekwirujemy ?

Coś nie bardzo podobało mu się oddawanie sprawnej łodzi w ręce obcych ludzi
-Jeśli wszystkie wasze łodzie są zepsute to je naprawcie, z chęcią pomogę – dał z ironią.

pterosław

- Bóg tak chciał synu. A Jemu się nie odmawia…- Havelock wierzył w to. Naprawdę wierzył że jemu się nie odmawia, bo można mieć kłopoty. Niektórzy zapewne dalej zastanawiają się dlaczego Venterin wciąż pracuje dla kościoła. Odpowiedź była naprawdę prosta, płacili mu, Havelock niemal niczego nie robił za darmo.
***
Woda, Havelock lubił wodę, lubił szum morza i jego zapach, lubił widok wody. Najlepiej z odległości jakiś dziesięciu metrów, pływanie nocą po rzece, na barce to zupełnie nie jego klimat, zwłaszcza że musiał płynąć z tymi na których nie tak dawno temu polował, teraz już go nie obchodzili, już mu za nich nie płacili.
***
"Dlaczego zawsze gdzie się znajdę czegoś chcą."- Pomyślał Havelock, później zaś zwrócił się do brodacza.
-Pomóc mogę, jednak kiedy ostatnio sprawdzałem moja sakieweczka była puściutka. Mam nadzieję że rozumiesz o co mi chodzi. Zawsze przecież możemy ruszyć w dalszą drogę. Noc jeszcze młoda. Więc jak będzie?- Havelock mało rzeczy robił za darmo, a już nigdy za darmo nie narażał życia, wierzył że to szkodzi, nie jemu, jego sakiewce, może i był wrednym materialistą, jednak za obronę wioski coś chyba mu się należy. Havelock nieznacznie przesunął dłoń na lasce, tak by w każdej chwili mógł wyjąć ukryte w niej ostrze, chciał być gotowy na każdą ewentualność.

Salim

Brązowe, opalizujące ślepia wwiercały się w powałę, analizując żółtawe ślady zacieków. Spojrzenie było łagodne, dobroduszne, pełne troski. Teraz dodatkowo znudzone, przygaszone wciskającym się pod czaszkę snem. Żylasty jegomość wylegiwał się na sienniku dłubiąc kozikiem między zębami, co jakiś czas rzucając okiem na wydłubane resztki jadła. Pomięta szaroniebieska tunika z herbem Niezwyciężonego leżała wciśnięta pod głową Bakluna, zastępując poduszkę. Człek nie był młody, na karku miał co najmniej pięćdziesiąt wiosen, ale nie był sflaczałym starcem. Zmierzwione, rosnące we wszystkich kierunkach włosy były mlecznobiałe i taki też był zarost na ogorzałej gębie. Rysy twarzy miał szlachetne, godne wielkiego arystokraty, choć marny styl dobytku rozrzuconego po izbie przeczył szlacheckiemu pochodzeniu. Łachmaniarz stoczył się z wyra, dowlókł do rozwalonego na oścież okna i wytknął głowę na zewnątrz. Miasto żyło. Zepsute, cuchnące, głośne. Inne niż wczoraj, ani śladu po szalejącej pożodze i dzikich zamieszkach. Salim zagwizdał przez zęby i zaczął się zbierać. Trzeba było naprawić popełnione błędy.

- - -

Słowo Boże i Havelok. Wszystko, co ostało się z oddziału łowców głów. Cilian Mahone, Ilmar i Hank Hein. Wszystko, co zostało ze zwierzyny łownej. Stłoczeni na jednej drewnianej łupinie. Szykował się rejs pełen wrażeń. Szybko nadeszły pierwsze. Spór o to czy wspierać Tępicieli, spór o to, czy użyczyć im łodzi, spór o to, kto dowodzi i inne sprzeczki. Baklun podrapał się po jajach, gwiżdżąc na gospodarza.

"No co tu wystajesz? Ruszaj pizdę do kuchni maestro i do garów" – Salim machnął na dziadka i zajął sobie stolik przy kominku. Złożył kuszę na blacie, zaraz pod ręką i rozsznurował kaftan pod szyją, odsłaniając święty symbol Niezwyciężonego. Najpierw głód żołądka, potem głód krwi.

malahaj

Z każdym kolejnym głosem w dyskusji, dwaj wojacy patrzyli na przybysz coraz bardziej surowo. Szale przechylił Brus, który jasno i dobitnie stwierdził, że po nocy nigdzie pływać nie będzie.

- Zrobicie jak uważacie, ale wiedzcie, że moście Setnik wam to zapamięta. Tu potrzebny każdy człek do noszenia żelaza zdolny a wyście odmówili władzy prawowitej pomocy. To też władza wam zapamięta, jak sami jej będziecie potrzebować... -

Dwaj Tępicie obrzucili jeszcze wszystkich wrogim spojrzeniem, jakby chcieli zapamiętać ich gęby, wzięli konie i odjechali w stronę najbliższej przeprawy promowej. Widać los gospody aż tak bardzo ich nie zajmował.

Brus ze swoimi pomocnikami zabezpieczył łódź i zostawił jednego na straży. Pasażerowie rozlokowali się w gospodzie. Poganiany krzykami gospodarz szybko podawał kolejne dania, nawet nie pytając o zapłatę. Widać było, że odjazd dwójki Tępicieli przeraził go równie mocno, jak wieści które mu przywieźli. Jadła i napitku było dość, nawet jak na ich wygłodniałe całodzienną żeglugą żołądki. Inna sprawa, czy cała ta uczta nie idzie na marnacje, skoro wnet mają zjawić się tacy, co chcą im te żołądki rozpruć?

Koniec końców uczta się skończyła, noc była coraz dłuższa a spodziewani zbójcy coraz bliżej. Przynajmniej w opinii gospodarza, który co rusz, wylatywał to na dworu, to na piętro, to stał przy oknie. Pełno go było wszędzie. Przeszkadzał w odpoczynku zmęczonym obżarstwem podróżnym, jak tylko się dało. Przypasał sobie przy tym do boku kawał zardzewiałego żelaziwa, które więcej wspólnego miało ze starym pogrzebaczem niż z mieczem. Nim to miał zamiar bronić swego dobytku. Żal było patrzeć na biedaka, więc w końcu chcąc nie chcąc, trzeba było mu obiecać ochronę w zamian za darmowy wikt, nocleg i prowiant na dalszą drogę.

Początkowo czuwali wszyscy na równi z gospodarzem. Jednak w miarę jak noc mijała a spodziewani bandyci się nie pojawiali, obrońcy gospody zdecydowali się na wartować na zmianę. I tak co godzinne któryś wstawał z przekleństwem na ustach, budzony przez swego poprzednika. Salim, klął tu najwięcej i w kilku językach, jako, że sen by jego ulubioną rozrywką, do której skłonności miał zawsze i wszędzie a gwałtowne z niego wybudzanie przypomniało mu o pewnej ranie w trudno dostępnym miejscu, tym dziwniejszej, że przecież jej nigdy nie było...

Słońce swym zwyczajem, nie wykazało się oryginalnością i wstało jak zazwyczaj o poranku. Zrazu oświetliło całą i zdrową gospode wraz z jej gośćmi i gospodarzami. Nikt gospody nie spalił, nie ograbił, ani wcześniej wymienianych nie zamordował czy nawet nie obił. Napadu nie było. Była za to jajecznica na boczku, świeżo pieczony chleb i ryba prosto z rzeki. Więc mimo braku nocnych rozrywek, narzekać nie było na co.

Gospodarz chętnie gościłby ich dłużej, dla pewności, ale ich ładunek mogły tego nie przetrwać, więc ruszyli w dalszą drogę, zabierając co tam komu pasowało z lokalnych przysmaków. Oberżysta słowa dotrzymał. Brus odepchnął łódź od brzegu i sprawnie wrócił na główny nurt rzeki. Rozpoczął się koleiny dzień żeglugi.

Droga szła gładko i leniwie. Wszyscy nie znający się na żegludze, czyli większość, rozwali się na barce, leniwe obserwując mijające ich brzegi. Niby wypatrywał onych zbójów czy Tępicieli co na pomoc mili iść gospodzie, nic jednak nie zauważyli. Idylla trwał mniej więcej do południa, kiedy zatrzymali ich celnicy.

- Coście za jedni, co wiezieta, skąd i dokąd? -

Jan Pałąk, wbrew swemu nazwisku był prosty ja struna. Wysoki ponad miarę i chudy jak szczapa, patrzył na nich z góry znudzonym spojrzeniem. Towarzyszyło mu sześciu zbrojnych, o ponurych spojrzeniach i jeszcze smutniejszych pyskach. Przy pasach mieli drewniane pały, ze stalowym trzonkiem, przystosowanym do otwierania skrzyń i beczek, ale i miecze, tudziesz kusze na plecach.
Bruss widać obyty ze zwyczajem i celnika znający, szybko przeszedł do rzeczy, licząc na skrócenie do maksimum postoju. Pałąk przerwał mu jednak po kilku zdaniach.

- Z Gniewu płyniecie? Z trupem? –
Na dźwięk stolicy Ainoru celnik zjeżył się wyraźnie a towarzyszący mu zbrojni położyli łapska na broni, jednoczenie odsuwając się od pasażerów pechowej barki.
- Był tu w okolicy goniec z Gniewu. Nad ranem dotarł. Pędził na złamanie karku, całą noc. Szkapę zjeździł, ale ledwo co do ryja włożył, zabrał następną i w drogę pognał, jakby go jakieś diabelstwo goniło. Mówił, że w Gniewie całe podgrodzie spalone, bo jakaś zaraza miała być... A wy tu trupa mi wieziecie?! –
Pałąk zamilkł przyglądając im się wrogo.

- Otwierać te trumnę! I lepiej by było dla was, gdyby ten nieboszczyk był jak nowonarodzony, bo każe truchło razem wami i łajbą spalić. –

Hank

Hank po raz pierwszy spotkał się z próba kradzieży na „atak bandytów”. W zasadzie miało to się szanse powieść gdyby połowy załogi nie stanowili krętacze i mąciwody na królewskim żołdzie, a reszta wcale nie lepsza była. Tym razem Hank nie interweniował, po prostu obserwował osobników, których znał ze snu. Widząc zaś ich spojrzenia miał dziwne przeczucie, że oni też nie mieli ostatniej nocy lekko.

Celnik chcący zrewidować trumnę także był dla niego nowością.
- Panie celnik, po co nerwy szargać. Raz, kościelni spalili burdel, który za bardzo rzucał się w oczy. Dwa, zaraza to lipa by nie wydało się, że czarni to dupy nie podpalacze i sfajczyło się przy tym całe podgrodzie. – splunął, kątem oka obserwując kościelną cześć wyprawy – Do tego kto by przy zarazie wysyłał kurierów? Żeby się kurestwo rozlazło po całym kraju?
- Spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli zaraza była by prawdziwa to już byście panie celnik zarazili się od kuriera i to my powinniśmy się zacząć obawiać was, czyście aby nie parchaci.

Nefarius

Słowo Boże stał z boku w milczeniu. Nie był wszak dowódcą owej grupy, to też nie mógł w ich imieniu przemawiać. Rzecz jasna nie był zbyt zadowolony z faktu, iż nie chcieli udzielić pomocy potrzebującym, jednak nie było sensu się wykłócać. Pewnie kiedyś to się na nich odbije. On wtedy z czystym sumieniem będzie mógł powiedzieć "Ja chciałem pomóc". Ostatecznie uzgodnili, że łodzi nie użyczą potrzebującym, ale zostać w szynku chcieli. Pokręcił tylko głową. Skoro na noc chcą się zatrzymać to mogli przecie pożyczyć łodzi. Kleryk ostatecznie ruszył z nimi do szynku. Choć był boskim sługą, to jednak i jemu chwila odpoczynku z pewnością mogła się przydać. Zjadł i wraz z resztą wyczekiwał w biesiadnej izbie na atak zbójów. Ciekaw był w jakiej liczbie się pojawią... Mijały kolejne godziny a ci nie przybywali. Zastanawiał się, co też ich zatrzymało, czyżby dowiedzieli się o tym iż w gospodzie wyczekują ich najemnicy, chętni na bitkę? Jego warta nadeszła tuż przed świtem. Przyjął ją z chęcią bo musiał odmówić modlitwy do swego boga. Podczas gdy inni jeszcze spali on uklęknął przed jedną z ław, splótł dłonie i pochylił głowę. Modlił się gorliwie i szczerze jak zawsze miał w zwyczaju. Kiedy zaś nadszedł czas zbudził kompanów.
-Zbierać się. Świta już. Czas na nas.- rzekł głośno i stanowczo, po czym udał się do latryny za potrzebą.

Cała grupa przeniosła się z powrotem na barkę, którą ruszyli w dalszą drogę. Ta zaś była monotonna i nudna okropnie. Słowo Boże doceniał takie wyprawy. Mógł wtedy zagłębić się w medytacji, poświęcić Niezwyciężonemu więcej czasu niż normalnie. Modlił się. O powodzenie ich misji i o to by bóg nie pozwolił mu zawieść zwierzchników. Prosił o wybaczenie za wszystkie popełnione grzechy, choć z pewnością świadomie nie popełnił żadnego. W końcu przemyślenia przerwali celnicy. Kleryk wejrzał gniewnie na tych, którzy przeszkadzali im w misji. Gdy zaś się dowiedział o zarazie wydął lekko usta. Kompan jego Hankiem zwany, słusznie odpowiedział osobnikowi, że i oni równie dobrze mogą być zarażeni. Ciekaw jednak był niezwykle tego, co spotkać ich mogło za sprawą trumny, a właściwie jej zawartości. Założył ręce na piersi nie odrywając wzroku od celnika. Ciekaw był czy argument Hanka go przekona. Nie miał zamiaru otwierać trumny przed byle kim, kto tylko chciał popatrzeć, wszak było to bezczeszczenie zwłok a dokładnie zakłócanie spokoju zmarłego. Na to nie mógł kleryk pozwolić.

Cillian Mahone

- Poza tym - szybko podchwycił blef Hanka. - Jeśli trup jest zarażony, to otwierając jego trumnę uwolnicie zarazę, zabijając nas wszystkich.
Jednak i o tym mowy być nie może, bo raz, jak się już rzekło, nijakiej zrazy nie było, dwa to był ważny klecha, a takich choroby się nie imają. Nie wiedzieliście? Smarują się poświęconymi olejami i chleją takąż wodę, to ich Niezwyciężony chroni od morowego powietrza i innego skurwysyństwa.
Tak się składa, że dwóch kleryków mamy na pokładzie, mogą potwierdzić. Nie jest tak, druhowie? - zapytał, patrząc wpierw na jednego, to na drugiego.

Mimo to, w ciągu całej przemowy powoli przesuwał pas, by móc jednym szybkim ruchem dobyć miecza.
Był bowiem przekonany do metody negocjacji Theo Veltroosa, słynącego z bezwzględności pacyfikatora, pod rozkazami którego służył w Nilandzie, zawierającej się w powiedzeniu "Mów łagodnie, ale miej przy sobie załadowaną kuszę".

Luiggi Vampa

Cała ta historia z bandyckim atakiem, który nie nastąpił tylko przekonał Luiggiego, że ci dwaj tępiciele to przebierańcy na usługach Hredczego.

"Niezła sztuczka" - pomyślał Vampa spoglądając na Słowo Boże -"Cholera, kilka takich dobrotliwych duszyczek na pokładzie i mogłaby się udać."

W południe zaczęło się znowu.

"Kurwa, czyżby nowi przebierańcy" - zastanawiał się Luiggi i na wszelki wypadek wyciągnął sztylet i zaczął nim czyścić paznokcie.

Początkowo nie miał nic przeciwko temu by celnicy otworzyli trumnę, ale po namyśle zmienił zdanie. W sumie nie wiadomo co klechy przewoziły w tym pudełku, a zdanie trzeba było wykonać.

Luiggi schował więc sztylet i zwrócił się do dowódcy celników.

-Panie kapitanie, mogę prosić na słówko. - specjalnie zwrócił się do niego jak do oficera i biorąc go za ramię, pociągnął w stronę mniej zaludnionej części barki - Panie kapitanie, klerycy bardzo wrażliwi są gdy profanuje się szczątki ich braci. Wy macie swoje obowiązki i rozkazy i ja to dobrze rozumiem, ale czy nie dałoby się za drobnym datkiem zostawić nieboszczyka w spokoju? A co do zarazy to płyniemy tu spokojnie po rzece już drugi dzień i nic o tym nam nie wiadomo, lipa to chyba jakaś. No jak panie kapitanie dogadamy się?

Salim

Żarcie było pyszne. Dziadunio znał się na kucharzeniu, a obsrany o swój dobytek nie pyskował, gdy któryś z gości czego żądał tylko uwijał się jak w ukropie. Nażarci, napici i gotowi na bitkę pasażerowie z Gniewu zawiedli się trochę. Albo Tępiciele byli cwaniaczkami łasymi na stateczek i jego ładunek, albo ktoś ich w czasie wieczornej przejażdżki zajebał. Efekt jednakowy, z powrotem nie wrócili, a zapowiedzianych zbójów też nie było. A ranek i jajecznica na boczku były. I dalsza podróż mogła trwać.

- - -

Złoty symbol Niezwyciężonego dyndał na wierzchu, postukując o kółeczka kolczugi. Salim wpatrywał się z uwagą w celnika i jego świtę, ze zrozumieniem kiwając głową, gdy urzędas gdakał o swoich obowiązkach. Nie zabierał głosu, słuchał z uwagą, pozwalał kompanom rozwinąć skrzydła w kłamstwach i matactwach. Wywołany do tablicy przez Mahone'a oparł dłonie w skórzanych rękawicach na burcie statku i nachylił się ku celnikowi.

"Takich nam tu hultajów przydzielono za eskortę, jak sam bracie widzisz" - smutny uśmiech kapłana mówił więcej niż słowa - "Bluźnią, że kościół stoi za pożarem, bezczelni".

"A to krasnoludy stoją za pożarem! Dobrze to wiecie!" - Salim wydarł się wciskając paluchy w drewno, żłobiąc nowe ślady - "Zamieszki się szykowały od tygodni, czuć było, że psubraty coś szykują. I teraz w nocy... W nocy! W nocy uderzyli, bez honoru, paląc, rąbiąc... Nie żadna zaraz tylko oni, znów się im dupska kryje! Bo nietolerancja, bo ksfenoofbia. Spalone, bo plaga. Bo się nie może wydać, że nieludzie parszywi za tym stoją, bo lud chwyci za broń, zrobi to, co trzeba zrobić!"

Salim uspokoił się, wejrzał głęboko w oczy urzędnika, złapał głęboki oddech.
"Mają rację z tym, że brata Junona trzeba pozostawić w spokoju. Zmarł przed dwoma dniami i wieziemy go w rodzinne strony, do Błot. To staruszek, żadna zaraza go nie dopadła, a czas. Mnie jeszcze nauczał w świątyni, ile to lat będzie..." - białowłosy kleryk przysiadł na ustawionej przy trapie baryłce - "Daję słowo, że żadnej choroby tu nie ma. Człowiek pożegnał się ze światem i rodzina czeka na pogrzeb. Dość miał ciężki żywot, żeby go teraz jeszcze szturchać, kiedy w końcu spoczął w krainie Pana. Dajcie staruszkowi spokój. To nie jest worek ziemniaków, by go przerzucać ze strony na stronę".

pterosław

Jedzenie było niezbyt smaczne w odczuciu Havelocka, ale nie narzekał, w myśl zasady "Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby'. Atak bandytów nie nastąpił, może bolały ich głowy, Venterin wiedział że to mało prawdopodobne. bardziej prawdopodobne że bandytów w ogóle nie było, a wieśniacy chcieli zagarnąć ich dobytek dla siebie.
***
Havelock zastanawiał się o jaką cholerną zarazę chodziło celnikom. Venterin wiedział o co chodzi, o łapówkę, o to chodzi, zawsze o to chodzi celnikom, jednak oni nie chcieli tak łatwo się poddać. Havelock także podchwycił blef reszty:
-Widziałem jak ogień podkładają, siedmiu sukinsynów było, topory mieli więc nikt ich nie próbował powstrzymać. O zarazie nikt u nas nie słyszał, tylko jakieś skurczybyki podłożyły ogień pod budynkami jakie im się nie podobały. Poza tym wiem że ten którego wieziemy w swym życiu z chorób, miał tylko sraczkę.- Havelock nie wiedział jakie on miał choroby, jednak nie miało to żadnego znaczenia.

malahaj

- Ciekawe rzeczy prawicie, bardzo ciekawe –

Pałąk spoglądał na nich spod przymrużonych oczu. Zapał nieco mu przeszedł, ale nieufność została. Lepsza nieufność niż wrogość, jak było jeszcze przed chwilą. Zwłaszcza, że ta pierwsza była niejako jego cechą zawodową.

- Zwłaszcza Ty Panie, „ciekawe” rzeczy opowiadasz. – tu celnik wskazał na Venterina - Ciekawe, że świadkiem naocznym podpalenia byłeś, jak ono ponoć już po waszym wyruszeniu miało miejsce... Tak... –
Pałąk przeszedł się w zamyśleniu po pokładzie. Trumnę jednak ominą szerokim łukiem.
- Wy za to dobrze gadacie. – zwrócił się dla odmiany do Ciliana - Nie będę przeszkadzał zmarłemu w odpoczynku, bo i nie wiadomo co mógłbym razem z trumną otworzyć... Zwłaszcza słudze Niezwyciężonego. Nie moja to rzecz. Pośle jednak przodem wiadomość do Błot. Tam wyższa instancja a i Kościół ma swego przedstawiciela. Oni niech decydują. Ptak leci szybko, więc dotrze tam na długo przed wami, razem z wieściami, które od gońca zasłyszałem. Będą mieli dość czasu, aby dojść z wami do ładu.... –

Pałąk uznał temat zakończony i wrócił do swoich ludzi, przywołując jednocześnie do siebie Brusa. Rzekł mu parę słów na osobności, na co stary flisak wręczył mu mieszek. Trup trupem, zaraza zarazą a pracować trzeba. Po dopełnieniu formalność bez zwłoki zapakował się wraz z swymi ludźmi na łódź i kazał odcumować, do pasażerów barki zwracając się już na obchodne.

- Was tu pierwszy raz widzę, ale z tobą Brus znamy się nie do dzisiaj. Wiem, żeś w swoim fachu mistrz i nie pierwszy raz na rzecze się spotykam. Mimo to rzeknę ci cobyś uważał na siebie i na... ładunek. Sam wiesz, że do Starego Dębu już żadnych siedzib ludzkich nie uświadczysz a ostatnio dziwne do nas dochodzą słuchy... –
- Że niby jaki, mości Panie Pałąku? Znowu staruchy zeuglem głupich straszą hehehehehe –
- Ja tam nie wiem, ja tylko celnik jestem a wyście tu sternik. Mowie wam jeno, że ostatnimi czasu kilka łodzi com ich spotkał jako i was tutaj, to Błot już nie dopłynęło. Do Starego Dębu zresztą też. Za to ludziska deski połamane znaleźli i resztki ładunku, co go z prądem przyniosło. Sam widziałem, to wiem co mówię, bo żem kilka dni wcześniej znaki celne na skrzyniach czynił. Zwykłe zbóje, jakich też tu pełno, ładunku wszak do rzeki na marnacjie nie rzucają. Dyć wam powtarzam jeno co sam widział, bo szkoda było by i was Brus już więcej nie spotkać. –

Brus podziękował mu za ostrzeżenie, obiecując ostrożność. Sklął go jednak od tchórzliwych urzędniczynów i szczurów lądowych, jak tylko tamten odpłynął. Inna sprawa, że większości pasażerów wydało się jasne, że bardziej sobie chce tym dodać odwagi, bo i od tego momentu zamknął się na dobre i odzywał jedynie poganiając swoich dwóch pachołków.

Dalsza droga upływała w milczeniu. I bez niespodzianek. Eskorta wielebnego nieboszczyka na powrót rozległa się po barce i leniwie obserwowała brzegi, coraz mniej przejmując się nerwowymi spojrzeniami jakie tym ostatnim rzucał Brus i jego załoga. Jednak nawet tacy laicy jak oni, zauważyli, że okolica się zmienia. Brzegi Słonej wyraźnie zbliżył się do siebie a porastające je szuwary i zarośla, ustępowały miejsca coraz gęściejszemu lasowi. Co jakiś czas, któryś z pomocników Brusa lub on sam, wołali was do pomocy, aby długimi tyczkami odsunąć płynące rzeką spróchniałe i przegnite pnie przewróconych drzew. Oprócz tego, pasażerowie nie mieli jednak innego zajęcia. Wszystko jednak się kiedyś kończy.

- A to ki diabeł? –

Brus wskazał długą tyczką przed sobą. Rozłożeni na barce w najróżniejszych miejscach podróżni wstali i podążyli za jego wzrokiem, zaniepokojeni wyraźnym zdenerwowaniem w głosie flisaka. Przed nimi, jeszcze daleko, bo Brus wzrok miał bystry, majaczyła przeszkoda jakowaś. Sami też wytężyli wzrok, osłaniając oczy do czerwonemu już słońca i dostrzegli przyczynę zaniepokojenia sternika. Na rzecze, w poprzek nurtu było coś jakby tama. Nic wielkiego, kilka zwalonych pni, krzaków, połamanych gałęzi i innych chaberdzi. Woda przepływa między nimi beż żadnego problemu, lodź jednak nie miała na to żadnych szans.

- Trza coby zejść na ląd i tałatajstwo usunąć. Porąbać, czy coś... –

Mówić to Brus, patrzył na „eskortę”, bo sam wyraźnie nie miał zamiaru ze swoje barki schodzić.

Nefarius

Kapłan przypatrywał się celnikowi z uwagą. Milczał do tej pory, gdyż jego kompani dość wiarygodnie zmieniali fakty, dla dobra ich wyprawy. Kapłan mógłby skarcić ich za to, lecz byłoby to równomierne z szkodzeniem ich misji, a tego nie chciał. Ostatecznie wybrał mniejsze zło, za co odpokutuje w odpowiednim czasie. Na szczęście Brus dogadał się z celnikami i barka mogła ruszyć w dalszą drogę. Słowo Boże nie dawał wiary opowiastkom o potworach czających się w rzece. Spodziewał się raczej dobrze zorganizowanej grupy złoczyńców. Plotka o bestii tylko im pomogła, gdyż jacykolwiek strażnicy omijali te miejsca obawiając się potworów, zaś złodzieje mogli robić swoje. Kapłan rozglądał się z ciekawości po okolicy. Wszystko było takie monotonne.
Nadszedł w końcu czas na kolejny przymusowy przystanek. Na rzece znajdowała się zapora z krzaków i konarów. Kleryk zmrużył oczy i rozejrzał się wokoło podejrzliwie. Taka była jego profesja, by wszędzie doszukiwać się oznak zła. Rycerz podszedł do Brusa i położył mu dłoń na ramieniu.
-Miejcie się na baczności. Śmierdzi mi to pułapką zbójów.- rzekł dość cicho -Jak macie jakie kuszy czy łuki, to pora by je przygotować.- ostrożności nigdy za wiele.
-Zdecyduj czy wolisz czekać aż ściągnę zbroję i pójdę na brzeg pomóc reszcie, czy mam zostać tu na barce.- dał flisakowi prawo wyboru. Jemu było to obojętne, lecz tylko głupiec wszedłby do wody w ciężkim pancerzu, jaki kleryk miał na sobie.

Cillian Mahone

- Klecha dobrze mówi, coś za bardzo przypadkowo się te drwa ułożyły. I to w okolicy, gdzie głośno o napadach. Szyper, nie da się cholerstwa opłynąć?
- Nijak nie, widzita przecież, że tu rzeka prosta jak z bicza trzasł, żadnych dopływów nie ma.
- A jakżeby inaczej. - mruknął Cillian, omiatając uważnym spojrzeniem oba brzegi. - Dobra, nie ma co mitrężyć, płyniemy na brzeg i rozwalamy to w piździec.

Wziął linę i podał jeden jej koniec Brusowi.
- Przywiąż gdzieś do swojej krypy, ja przywiążę do czegoś na brzegu, będzie nam łatwiej wrócić. Ale jakby się zrobiło gorąco, tnij bez wahania, jasne?
Po czym zarzucił sobie linę na ramię i wsunął się do wody.
Będąc już na brzegu, owinął linę wokół grubego konaru i zasupłał.
Ruszył wolno w stronę tamy, kryjąc się za drzewami i krzakami. Może i była to lekka przesada, ale nie miał zamiaru ryzykować, zwłaszcza jeżeli bandytów miałoby być znacznie więcej niż ich.
- Zostanę na czatach, wy bierzcie się do tego gówna. - szepnął do tych, którzy przypłynęli razem z nim, po czym zapuścił się parę metrów głębiej w las. Stawiał kroki wolno i ostrożnie, tak by powodować jak najmniej hałasu. I nie wpieprzyć się w sidła bądź inną pułapkę, które tak łatwo można ukryć pod ściółką.

malahaj

- Czy ja cię kleryku pytam jak mam łajbą sterować? – odrzekał Brus Słowu Bożemu i wskazał na coraz bardziej widoczną tamę - To jest wasza robota, więc róbta jak uważata. Ja wam ino powiem, że w tej puszce, to wyście niegdzie bezpieczni nie będzie, bo jeszcze dobrze nie zachlupie, a wy już po dnie będziecie maszerować, jak się co wydarzy. –

To rzekłszy wziął linę od Mahona i przywiązał ją do łodzi. Zaraz tez pogonił pachołków. Widać mieli to przećwiczone, bo ci zaraz nie wiadomo skąd kusze wyjęli i ukryli się za beczki, po obu stronach barki. Brus uzbroił się w solidnie wyglądający łuk.

- Ale jakby się zrobiło gorąco, tnij bez wahania, jasne?-
- O to, wy się martwić nie musita... – odrzekał w drugą dłoń chwytając toporek.

Luiggi Vampa

"Popieprzyło tego Brusa czy co? Nie za rąbanie gałęzi płaci mi Barsawi." -pomyślał Luiggi i dupska swego nie ruszył wcale, frajerom pozostawiając wykonanie całej mokrej roboty. Jedyne co to broń do walki przygotował, bo jemu także wydawało się, że to pułapka.
 

Ostatnio edytowane przez Cohen : 23-08-2010 o 16:14.
Cohen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172