Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-09-2017, 13:46   #1
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Cyberpunk Superstar




- I am iiirooon man! – zawył przesterowanym głosem studwuletni Ozzy Osbourne, stojący na scenie w nowym ciele cyborga. Głos wydobywał się z implantu, zastępującego krtań usuniętą po nowotworze. Barwa i ton nie różniły się niczym od oryginału, zadbał o to cały zespół techników. Publiczność zawyła w ekstazie. Przedostatni koncert trasy „The really last tour of Black Sabbath” oglądało na żywo sto tysięcy widzów a wielu z nich transmitowało swoje doznania poprzez sense-netowe złącza i holokulary do kolejnych milionów w VR. Aplauz trwał a Ozzy zastygł na scenie wpatrując się w wypełniające stadion tłumy z uśmiechem na pomarszczonej twarzy staruszka. W końcu ktoś z obsługi dał znak i jeden z muzyków reaktywowanego Black Sabbath położył wokaliście dłoń na ramieniu i pociągnął go delikatnie na backstage. Kontrakt nie przewidywał więcej bisów.

Uśmiech nie schodził z twarzy Ozziego. Nieobecne spojrzenie przenikało przez członków ekipy medycznej, którzy osaczyli go ze wszystkich stron. Wciąż był tam, na scenie.
- Dajcie stabilizator!
Pielęgniarze z trudem przytrzymywali silne, lecz niesforne, metalowe ciało, kierowane słabym umysłem. Lekarz przytknął iniektor do żyły szyjnej. Krótkie syknięcie i pusta metalowa tubka upadła na ziemię.
Źrenice Ozziego zwężyły się, tętno spadło.
- I am iron man? – zaprotestował słabo, pozwalając osadzić się na wózku.
- To niesamowite, że wciąż pamięta wszystkie teksty.
- Ma je zapisane na dysku. Ale to, że pamięta jak je śpiewać tkwi w nim samym.
- Nie przeżyje następnego koncertu – lekarz spojrzał z wyrzutem na menedżera i rodzinę muzyka.
- W tym już pana głowa, doktorze – odparł sucho menedżer. – Za coś panu płacimy.

______

- Potrzebujemy czegoś świeżego – zawyrokował mężczyzna w srebrnym garniturze i o srebrnych włosach. Na jego policzkach lśnił idealny srebrny zarost.
- Świeższego niż reanimowany trup Ozziego? – uniosła brew zgrabna brunetka w żakiecie. Wyglądała na dwa razy młodszą od niego, lecz naprawdę mogła mieć i sześćdziesiątkę.
Mężczyzna nie zaśmiał się ze zgranego żartu. Patrzył na nocną panoramę San Francisco: czarny ocean w oddali poprzedzany przez ocean świateł.
- Czegoś autentycznego, czegoś z ulicy. Czegoś brudnego… – mówił do swojego odbicia w szybie.
- Czegoś… nowego?
Mężczyzna prychnął.
- Aż takim optymistą nie jestem – pokręcił głową. - Odkąd pracuję w branży, czyli od trzydziestu lat, nie słyszałem nic nowego. Nie licząc muzyki podprogowej, no ale jej nie słychać. Powstają tylko nowe wariacje na temat tego co już było. Ale dla każdego pokolenia coś starego może być nowością. Trzeba to tylko podać w nowej formie.

_____

The music of rebellion
makes you wanna rage
But it's made by millionaires
who are nearly twice your age

_____

- Tu radio SF! Jest czwartek, dwudziestego pierwszego lipca. Upał nie odpuszcza, dzisiaj znów trzydzieści osiem stopni w cieniu. W całym Bay Area racjonowanie słodkiej wody zostało przedłużone do odwołania. Kto może niech nie wychodzi z domu, obłoży się kostkami lodu i oczywiście słucha nas! Klima znowu nam siadła, więc sorry jeśli zemdleję.
W poniedziałek mija trzeci i ostatni termin na wyprowadzenie się wyznaczony przez ratusz mieszkańcom squatu Alamo. Trochę historii, dla tych co nie pamiętają: Oddana do użytku w 2040 roku największa galeria handlowa San Francisco, zbudowana w nowej technologii, jako jedyna w okolicy przetrwała gwałtowną pobudkę naszego kochanego uskoku San Andreas. Niemal od razu stała się schronieniem dla tysięcy ludzi, którzy stracili domy. Ponieważ odbudowa idzie tak jak idzie, większość już tam została. Kto był w Alamo ten wie, że to kultowe miejsce. W zeszłym tygodniu na tamtejszym pchlim targu dostałem oryginalny winyl Hendrixa. A odkąd tamtejsza samoobrona przegnała gang Dzieci Kwiatów jest również dość bezpiecznie.
Ale wygląda na to, że to koniec Alamo jakie znamy. Ratusz nie ustępuje i twierdzi, że wszystkim zapewni domy zastępcze. Czyli namioty. Pod Milagra Ridge, czyli przy samej pierdolonej Wyrwie. Byłem, widziałem. Wcześniej nie wierzyłem, ale to prawda, że wciąż cuchnie tam trupami. Wypowiedzi mieszkańców Alamo na ten temat nie nadają się do cytowania i wcale im się nie dziwię.
Wiadomo już, że przetarg na eksmisję wygrali Pacyfikatorzy, najbardziej znienawidzona z policyjnych korporacji. Wspomagać ich będą oddziały korporacji Amazon, do której należy Alamo. Na dziś tyle w temacie, będziemy o Alamo informować na bieżąco.
Ciąg dalszy krwawych porachunków między Dziećmi Kwiatami a Bezbolesnymi. Minionej nocy w strzelaninie w Noe Valley padły dwa trupy.
Kolejna ofiara Melomana, tym razem kobieta, została znaleziona dziś rano na Sunset Boulevard. Obłąkany nożownik znów wyciął na ciele ofiary tekst piosenki, tym razem ironicznie „Imagine” Johna Lennona, oraz czas trwania utworu. Z niepotwierdzonego jeszcze źródła dowiedzieliśmy się, że podobnie jak dwie poprzednie ofiary, ta również była związana z muzyką i miała śpiewać w klubach bluesowych. Nie wiadomo czemu szaleniec zabija muzyków i co chce przekazać światu.
Z przyjemniejszych wieści: pojawiła się kolejna wskazówka gdzie odbędzie się jutrzejsza impreza Niewidzialnego Klubu. Podpowiedź brzmi: są tam tory.
Szykuje się gorący weekend.
A teraz trochę muzyki! Coś z dedykacją dla samozwańczych trybunów ludowych wożących się po mieście retro-Cadillacami w towarzystwie modelek i rapujących o biedzie.

Nie ma to jak złe dzieciństwo
Nie ma jak rozbity dom
Nie ma jak opowieść z dzielni
Nie ma jak:
Lista wyroków sądowych
Zaburzeń dwubiegunowych
Długa, krwawa droga wzwyż
Im dłużej wspinałeś się na szczyt…
Tym mocniej plujesz w dół!



Wierutnym kłamstwem jest, że prawdziwi artyści nie tworzą dla poklasku. Może i są takie antyspołeczne jednostki, piszące do szuflady, ale to tylko przez świadomość, że to co tworzą jest zwyczajnie kiepskie. Twórca - pisarz, malarz, muzyk – łaknie uznania. Pochlebne recenzje, ilość sprzedanych kopii, komplementy, lajki i komentarze w sieci, a wreszcie to uczucie gdy tłum skanduje ich imiona i domaga się więcej – oto ich narkotyk. A każdy muzyk ma przed sobą wizję siebie na scenie, zaś przed sobą skandującego tłumu, którego końca nie widać.

Globalna sieć okazała się błogosławieństwem i przekleństwem. Nie musisz grać na ulicy, wysyłać demo recenzentom z magazynów muzycznych, którzy odłożą je na stertę podobnych, ani dobijać się do drzwi wytwórni. Nie musisz nawet wychodzić z domu. Nagrywasz piosenkę, wrzucasz na Youtube, rozsiewasz po sieciach społecznościowych i czekasz. Potencjalnie mogą ją odsłuchać i zalajkować tysiące, potem miliony. Prosta, niewyboista droga do pieniędzy i sławy. Niektórym to się udało. Ale podobny pomysł na życie mają setki milionów ludzi.
Na każdy sukces przypada sto tysięcy porażek. W Sieci spoczywają biliony terabajtów niespełnionych marzeń.

Oni byli gdzieś po środku, w połowie drogi na szczyt. Albo na najlepszej drodze, żeby zaprzepaścić wszystko co już osiągnęli. Pozostać na zawsze w archiwach sieci jak tysiące młodych kapel, które nigdy się nie wybiły a w końcu rozpadły i popadły w zapomnienie.
Życie bez kieratu stałej pracy, życie wolnego ptaka jest piękne, lecz niebezpieczne. Wiele wolnych ptaków zapuściło się zbyt daleko nad ocean i nigdy już nie wróciło.

Muzyka ostatnich dekad to nie kończące się bity, sample, i remiksy. Zrzynane bity, sample z sampli i remiksy remiksów. W miarę wygasania praw autorskich unowocześniano kolejne stare hity aż do porzygu. Rap nie mógł już być bardziej chujowy a panienki w teledyskach bardziej roznegliżowane. Wydawało się, że granice zostały osiągnięte aż do pojawienia się PornMuse – grupy tworzącej muzykę wyłącznie z sampli odgłosów kopulacyjnych, autorów takich przebojów jak „Destroy my ass” czy „I wanna suck you all night long”. Ich koncerty były epickimi orgiami w VR.
Oczywiście wciąż istniała tradycyjna muzyka, odrzucająca najnowszą technologię: blues, jazz, soul, folk, rock. Od czasu do czasu pojawiał się nawet wybitny talent, potrafiący nadać wyeksploatowanym gatunkom powiew świeżości.

W opozycji do tego wszystkiego, w burzliwej atmosferze lat czterdziestych narodził się Cyberpunk. Był wzbogacony elektroniką, radykalny przekaz trafiał do wkurwionej na gerontokrację i korpokrację młodzieży a image artystów wykreował modę na obnoszenie się ze wszczepami. Muzycznie, cyberpunk był jednak tak samo wtórny jak wszystko inne. Moda na niego trwała kilka lat i właśnie przemijała.

Mass Æffect wyróżniali się na tym tle, trzeba im to przyznać. Nie odcinali się od elektroniki a oprawa ich koncertów oszałamiała. Technologia i efekciarstwo nie przysłaniały im jednak muzyki.
Wyróżniało ich oryginalne i zróżnicowane instrumentarium. Niektórzy młodsi ludzie prawie zapomnieli czym są skrzypce lub saksofon. Same w sobie byłyby dla nich zbyt archaiczne, wychowani w sieci byli niecierpliwi i żądni szybkich wrażeń. Dzięki rockowej oprawie poznawali je na nowo. Muzyka Mass Æffect była bowiem czymś rzadko dziś spotykanym - żywiołowym pokazem wirtuozerii. Wciąż trochę nieokrzesanej, lecz przez to spontanicznej i świadczącej o niecodziennym zbiorowisku talentów. Na scenie wręcz to eksponowali, pozwalając sobie na długie solowe partie, a czasem przerywając sobie i rywalizując na oczach publiczności.

Mass Æffect byli bowiem zbiorem indywidualności.
Głos Liz Delayne potrafił uwodzić, wprawiać w melancholię jak i porywać do pogo.
Główny kompozytor zespołu, Billy „Rebel Yell”, choć wyglądał jak rasowy rockman, znany był ze swojego zamiłowania do muzyki klasycznej, której motywy wplatał w utwory. Słychać to było zarówno w brzmieniu jego gitary jak i klawiszy, na których grał na przemian. Oraz gdy śpiewał nawet agresywniejsze kawałki.
Howl była doskonałym uzupełnieniem tej dwójki, wspomagając ich wokalnie i grając, na gitarze elektrycznej w utworach, w których Billy zostwał przy klawiszach, w innych na akustycznej lub na przeróżnych innych instrumentach.
Perkusja Chrisa „Sully’ego” O’Sullivana osiągała nieludzkie tempo, zwłaszcza gry grał na neuralnych dopalaczach, w przerwach ustawiając towarzyszące artystom na scenie hologramy.
Skrzypce elektryczne Anastazji Vandelopy de Sade, najbardziej ekscentrycznej i ekspresyjnej członkini zespołu, brzmiały inaczej niż gitary, lecz potrafiły wydobyć równie intensywne dźwięki. Albo przeciwnie, uwodzić słuchaczy nastrojem.
Nuty melancholii dopełniał saksofon „JJ” Gonzalesa przywodzący na myśl wiatr szalejący pośród ruin zburzonego miasta a czasem wybijający się na pierwszy plan w szalonych jazzowych solach.

Mass Æffect mieli jeszcze całe życie przed sobą i być może świetlaną przyszłość.
Niejedna świetna kapela rozpadła się już jednak przez wewnętrzne konflikty. Tak, byli też przyjaciółmi, lecz każdy miał własną wizję przyszłości zespołu i własne ambicje. Zapanowanie nad takim zbiorem indywidualności i zmuszenie ich do współdziałania to niełatwa sprawa. A panować nie było komu, gdyż grupa nie miała formalnego lidera, ani nawet menedżera. W dodatku większość z nich mieszkała razem. Jak wiadomo dzielenie z kimś niemal każdej wspólnej chwili a zwłaszcza prysznica i lodówki niesie ze sobą poważne ryzyko konfliktów.





JJ i Howl


Melina nad Warsaw Pub&Bar była w gruncie rzeczy całkiem porządnym mieszkaniem. Dwie sypialnie, obszerny salon i kuchnia – wystarczająco dla pięciu osób. Bywało zresztą, że nocowało tu i dziesięć.
Mieszkanie wynajmowała Howl, która była z nich najbardziej wypłacalna. Reszta po prostu dokładała się do czynszu. Niewysokiego, nawiasem mówiąc: 900 Eurobaksów miesięcznie. Może dlatego, że właściciel baru i budynku, Bob „Klawy” Klavinsky, po prostu ich lubił. Był też ich jedynym sąsiadem. Prowadzącym nocny tryb życia muzykom nie przeszkadzały hałasy z baru, zaś barowi – tym bardziej – hałasy z ich mieszkania. Albo z sali prób pod nim. To, że nie musieli na każdą próbę wozić instrumentów, zwłaszcza perkusji, było dodatkowym atutem.
Budynek był stary, drewniany i jednopiętrowy. Pomazany muralami i grafitti, co tylko dodawało mu klimatu. Miał też małe podwórko, gdzie mogli bezpiecznie parkować motocykle. O dziwo z niewielkim uszczerbkiem przetrwał trzęsienie ziemi, które zresztą stosunkowo łagodnie obeszło się z Mission District. Liczni w dzielnicy Latynosi dopatrywali się w tym wstawiennictwa Matki Boskiej Bolesnej – Nuestra Señora de los Dolores - drugiej obok świętego Franciszka patronki katolickiej misji, która dała początek miastu. Aktualnie ludzie modlili się głównie o odrobinę chłodu.

Jedną sypialnię zajmowała Howl, drugą Billy.
W kącie salonu, za meblościanką (od środka wypełnioną głównie papierowymi komiksami a od zewnątrz ozdobioną tarczą do rzutek) i kotarą znajdowała się nora JJ-a. Nad wyraz poważny jak na swój wiek pół-Meksykanin rzadko z niej wychodził – o ile w ogóle był w domu. Zza kotary zwykle dobiegały niepokojące dźwięki darkjazzu.
W drugim kącie znajdowało się legowisko Liz, pod żeliwnym baldachimem starego nadwozia Volkswagena Kombi, kultowego hipisowozu. Wokalistka pewnego dnia zobaczyła je w jakiejś alejce, oczy się jej zaświeciły i zmobilizowała cały zespół plus okolicznych żuli do przytargania nadwozia do domu. Operacja holowania, ciągnięcia, rozmontowywania, wnoszenia i zmontowywania trwała cały dzień, ale było warto. Oryginalne, pokrywające wrak barwne malunki, pamiętające być może Lato Miłości 1968 roku, wprawdzie mocno wyblakły, lecz w planach było ich odrestaurowanie.
Na rozkładanej kanapie pod ścianą salonu sypiał Sully i kto jeszcze tam się zmieścił.

Tego poranka w domu zostali tylko Howl i JJ.
Sully wyszedł wcześnie, podobnie jak Liz. Billego zaś poniosła gdzieś noc i dotąd nie wrócił.
JJ nie wynurzył się jeszcze ze swojej nory, więc Howl sama krzątała się w kuchni. Westchnęła, gdy odkryła na liczniku, że zostało im pięć litrów z dziennego przydziału słodkiej wody. Dachowy zbiornik deszczówki był suchy jak Dolina Śmierci. Trzeba będzie myć się kreatywnie, lub zaparzyć kawę w wodzie po kąpieli.
Lodówka też świeciła pustkami. Znowu wszystko zeżarli, przewróciła oczami. Współlokatorzy.
Nie pozostało jej nic innego jak wyjść do sklepu.

Howl wyszła na zewnątrz, minęła swój zaparkowany pod budynkiem samochód i ruszyła pieszo do minimarketu przecznicę dalej. Rano można było tam jeszcze dostać świeże pieczywo, jajka a czasem nawet prawdziwe mięso, nie to wyhodowane z komórek macierzystych.
- Dobry! – Usłyszała męski głos, gdy dziesięć minut później z torbą pełną zakupów otwierała drzwi budynku. Uśmiechnięty facet w średnim wieku i w średnim garniturze właśnie wysiadł z auta średniej klasy i zmierzał ku niej energicznym krokiem. Howl skojarzyła, że samochód ten stał tam już kiedy wychodziła do sklepu.
– Panna Howl? Tak, to Howl z Mass Æffect! To zaszczyt, jestem fanem! Jest może JJ?
Facet wciąż się szczerzył. Krawaciarz nie wyglądał jak ktoś z kręgu ich znajomych, chociaż z drugiej strony saksofonista nigdy nie był zbyt wylewny jeśli chodzi o swoje prywatne życie.



Anastazja i Rosalie


Świt oglądany z dachu Alamo był piękny. Niebo wpierw zaróżowiło się na tle wieżowców a kiedy kula słońca wyłoniła się zza odległych Berkeley Hills, jego promienie odbiły się w spokojnych wodach zatoki, prześlizgując się między pylonami Bay Bridge.
Było przyjemnie chłodno. Temperatura nocna oscylowała wokół dwudziestu stopni. Nic dziwnego, że kto nie musiał rano wstawać do pracy przestawiał się na nocny tryb życia. O piątej nad ranem ulice poniżej były puste a miasto ciemne i ciche. Niemal tak ciche jak zaraz po trzęsieniu ziemi, które pokrętnymi drogami doprowadziło je w to miejsce.

Największa i najnowocześniejsza galeria handlowa San Francisco była obecnie domem dla tysięcy ludzi, którzy nie mieli gdzie się podziać. Anastazja i Rosalie były w Alamo sąsiadkami. Skrzypaczka ze współlokatorem zajmowała przebieralnię dawnego sklepu odzieżowego. Po przestawieniu ścianek działowych powstały tam dwa małe pokoje. Wprawdzie bez toalety i okien, ale zawsze za to z wieloma wieszakami. Okna dało się zastąpić tapetą holograficzną, pokazującą dowolny widok. Toaleta zaś i przerobiony ze zraszacza przeciwpożarowego prysznic znajdował się na terenie sklepu. Była też improwizowana wspólna kuchnia, a w niej kuchenka, czajnik a nawet ekspres do kawy. Czego chcieć więcej?
Resztę sklepu podzielono ściankami ze sklejki na kolejne trzy mieszkania. W jednym z nich, na dziale obuwniczym niedawno zamieszkała Rosalie. Na swoich ośmiu metrach kwadratowych miała dużo półek a gdy odsłoniła zasłony, widok z drugiego poziomu na główny hol galerii.
Pozostałe lokale w sklepie zajmował swoisty przekrój mieszkańców Alamo: chińska rodzina, starsze białe małżeństwo i para Latynosów.

Po sześciu latach Alamo nie było już dzikim squatem. Był prąd, bieżąca ciepła woda a zimą działało ogrzewanie. Za wszystko to trzeba było oczywiście płacić, lecz czynsze był wielokrotnie niższe niż na wolnym rynku. Rosalie płaciła czterdzieści Eurodolców miesięcznie a Ann i Olivier łącznie sześćdziesiąt. Płaciło się też za bezpieczeństwo. Porządku w Alamo pilnowała straż obywatelska, przyłapani na kradzieży lub agresywni byli eksmitowani. Na parterze działała przychodnia, apteka, szkoła i przedszkole a na parkingu funkcjonował największy w mieście bazar. Na dachu wyrysowano boiska i zbudowano place zabaw. W ciepłe noce zaś dach był naturalnym miejscem, gdzie paliło się trawę i piło alkohol.

Nie wiedzieć kiedy babski wieczorek przerodził się w babski poranek. Ok, wieczorek nie był całkiem babski, bo wcześniej towarzyszył im Oliver – współlokator i największy fan Anastazji Vandelopy de Sade, nieszczęśliwie umieszczony przez nią w tak zwanym friendzonie. Wypili po kilka piw i spalili wspólnie dużo dobrej trawy. Anastazja i Rosalie były teraz w tym idealnym spalonym stanie, kontemplując subiektywność rzeczywistości.

To jednak był jeden z ostatnich takich świtów w Alamo. Korporacyjne strefy dotarły już kilka przecznic stąd. Aby posunąć się dalej korporacje musiały oczyścić Alamo. Alamo było kluczem do całej dzielnicy. Żaden porządny obywatel nie zechce mieszkać obok prekariuszy i lumpenproletariatu.
Za cztery dni na Alamo ruszą Pacyfikatorzy – firma policyjna specjalizująca się w tłumieniu zamieszek – z pałkami, taserami, tarczami, rojobotami, miotaczami mikrofal, gumowymi kulami, armatkami wodnymi i gazem łzawiącym, zakuci w pancerze.
Niektórzy mieszkańcy już zwijali manatki, inni szykowali obronę, choć szanse były niewielkie. Jeszcze inni próbowali przebić się do mediów, lub zorganizować wiec poparcia. Olivier uważał, że to dobry kierunek.
- Trzeba nagłośnić sprawę – powiedział, krótko przed tym jak potoczył się do łóżka.

Teraz, patrząc na wschód słońca, dziewczyny na chwilę zapomniały o tym. Ale wtem coś im przypomniało. Najpierw usłyszały bzyczenie. Uniosły głowy i ujrzały małego drona. Leciał wolno wzdłuż dachu a gdy dotarł nad nie, bezczelnie zrobił im zdjęcie! Równocześnie gdzieś z ulicy w dole odezwał się megafon:
- DO OSÓB NIELEGALNIE ZAJMUJĄCYCH GALERIĘ ALAMO! ZOSTAŁY WAM CZTERY DNI I SIEDEM GODZIN NA OPUSZCZENIE BUDYNKU!
Głos dobiegał z opancerzonej policyjnej ciężarówki, która podjechała ulicą i zatrzymała się sto metrów od Alamo. Ktoś z okna sąsiedniego budynku rzucił w nią butelką, co nie zrobiło na niej wrażenia.
- DO OSÓB NIELEGALNIE ZAJMUJĄCYCH…



Sully


Wczesne pobudki nie są tym co tygryski lubią najbardziej, lecz przy panujących upałach mają swoje plusy. Rano dało się jeszcze jakoś funkcjonować, potem już tylko zdychać. Już nie mówiąc o pracy fizycznej. Klimatyzowane biuro było jedyną rzeczą, dla której Sully mógł tęsknić za korpo. Tutaj, w Sunset District, namiastkę klimatyzacji zapewniała bryza oceanu, odległego o zaledwie kilkaset metrów od miejsca gdzie dziś wypadła im robota.
Kiedyś to była dobra dzielnica. Teraz połowa ciasno upakowanych domów wciąż leżała w ruinie lub wyglądała jakby zaraz miała się zawalić. Trzęsienie ziemi powaliło również większość drzew. Między domami sterczały tylko przywrócone do pionu słupy elektryczne. Sunset District przypominał pozbawioną zieleni pustynię. Przez suszę nawet trawa przybrała barwę sraczkowatego brązu.
Powiew od oceanu był słaby i już o dziewiątej rano odczuwalna temperatura przekroczyła trzydzieści stopni. Mimo to Gruzownicy zakasali rękawy i wzięli się do roboty.
Pracowali dziś we czterech: ojciec, Chris, Han i Sean. Młody dał się ściągnąć wyjątkowo, tylko dlatego, że dwóch stałych współpracowników ojca akurat wypadło. Jeden przedwczoraj złamał rękę, drugi poszedł w cug. Wszyscy jednak szybko pożałowali, bo Sean ciągle marudził, że to nie robota dla niego. Chris zauważył, że brat ma na nosie chyba najnowsze e-Raybany. W sklepie warte przynajmniej z tysiaka. Niezły lans jak na piętnastolatka.

Dopiero gdy oczyścili z gruzu, desek i śmiecia parter domu okazało się, że wcale nie są tu sami. Na piętrze, cicho jak myszy pod miotłą, ukrywała się cała azjatycka rodzina. I to wielopokoleniowa, od dziadków po prawnuki. Przypominali trochę Hindusów, tylko bez tych kropek na czołach. Kobiety zaś nosiły chusty.
Ojciec i Han wdali się z nimi w dyskusję, niełatwą, bo wszyscy mówili naraz oraz jednocześnie do nich i do siebie, aż rozpłakało się trzymane przez młodą kobietę niemowlę. Tylko smagły dwudziestoparolatek tłumaczył coś łamanym angielskim.
- Wyjdźcie stąd! To jest nasz dom! Nie mamy innego!
Miał podbite oko. Obok jego wąsaty ojciec lub teść krzyczał, żywo gestykulując.
- Rozpoznaję język Bangla – w słuchawkach Chrisa odezwała się Lamia. – Używany w Bangladeszu i we wschodnich Indiach. Tłumaczyć?
- Ja jebię… - Sean pokręcił głową i zszedł na dół na papierosa.

I wtedy zadzwonił holofon. Sully miał już odrzucić połączenie, kiedy zobaczył, że dzwoni Natasha.
- Hej…
- Hej, Chris, masz chwilkę? Słyszę jakiś hałas.
- Hmm…
- Zajmę tylko chwilę, sama jestem w biegu. Wpadłbyś do “Insomni” dziś lub jutro? Chcielibyśmy poszwędać się po zapleczu, ale ciężko uzyskać nakaz. Mają plecy.
- Insomnia? - Chris drgnął.
- Coś nie tak?
- Nie, skąd…
- Widzę, że trafiło w miękkie. Znajomi?
- Nie.
- Ach, ktoś znajomy tam bywa i nie byłoby dobrze, żebyśmy go przetrzepali podczas interwencji… - Natasha była bystrą policjantką. - Mocno umoczony?
- Nie wasza liga. Nic co by było zbytnio nie w porzą…
- Fixer i nielegale… - Pokiwała głową. - Jego rejon. Zgadłam?
- Natka, weź odpuść…
- Zróbmy tak. Idź zrób tam rozpierdol, daj nam szansę na interwencje. Daj mu cynk, że będzie nalot, nie będzie miał nic to puścimy. Nawet nie będę wiedziała który to. On będzie miał alibi przed ulicą, że wszak był trzepany i nie ma związku z nalotem. Pasi?
- Wiesz jak to działa. Nie robię bez powodu.
- Mamy podejrzenia, że w Insomni robią Sense na dzieciach – oznajmiła po chwili. - Daj mi znać do wieczora, ok?
I rozłączyła się, cała ona.

Gdy Chris wrócił do rzeczywistości, ojciec rozmawiał przez holo ze swoim przełożonym. Przełączył go na ekran i podkręcił głośnik, żeby coś w tym hałasie słyszeć.
- … ale tu są jacyś ludzie, cała rodzina. Twierdzą, że to ich dom.
- Gówno prawda – zabrzęczał pan Chang. Mimo, iż siedział w biurze wyglądał na bardziej spoconego niż oni. – Właściciel sprzedał dom. Przedwczoraj była tam ekipa eksmisyjna. Widocznie ciapate wrócili. Pozbądźcie się ich.
- Panie Chang, my wynosimy gruz, nie ludzi! – zaprotestował Patrick OSullivan.
- Eksmitorzy są zajęci w Oakland. Jutro wchodzi ekipa budowlana, ma być czysto i pusto, rozumiemy się?
- Panie Ch… - ojciec urwał w pół słowa, bo Koreańczyk zakończył połączenie.




Billy

"Młody kojot, który podczas swojej nocnej wyprawy dał się złapać w sidła, długo nie rozumie tego co się stało. Zazwyczaj dopiero nad ranem uświadamia sobie swoje tragiczne położenie. Wtedy bardzo często, w akcie ostatecznej desperacji, młody kojot woli odgryźć sobie uwięzioną łapę niż dać się schwytać wąsatemu Meksykaninowi."

- Susan! – ze snu wyrwał go męski głos. Zaspane oczy poraziła jasność, słońce przesączało się przez żaluzje do pokoju. Nieznajomy męski głos dobiegał zza drzwi. Nie jego drzwi. Imię też nie było do końca znane, chociaż coś kojarzył z poprzedniego wieczora. Musiało należeć do młodej blondynki leżącej w wymiętej pościeli tuż obok.
Ona też się obudziła. W jej oczach dostrzegł przerażenie.
- Osz kurwa – pisnęła cicho – to mój stary! Kurwa, a miał mieć podwójną zmianę.
Zmianę? Może jest lekarzem. Albo strażakiem? Zaraz. Nie. Billy przypomniał sobie wiszący w przedpokoju mieszkania policyjny mundur.
- Susan! Czemu nie jesteś w szkole?!
W tym momencie Billy zaczął się modlić, żeby była po właściwej stronie szesnastki.
- Jestem chora, tatku! – Susan wykazała się jednak zimną krwią. Zaczęła pośpiesznie szukać stanika i majtek. – Billy, musisz uciekać. Albo się schować, nie wiem. Tatko cię zajebie.
Billy namierzył wzrokiem swoje bokserki leżące na podłodze. Obok walały się spodnie i koszulka oraz butelka po winie. Skarpetek nie widział. Może zostały w…
- Susan! Czyje to buty!?

W tym momencie mózg Billego wszedł na najwyższe obroty, choć nie ułatwiało tego łomotanie pod czaszką. Chować się pod łóżkiem? W szafie? Które to piętro? Pamiętał wjeżdżanie windą. Trzecie lub czwarte. Czy za oknem są schody pożarowe? Albo chociaż porządny gzyms?
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 07-10-2017 o 11:26.
Bounty jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172