Nagle światła w "Bliżej Natury" zgasły. Wódz błyskawicznie poderwał się na nogi. Noc eksplodowała gwałtownym hukiem i wrzaskiem. Znajomym wrzaskiem.
- Nie!
Reece.
Coś niewielkiego i ciemnego spadło wprost na nos Richarda. Alex patrzyła na największą z okazanych przez Wodza emocję, zaciśnięte szczęki. Glock na oko Felicii miał pojemność nie mniejszą niż piętnaście nabojów, choć dziewiętnastu raczej nie osiągał.
Kropla, a za nią leniwie podążyła kolejna spadając na powiekę chłopaka. W nieprzyjaznej ciemności wydawała się ciemna jak smoła, ale było to tylko złudzenie. Rudowłosa śledziła wzrokiem spojrzenie przenoszone z domków na niewidoczne jezioro. Ściągnął gniewnie brwi. Banalny półautomat z małym kopnięciem - odbezpieczyć, odciągnąć, strzelać, jak oceniła wytatuowana. Amunicja musiała być 9 mm, więc siedemnaście nabojów.
- Nadciąga burza - odezwał się Indianin.
Ciemne chmury przebijające przez gęste korony drzew wraz z pojedynczymi kroplami istotnie mogły być zapowiedzią ulewy. Co wtedy stanie się z ogniskiem? Ile czasu przetrwa nim zgaśnie wystawiając ich na zagrożenie ataku w nieprzyjaznym lesie?
Alex zastanawiała się co przez to chciał powiedzieć Wódz. Wskazywał na zjawisko atmosferyczne czy myślał o czymś... innym?
Nagle, bez ostrzeżenia, poderwał kołczan i torbę. Pierwsze jednym ruchem przerzucił przez plecy, zaś następnym zacisnął. Lotki wystawały znad ramienia. Drugie spoczęło po przekątnej tułowia. Poniżej skrzyżowanych pasów zatknął dwa tomahawki, a z torby wydobył zapalniczkę benzynową. Wysoki płomień ożył z chwilą próbnego otworzenia i zgasł wraz z zamknięciem.
Czy on rzeczywiście zamierzał...?
Wódz nie poświęcił im już ani jednego spojrzenia. Wybiegł w ciemność z łukiem w garści i, pogrążoną w ogniu niemal po samą lotkę, strzałą. Niemal natychmiast zaszeleściły krzaki ukazując pojawiającą się znikąd sylwetkę w czerwonej czapce z daszkiem i puchowym bezrękawniku. W jego dłoni spoczywał zakrzywiony nóż do filetowania. Gęsto pokryty plamkami, jak zauważył Richard.
Otaczające cienie przylegały do niego, zespalały się z nim. Zdawał się być ich materialnym przedłużeniem.
- Należy dokładnie oddzielić skórę od mięsa - powiedział idąc wprost na Indianina, który przystanął, by naciągnąć cięciwę.
- Twoje kanu się wywróciło, Opętany. Wracaj...
Strzała wbiła się w środek klatki piersiowej nadbiegającej istoty. Gorący, jasny płomień zdawał się utracić na blasku, gdy torował sobie drogę przez całun lepkich ciemności. Stwór zaryczał wściekle, gdy mrok parował gwałtownie z rany i najbliższego otoczenia źródła płomienia.
Próbował jeszcze, niemal panicznie, wydobyć ją z piersi, lecz nie był w stanie chwycić jej dłonią. Każda próba choćby jej zbliżenia kończyła się głośniejszym krzykiem bólu oraz cofnięciem.
Opętaniec nagle pojaśniał, kiedy jego osłony go opuściły, opadł na kolana i przewrócił się.
- ... zgodnie z wolą Wielkiego Ducha - dokończył Wódz wyrywając strzałę z torsu za wolną od płomieni końcówkę. Niewidzące oczy Opętanego wpatrywały się nierozumiejąco w czarne niebo.
Deszcz wzmógł się nieznacznie.
Podniósł się głośny śpiew Indianina. Strzała spoczęła na cięciwie. Zerwał się biegiem w kierunku jeziora.
Zostali sami. Ciężkie krople padały na głowy i syczące drewno.