Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-11-2016, 04:44   #411
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 55

Wyspa; Schron; poziom magazynowy; Dzień 7 - ?, ciemno; chłodno.




Will z Vegas



Ślad było widać. Ale chyba tylko dla indiańskiego oka. Bo mimo, że Pies ich prowadził to zauważalnych tropów było co raz mniej. Poza tym docierali do rejonów częsciej użytkowanych i przez Schroniarzy i obecnie przez Runnerów więc i śladów bytności było co raz więcej. Indiański wojownik i były gladiator a przy okazji najlepszy przyjacie Chomika, zwanego Mężnym, co raz częściej przystawał wyraźnie zastanawiając się nad tym czy dana smuga zruszonego kurzu, brudna plama, kleisita kałuża zostawiona została przez monstrum, przez jakiegoś użytkownika Schronu czy może była tu od nie wiadomo jak dawna. Trop wyraźnie słabł w miarę jak zbliżali się do bardziej oświetlonych i użytkowanych rejonów. Indianin wywnioskował tyle, że jeśli stwór krwawił to podobną krwią do człowieka i zwierzęcia. Znaczy się czerwoną. Ale krwi było coraz mniej i zdarzała się co raz rzadziej. Więc albo to nie była krew stwora tylko jego ofiary albo jak jego to krwawił coraz słabiej.


Presja pościgu stawała się co raz bardziej wyczuwalna w grupie. Ludzie tracili humor i werwę do tego pościgu. Zwłaszcza jak widzieli jak kończą jego ofiary i gdy musieli się zagłębiać w kolejne mroki podziemnego labiryntu. Will złapał się na tym, że ilekroć widział plamę światła w oddali korytarza czerpał nadzieję, że tam dotrą cali. A gdy docierali odczuwał ulgę. Zaś ciężko opuszczało się taki oświetlony kawałek. Światło w tym mroku gdzie kryła się gdzieś bestia zwyczajnie dodawało otuchy i dawało nadzieję, że dostrzegą potwora wcześniej niż on wyskoczy na nich z ciemności. Osoby latarkami miały w takich warunkach niebywale mocniejszą pozycję wszelaką od tych bez. I coś na oko cwaniaka z Vegas wydawało się, że reszta odczuwa sytuację podobnie do niego.


Właścwie tylko jeden z Runnerów, ten z tą bladą latarką wyglądał na takiego co zachował czy odzyskał rezon i nie przejmuje się sytuacją. Pies i Kelly idący na czele byli uważni, skupieni i poważni. Napięcie wyraźnie dało im się we znaki ale panowali nad własnym strachem choć nie można było o nich powiedzieć, że czuli się swobodnie i na luzaku. Will nie widział sam siebie ale chyba wyglądał podobnie do nich. Tak samo drugi z Runnerów. Za to trzeci rozglądał się co raz bardziej nerwowo i mamrotał coś cicho od czasu do czasu. Chyba, że powinni dać sobie spokój albo że stwór sobie poszedł albo chociaż nażarł się to da im spokój. Najgorzej jednak było z Bluntem. Robotyk był już wyraźnie zestrachany. Pozbawiony własnego źródła światła rozglądał się trwożliwie i nerwowo reagował na każdy odgłos docierający z mroku. Też namawiał ich do zaprzestania pościgu i spróbowania kiedy indziej albo wysłania Runnerów skoro tak się tu panoszyli.


Odgłosów jednak słyszeli sporo. Tak im się wydawało. Schroniarze mieli nieporównywalnie większą praktykę od Runnerów w nasłuchiwaniu odgłosów Schronu ale tym razem było inaczej. Docierały ich zniekształcone odgłosy chyba głosów. Było teraz tu o wiele więcej ludzi niż choćby wczoraj. Ich głosy i działalność odbijała się echem po salach i korytarzach. Gdzieś nawet docierała ich czasem jakaś zniekształcona muzyka od jakiegoś ponownie uruchumionego sprzętu grającego jakiego w tym Bunkrze było sporawo. Przynajmniej w prównaniu do świata na powierzchni. Poza nimi sam bunkier żył swoim bunkrowym życiem. Drobne stworzenia nadal buszowały w jego trzewiach wydając piski i chroboty. Gdzieś tam coś pęczniało, obijało się, naprężało czy stukało. Normalnie można było to zignorować. Teraz jednak nieustannie świdrowała umysły myśl, że każdy taki pisk, chrobot czy stuk może oznaczać czającego się w ciemności potwora. To potrafiło zszarpać najsilniejsze nerwy a słabszych doprowadzić do szału czy właśnie rezygnacji z przedsięwzięcia.


Przeszli już większość poziomu magazynów. I ani nie natrafili na nowe ofiary potwora ani nie zostali zaatakowani przez niego. Zbliżali się do agrolabu i rejonu gdzie było wejście do Korytarza Szaleństwa. Schroniarze wiedzieli to a Runnerzy mogli dostrzec w słabnącym świetle latarek pierwsze rośliny. Zdziczałe, dziwne, zniekształcone pnącza, jakaś pleśn na ścianach, bulwy wyrosłe tu czy tam. Na razie wyglądało na dodatkową anomalię czy atrakcję tego miejsca ale Schroniarze wiedzieli, że im bliżej dawnego Agrolabu tym tego zielska będzie więcej. W centrum było tak gęsto, że właściwie trzeba było przedzierać się krok po kroku albo jak w prawdziwej dżungli nie wchodzić bez maczety czy czegoś podobnego. No i panował tam specyficzny gnilny fetor rozkładających się roślin które były pożywką dla następnego pokolenia roślin. Ten fetor choć nadal ledwo wyczuwalny dał się wyczuć już teraz. Obecnie był to taki tam sobie zapaszek ledwo odróżniający się na tle innych. I właśnie gdzieś tu stało się kilka rzeczy prawie na raz.


Po pierwsze Indianin pokręcił się dłuższą chwilę, sprawdził korytarz, okoliczne pomieszczenia ale musiał przyznać się do porażki. Trop mu się urwał. I nie potrafił go odnaleźć ponownie w najbliższej okolicy. Zaraz potem zgasła jego latarka. A zanim zdążyli coś zrobić usłyszeli jakieś odgłosy. Musiały dochodzić z dość bliska. Raczej nie z korytarzy bo te oświetlone latarkami które jeszcze działały nie zdradzały niczego co by mogło wydawać te dźwięki. Te zaś było troche wytłumione i zniekształcone. Zupełnie jakby zza jakichś drzwi czy pobliskiego pomieszczenia. Nie były zbyt głośne więc musiały pochodzić z dość bliskich rejonów i nie przyniosło ich echo. Przypominały trochę niezbyt głośne stukanie. Trochę też jakby odgłos oddechu czy cichego sapania. Odgłosy nie zbliżały się do nich i po chwili mogli doprecyzować podejrzane dwie pary drzwi zza których mogły dochodzić. Obie były zamknięte i nie było widać co jest w środku.




Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - wczesne popołudnie; słonecznie; chłodno.




Bosede “Baba” Kafu i Alice “Brzytewka” Savage



Zrobiło się nerwowo. Bardzo. Gdy tylko Baba zaczął sięgać po swoją broń, żołnierz zaregował podobnie. A, że obaj mieli broń w podobnej pozycji więc po chwili obaj stali ze swoją bronią w rękach. W przeciwieństwie jednak do mutanta człowiek nie bawił się w subtelności i jak już miał swój karabin w rękach wycelował go w mutanta a nie jak ten w podłogę. Nie było wiadomo czy któryś z nich by strzelił czy nie. Żaden z nich nie odbezpieczył lub nie zdążył odbezpieczyć swojej broni. W ten gdzieś moment zareagował szeryf który dotąd rozmawiał z żołnierzem.


- Przestańcie obydwaj natychmiast! Schować broń! Obaj! Ale już! - wrzasnął rozkazującym głosem Dalton. Nie bawił się też w same słowa tylko złapał za obydwie bronie i opuścił je na dół. Mutant wyczuwał, że co prawda nie miał zamiaru tak sobie wziąć zdjąć karabin i postrzelać dla rozrywki ale jednak chebański stróż prawa potrafił być przekonujacy. Nawet gdyby nie opuścił mu broni do ziemi to chyba by był skłonny go posłuchać. Ten drugi w mundurze wahał się jeden krytyczny moment jakby główkował czy mimo interwencji szeryfa zastrzelić mutanta czy nie. Jednak po tej krytycznej chwili i on dość niechętnie ale założył z powrotem karabin na ramię. Zwłaszcza jak mutant zrobił to samo.


- No pięknie! Po prostu pięknie! Jeszcze pozwalacie łazić sługusom Molocha po ulicach. Brawo! Nawet wam robocich przyczółków nie trzeba bo sami pozwalacie się panoszyć mutantom po waszych domach! Nawet na posterunek policji nie jest od nich bezpieczny! - żołnierz coś wydawał się być silnie uprzedzony do mutantów i słowa jednego z nich niezbyt go przekonywały. - Teraz wcale się nie dziwię, czemu wasi ludzie sabotują umowę i nie potrafią dotrzeć w umówione czas i miejsce mimo, że jest w samym środku tej waszej mega metropolii! To sabotaż! I żadnych robotów na bagnach pewnie też nie ma! Chcecie odciągnąć nasze siły! I wiecie, że jak byśmy popłynęli na te bagna to tam nie ma żadnych cholernych robotów! - mundurowy wylał swoją listę podejrzeń i zarzutów jakie miał pod adresem miejscowych służb porządkowych no i Baby oczywiście. W wejsciu chyba zwabiony kłótnią pojawił się kolejny żołnierz w mundurze. Jednak nie odzywał się choć wyglądał na zaniepokojonego i niepewnego tego co tu widzi, że się dzieje.


- Uspokój się synu. - szeryf po zażegnaniu bezpośredniego zagrożenia otwartą rozróbą wrócił do o wiele spokojniejszego tonu. Choć dalej musiał być zdenerwowany jak nie wcześniejszą kłótnią z żołnierzem to tą tym wymachiwaniem spluwami jakie urządzili sobie żołnierz z mutantem na jego oczach. Baba dostrzegał, że ma podwyższoną temperaturę jak to z ludźmi którymi targały silne emocje bywało dość często. Oddech też miał przyśpieszony. Ale jednak choć cierpko i niezbyt przyjemnie mówił już teraz dość spokojnie.


- Roboty są na bagnach. Ich wraki. Moi ludzie tam byli i mogą to poświadczyć. - szeryf wcielił się chyba w rolę neogcjatora szy pośrednika. Mówił tak jakby zależało mu na przekonaniu człowieka w mundurze.


- Pańscy ludzie? Niech pan mnie nie rozśmiesza szeryfie! Słyszałem już jak to jest z pańskimi ludźmi. Ci co są na miejscu wiedzą gdzie i coś tam widzieli ale pod gruzami, dechami i tak naprawdę nie wiadomo co! A ci którzy podobno wiedzą co to do cholery było i jak się do tego zebrać nawciskali wam kitu tak jak i nam! A teraz się zmyli i zostawili nas z tym syfem! - zołnierz był nadal wyraźnie zdenerwowany. Już chyba nie tylko na Babę, szeryfa, ale na całą tą sytuację jaka się zaczeła chyba w chwili gdy do umówionego spotkania nie doszło czy coś z nim nie wypaliło.


- Ci ludzie udali się do enklawy czerwonoskóych i widocznie negocjacje potrwały dłużej niż przewidywali. Niż wszyscy przewidywali. Dlatego pewnie nie wrócili ani do nas ani nie mogli się zjawić na umowionym miejscu. A niestety nie posiadamy środków łączności jak wy by inaczej się komunikować niż osobiście. Więc pewnie dlatego nie mogli przekazać wiadomości osobiście. Już przecież to wszystko ci tłumaczyłem synu. - cierpkość w głosie Chebańczyka wyranie wzrosła. Jeśli było dosłownie tak jak mówił szeryf to władze Cheb nie wypadały najlepiej w oczach mundurowych miłośników regulaminu i porządku. Żołnierz mógł niedowierzać czy nie wiedzieć czy facet z odznaką mówi prawdę czy tylko tuszuje nieudolność swoją i swoich ludzi. Ale Schroniarz wiedział, że nawet w stosunku do ich wyposażenia Chebańćzycy prezentują się dość słabo. A szeryfa czy jakiegoś jego zastępce z krótkofalówką czy czymś podobnym przez ostatnie miesiące nie widział ani razu.


- Wymówki! Wciąż słyszę same wymówki! Poszli do enklawy? Tak się składa, że to w tę samą stronę co nasz obóz czyli przez rzekę! I jakoś ich nie spotkaliśmy po drodze! I poszli sobie do tej enklawy pan mówi? Czyli zgaduje pan a nie nie wie tak? Czyli wyszli z osady? A może w ogóle sobie poszli w cholerę a my wszyscy czekamy na nich jak banda głupków?! - Nowojorczyk pieklił się dalej nie mogąc chyba pogodzić się z zastałą sytuacją. Co tu ukrywać nawet dla osoby ledwo obeznanej z ludzką naturą byłoby jasne, że facet jest wkurzony. Chociaż mówił prawdę z miejscową geografią rzeki i enklawy Burzowej Chmury. Z biura szeryfa trzeba było przebyć rzekę by dostać się do niej. Choć Baba nie wiedział gdzie jest obóz NYA ale wyglądało, że niezbyt daleko od enklawy miejscowych Indian.


- Jest z nimi mój zastępca. To kobieta o nieposzlakowanej opinii u nas. Bardzo zasłużona w walkach z tymi bandytami którymi i wy teraz walczycie. Myślę, że nawet jakby było jak mówisz synu to chociaż ona jeśli by ich nie zatrzymała to przynajmniej przybyła do nas powiedzieć so się stało. - Chebańczyk wydawał się urażony opinią Nowojorczyka o sytuacji którą tamten miał na myśli. Mutant nie wiedział, że wśród zastępców szeryfa Daltona jest jakaś kobieta. Wcześniej przynajmniej nie było jak ostatni raz był tu z panem Will’em. Z jakiś tydzień albo podobnie temu. Szeryf coś chyba zdawał się jednak jej ufać choć chyba o pozostali z jej grupki chyba nie stali tak wysoko jak ona w rankingu notowań jakości i zaufania u szeryfa więc tend etal dyplomatycznie pominął.


- Ach tak? A nie przyszło panu do głowy, że ją gdzieś tam załatwili w rowie czy gdzie i potem zwiali? Jak się ktoś zadaje z takimi bandytami to musi się liczyć z takim scenariuszem. - pokiwał głową żołnierz jakby taka opcja wydała mu się bardzo prawdopodobna.


- Nico pochodzi z Kanady i jest doświadczonym tropicielem i podróżnikiem przez Pustkowia. I co pokazała zima nie jest jej łatwo zabić. I nie jest głupia, tchórzliwa ani naiwna. - głos szeryfa trochę stracił na pewności siebie w pierwszej chwili jakby naprawdę nie myślał wcześniej o takim scenariuszu ale jednak chyba wierzył w umiejętności i ocenę swojej podwłądnej. Baba zaś o Nico syszał. Wśród Chebańczyków cieszyła sie zasłużoną estymą za jej udział w zimowych walkach jakie najczęściej toczyła w parze ze Scott’em Sandersem. To jak uratowali kilkoro dzieci i dwie rodziny zaatakowane w zimie przez hordę dzikusów z północy albo gdy szeryf powierzył jej dowództwo w walkach w porcie gdzie udało jej się po cieżkich i zażartych walkach z Runenrami obronić choć część łodzi. Dzięki temu choć część rybaków mogła obecnie wypływać na połów i choć ta część mogła uzupełniać zapasy żwyności. Sama Nico która jak wieść niosła pochodziła z Kanady przypłąciła to licznymi ranami które złożyły ją potem na wiele miesiecy.


- No dobrze, zrozumiałem! Ta wasza Nico jest super! No to gdzie ona teraz jest? I ci dwaj? Bo na pewno nie w łodzi na rzece gdzie mieli być! I to jak dawno temu! Ich nie ma. A jest to. - żołnierz wydawał się trochę uspokojony albo może już gniew zaczynał tracić paliwo lub słowa szeryfa zaczynały w końcu mieć jakiś skutek. Przy “to” wskazał na ogromną sylwetkę mutanta stojącego obok Chebańczyka.


- To nie jest żadne to synu. To jest Baba. Przedstawił ci się przed chwilą. A szczerze mówiąc jak mnie słuch nie zawodzi nie zrewanżowałeś mu się tym samym. - szeryf wymownie na chwilę zawiesił głos by podkreślić nietakt żołnierza. Ten poruszył się trochę niespokojnie i uciekł spojrzeniem gdzieś w bok przed wzrokiem stróża prawa. - I Baba jest naszym sąsiadem z Wyspy i my uznajemy go za naszego sojusznika. Szczerze mówiąc rozważana jest opcja by został mianowany jednym z moich zastępców. - szeryf niezmąconym spokojem choć dość twardo brnął dalej w swoim informowaniu Nowojorczyka o lokalnej sytuacji. Ten który przez chwilę wydawał się już uspokajać wybuchł ponwonie gniewem.


- Cooo?! Mutan ma mieć odnzakę?! Ma z bronią pilnować ludzi!? Mieć prawo do legalnego zabicia człowieka wolnego człowieka!? Jaja sobie robicie?! Obóz koncetracyjny sobie tu zróbcie! Zaproście wiecej mutantów i robotów! Niech was pilnują! Aż do ostatecznego rozwiązania! Mamy wojnę! Albo my albo oni! Pozwalając im się tu panoszyć to nie wiem jakby facet z Teksasu sadził sobie neodżunglę w ogódku albo ktoś u nas wziął Skazę do domu! Sami sobie piszecie ten nagrobek! Będzie jeden a potem ściągnie resztę! Nie bedziecie umieli rozróżnić który jest który! Który niby jest ten dobry a ktory zły! Wszyscy są źli! To jest wojna! Ja zamelduję o tym! Nie daruję tego i zamelduję o tym w sztabie! O waszej niekompetencji i sabotażu! O brataniu się z wrogiem wszyskich ludzi! Wszystko powiem co tu widziałem! - gniew znów opanował wojaka i pluł jadem dookoła. Chodził po halu posterunku jak dziki zwierz zamknięty w klatce. To jednak co i jak mówił nie było aż taką nowością dla nikogo z obecnych. Tacy ludzie się trafali. Wcale nie rzadko. Zwłaszcza tam gdzie mutanci i roboty nie były żadną bają dos traszenia pociech i gdzie były one silne i namacalne. Gdzie stanowiły realne zagrożenie dla żyjących tam ludzi i walka z nimi była czymś codziennym lub prawie. No i było to jak najbardziej zgodne z pogladami propagowanymi przez Nowy Jork. Właśnie tego typu hasła popularyzowano w gazetach i wysyłano kolejne kontyngenty wojskowe na Front.


- Świetnie synu. Powiedz swoim co uważasz za konieczne. Każdy ma prawo do wolności słowa i sumienia. Ale przypominam ci synu, że tutaj obowiązuje prawo lokalne a te nie zabrania osobom takim jak Baba pełnić funkcji zastępcy szeryfa. A pozostałe wymagania Baba spełnia, opinię tutaj ma nieposzlakowaną więc są silne podstawy by pozytwnie rozpatrzyć jego kandydaturę. - Chebańczyk wyglądał jakby był zupełnie odporny na ten wybuch żołnierza i oficjalnie potwierdził coś co dotąd dopiero było wspomnane jako możliwośc we wcześnieszych rozmowach. Nie był skłonny ulec żądaniom i wybuchom żołnierza NYA.


- Powiem, powiem, o to nie musicie się martwić. Powiem o wszystkim co tu widziałem! - żołnierz zdawał się być zdecydowany spełnić swoją groźbę i by to podkreślić pogroził zebranym palcem. Zaszedł jednak w swoich wędrówkach o pare kroków w głąb korytarza z celami i stanął nagle jak wryty. Alice przez kraty widziała, że najwyraźniej patrzył prosto na nią. - Macie tu gangera?! - facet wydawał się zaskoczony i najwyraźniej właściwie rozpoznał jej kurtkę. - Aha! Czyli jednak jest jakaś nadzieja! Coś jednak dzieje się tu dobrego! - facet wydawał się ucieszony i wręcz usatysfakcjonowany jakby po całym ptzetrząśnieciu obornika znalazł jednak jakąś cenną, nie skalaną rzecz w tym chebańskim posterunku.


- To jest Alice Savage. Została aresztowana za współudział w przestępstwie. Czeka na proces. - wyjaśnił Dalton patrząc z głębi holu na plecy żołnierza i dalej na kobietę za kratami. Kobietę w skórzanej, gangerskiej kurtce. Takiej jak mieli ci z którymi walczyli od paru dni Nowojorczycy a Chbańczycy i Schronairze parę miesiecy temu.


- Świetna robota szeryfie! - Nowojorczyk wydawał się być naprawdę zadowolony. Patrzył na Alice jak na kot na kanarka w klatce. - Ale na co tu czekać? Bierzcie się za ten proces i powieście sukę zgodnie z prawem! Aa… Rozumiem. Obawiacie się zemsty tych bandytów? Nie ma sprawy szeryfie, pomożemy wam. Dajcie ją nam i my ją osądzimy i powiesimy zgodnie z prawem. Wy zostaniecie czyści. Te gangerzyny nawet jakby coś z nich zostało jak z nimi skończymy nie będą mieli powodów by coś wam zrobić a nam będą mogli naskoczyć. - facet wyglądał na wręcz rozpromienionego. Nagle zrobił się przyjacielski i wręcz jowialny i wspaniałomyślny. Póki cichy dotąd Nix nie wbił mu nagle szpili.


- Coś wam trochę schodzi z tym wykańczaniem tych gangerzyn. Tak już z parę dni chyba conajmniej. - zauważył niezbyt głośno i skubiąc lufę swojego karabinku. Jednak ponieważ słysząc najemnika żołnierz przerwał swoja tokowaninę to usłyszeli to wszyscy. Żołnierz posłał mu mordercze spojrzenie z rodzaju tych, że gdyby Nix miał odorbinę choć wstydu to chyba powinien paść trupem na miejscu. Ten jednak bezczelnie zamiast chociaż udawać, że nie widzi tego sporzenia to uniósł głowę znad lufy karabinku która dotąd tak go zajmowała i spojrzał równie bezczelnie na żołnierza.


- Mogą trochę przedłużać swoją agonię ale ostateczne zywciestwo bedzie nasze! - warknął wyraźnie sprowokowany przez najemnika żołnierz. Szpila chyba była celna skoro tak go rozjuszyła. Dowódca Pazurów jednak lekko machnął ręką w stronę podwładnego i ten więcej się nie odezwał. Nowojorczyk wrócił więc do swojej przemowy. - No i naprawdzę panie szeryfie przydalby wam się dla odmiany jakiś pozytywyny wpis do akt na tle tego burdelu co się tu wyrabia. Będzie taki wpis ładnie wyglądał jak dowód naszej współpracy pomiędzy naszymi domami. - wojak przestał mówić i spojrzał wyczekująco na szeryfa. Wciąż stał w korytarzu między celami ale teraz już się bardziej odwracał w stronę szeryfa niż celi z Alice w środku.


- Pozytywny wpis do akt synu? Dla odmiany dla tego burdelu co tu się dzieje mówisz? - szeryf odpowiedział dziwnie spokojnie. Nowojorczyk pokiwał potakująco głową a szeryf spojrzał na swoje paznokcie. Potem spojrzał na trzymany w dłoniach kapelusz. W końcu strzepnął jakiś pyłek ze swojej odznaki. Która w przeciwieństwie do odznaki jego zastępców była złota. Tylko Baba je wszystkie widział w tym samym kolorze nieco nagrzanego od długiego kontaktu z żywym ciałem metalu. - Pozytywny wpis do akt to piękna i cenna rzecz synu. Ale ja cenie bardziej prawo i wolność. Prawdziwą wolność a nie ludową. - odpowiedział w końcu facet urodzny jeszcze w innym świecie. Nowojorczyk zmrużył oczy chyba nie będąc pewnym o czym mówi szeryf ale czekał na jakies rozwinięcie widocznie. No i się doczekał. - Właściwie dobrze, że tu jesteś synu. Bowiem i tak mieliśmy rozmawiać z wami o możliwości przetransportowania i przepustki dla aresztanta pod opieką jednego z moich zastepców na Wyspę. Proces Alice Savage zostanie odroczony o trzy doby. Przez ten czas aresztant zostanie warunkowo zwolniony i pod kuratelą jednego z moich zastępców. Celem jest zbadanie groźby wybuchu epidemii jakiego można się spodziewać na Wyspie. Wyspa jest jednak poza naszą jurysdykcją tylko waszą więc mieliśmy zamiar poprosić was o przepustkę dla wspomnianych osób na wspomniany termin. - szeryf wypowiedział się mowiąc poważnym głosem i przedstawiając sprawę o jakiej wcześniej rozmawiał ze Schroniarzem. Ten dla odmiany od chwili radości czy nadziei nie odzywał się dobrą chwilę jakby nie mógł uwierzyć w to co usłyszał na własne uszy.


- Chcecie wypuścić gangera? I wysłać go do nas na Wyspę? W nasze szeregi? By sobie pooglądała wszystko co chce? I my mamy jeszcze do tego przyożyć rękę? Nie wierzę. Nie wierzę w to co się tu wyrabia. To jakaś kpina z prawa i obraza dla wszystkich wolnych ludzi! - Nowojorczyk cały czas kręcił głową z niedowierzaniem i wrócił na pozycję skąd mniej wiecej zaczął swoją wędrówkę czyli w pobliże Baby i szeryfa.


- Wystarczy sierżancie, że przekażesz to co powiedział szeryf swoim przełożonym. To co mówi szeryf jest zgodne z prawem zarówno lokalnym i wojskowym. - do rozmowy wtrącił się Rewers. Dotąd się nie odzywał ale widocznie uznał to w końcu za stosowne.


- Dobrze! Powiem! Pewnie, że powiem! Możecie być pewni, że powiem! Ale dość już czasu tu straciliśmy! Wracamy do bazy i zabieramy naszą broń! Jak po tych rewelacjach nasi dowódcy uznają, że mamy ją przywieźć z powrotem no to trudno! Ale teraz ją zabieramy! A wy chcecie to sami sobie płyńcie na te domniemane roboty! A tym dwóm superspecom od robotów jeśli już się tu nawet zjawią i nie są w drodze do Kansas to przypomnijcie, że mają z nami umowę! I jak nie przyniosą nam części tych robotów z bagien na dowód swoich słów to na takich cwaniaczków jak oni też mamy swoje sposoby! Będą zbiegami i liczę na to, że wówczas tutejsze włądze nie przmknął nagle oka po raz kolejny! - Nowojorczyk wycelował palec w pierś szeryfa i pieklił się znowu. Uznał chyba jednak, że nic nie zdziała więcej bo zaczął się zbierać do odejścia kierując się ku wyjści gdzie czekał wciąż ten drugi żołnierz. Wtedy jednak z ulicy doszły ich jakieś hałasy. Podobne do odległego brzdąkania. Dość metalicznego, regularnego i niepokojącego. Było na tyle niepokojące, że nawet wnerwiony Nowojoczyk się zatrzymał nasłuchując i reszta uczyniła podobnie. Chebańscy stróże prawa spojrzeli szybko po sobie porozumiewawczo.


- To alarm naszych patroli z portu. Ogólny jednak więc nie chodzi o Runnerów. Trzeba to jednak sprawdzić. Bierz karabin Eliott. Eryk ty zostajesz tutaj i masz mieć na wszystko oko. A państwa prosze o opuszczenie budynku. - powiedział zdecydowanym głosem szeryf biorąc od Eliott’a karabinek. Ten wziął swój i chyba oczekiwali, że wszyscy grzecznie opuszczą budynek tak jak o to szeryf poprosił.




Cheb; rejon wschodni; enklawa Czerwonoskórych; Dzień 7 - wczesne popołudnie; pogodnie; chłodno.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Jeden worek zielska potrzebnemu Czerwonoskórym był pełen. I ciążył dźwigającemu go Gordonowi jak jasna cholera. Kilkadziesiąt kilogramów w worku nie było ani łatwe do niesienia ani poręczne ani na pewno nie lekkie. Zwłaszcza, że poruszali się po bardzo trudnym terenie gdzie i bez dodatkowego obciążenia zapadali się w błocie i tonęli w bagnie. Z workiem było jeszcze gorzej. Ciężko było utrzymać lub odzyskać równowagę gdy tak naprawdę miało się o jedną rękę mniej i krzyż przyduszony do zimnego, smierdzącego bajora. Co by było z szybką reakcją w razie zasadzki czy podobnych przygód jakich chyba w nadmiarze oferowała okolica lepiej było nie myśleć. Ani topienie się w bagnie ani przygniatający ciężar nie sprzyjały szybkim reakcjom.


Zebrali jeszcze łącznie drugi wór więc zostało obedzielić kolejne osoby dodatkowym szczęściem do noszenia. Jednak jeśli chcieli wrócić do enklawy przed zmrokiem to był już czas wracać. Byli wciąż dość głęboko na bagnach po wschodniej stronie rzeki. Powrót na odległosć jaka dzieliła ich od plemienia z jakiego wywodził się towarzyszący im syn wodza mogłaby sprawnym piechurom zająć pewnie około godziny. Jednak gdyby mieli możność maszerowania po asfalcie lub podobnym terenie. Bez zbytniego balastu. Wyprawa z Cheb jednak nie spełniała takich wygórowanych warunków i zresztą okolica również. Więc jakby wszystko dobrze poszło to mogło im zająć i z dwa razy tyle. Wówczas nawet jeśli by mieli jakieś opóźnienia po drodze powinni chyba chociaż wydostać się z bagien i dotrzeć w pobliże osady.


Szacunki okazały się mniej więcej trafne. Dzień się miał ku końcowi gdy mokre, przemoczone, uwalane błotem i trawą postacie dostrzegły ponownie zabudowania Cheb oznaczające, że wyszli z rejonu bagien na twardszy grunt. Został jeszcze ostatni, kilkukilometrowy marsz przez rozmiękły po ostatnich ulewach grunt, choć tutaj już ziemia, błoto i kałuże były w rozsądniejszych proporcjach. Tylko robactwo było tak samo wszechobecne jak właśnie zostawili na bagnach albo nim sie w nie parę godzin temu zagłębili. Manierki świeciły pustką bowiem i teren i wysiłek nie sprzyjał oszczędzaniu wody. Byli też zwyczajnie głodni po tym przedzieraniu się przez rozmokniętą dzicz bo ostatni raz jedli coś chyba rano jeszcze w “Łosiu”. Teraz zaś było wciąż widno i o dziwo nadal bezchmurnie i słonecznie ale i tak minąć musiało od ostatniego posiłku chyba z pół doby.


Próbę terenową znieśli w większości całkiem nieźle. Mieli chyba fart albo może umiejetności i czujność syna wodza sprawiły, że nic ich nie zaatakowało tym razem. Ten się zaś chyba nagadał bo w drodze powrotnej się prawie nie odzywał. Nico jakoś opanowała swoje dreszcze i szczękanie zębami choć nadal je odczuwała to przynajmniej jej się nie pogorszyło. Dzielnie też nisoła swoją dolę zielska w worku. Drugą połowę niósł Wood. Ten jednak silnie odczuwał przygniatający cieżar granatnika Walkera i jeszcze do tego wór do niesienia który nie był ani lekki ani wygodny. Wiedział, że zbyt długo bez szwanku takiego obciązenia i terenu nie zdzierży ale na szczęście gdy musiałby się do tego przyznać czy zdradzić przed resztą grupy to akurat wyszli z tych cholernych bagien. Jak Walker sam w pojedynkę wydźwigał z nich ten swój wór i się przy tym nie połamał czy utopił pozostawało dla reszty zagadką ale jednak widzieli na własne oczy, że to zrobił. Pozostała dwójka musiała obdzielić się uzbieranym zielskiem po połowie by dać radę przebrnąć przez tak trudny teren.


Wciąż jednak byli na sobie mokre ubrania więc ryzyko przeziębienia było. Jak kilkugodzinne topienie się w lodowatej, śmierdzącej wodzie z chmarami topiącego się również w niej robactwa wpłynął na ich rany i opatrunki zostawało sferą domysłów. Choć pewnie okaże się za parę godzin, może pół doby. Jeśli nic im nie będzie to i już nie powinno nic się z nimi dziać z tej okazji. Z innej ale nie z tej. Nadal byli głodni. Ale wybrnęli z tego zadania mając mniej więcej jakiś odpowiednik dwóch pełnych worków.


Gdy stanęli z powrotem przy bramie enklawy nadal stali tam ci sami strażnicy co poprzednio. Obydwaj przypatyrwali się z wyraźnym zaciekawieniem nadchodzącej czwórce uwalanych bagnem podróżników. Obydwaj przywitali się ponownie z przybyszami. Niedźwiedzia Łapa zostawił całą gromadkę przy bramie mówiąc, że idzie zawiadomić szamana o ich powrocie.


Gdy czekali na powrót obydwu mężczyzn od strony Cheb rozległ się odległy i przytłumiony budynkami i odległoscią odgłos. Brzmiał dość metalicznie i trochę przypominał powtarzające się bębnienie czy brzdąkajanie jakiegoś metalicznego odgłosu. Był trochę podobny do jakiegoś znaku czy sygnału choć nie wiedzieli jakiego. Ciągłe jednak powtarzanie tego dźwięku było dość natrętne, niepokojące i kojarzyło się z jakimś alarmem lub podobną sytuacją. Zwyczajowym alarmem dla Chebańczyków był jednak dzwon kościoła. Ten jednak milczał a odległy dźwięk był nieporównywalnie słabszy i cichszy niż czysty, mocny dźwięk przedwojennego dzwonu jaki potrafił się nieść nie tylko po Cheb ale i okolicy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 11-11-2016, 12:22   #412
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Gdy tylko Will zobaczył, że jego indiańskiemu przyjacielowi wyładowała się bateria w latarce, podał mu swoje źródło światła, zamiast jednak wrócić na swoje miejsce w tej ponurej procesji, został z przodu. Po chwili nasłuchiwania, gdy zlokalizowali już podejrzaną parę drzwi, chłopak zrobił krok naprzód i odwrócił się do reszty.

- Musimy sprawdzić co jest w tych pokojach - zwrócił się do pozostałych towarzyszy - Ale uwaga. Strzelajcie dopiero gdy ustalimy co to jest - nie chcemy przez przypadek postrzelić jednego z naszych nowych przyjaciół... - dokończył wskazując głową na gangerów.

Następnie wskazał Psu głową bliższą parę drzwi i ruszył za nim do nich. Nie wiedzieli, czy są otwarte, było więc możliwe, że konieczne będzie wyważenie ich.

- Będzie nam potrzebne światło kiedy otworzymy drzwi - odezwał się do gangera z latarką - Możesz stanąć za Kelly i świecić do środka? - zapytał

Will nie widział w ciemnościach miny i nawet twarzy rozmówców chyba, że akurat padł na jakąś promień światła. Tak też było i z odpowiedział gangera którą było jakieś na wpółwyartykułowane potwierdzenie.


Zbliżyli się więc ostrożnie do pierwszych z ich strony drzwi. Odgłosy jakby stały się wyraźniejsze. Ale Will nie był pewny czy to nie jego imaginacja w zestawie z oczekiwaniami. Dużej różnicy jego ucho nie wyłapywało. Pierwsi przy drzwiach ustawili się Pies i Kelly. Za nim z jednej trony Will i Blunt a za nią Runnerzy. Kumpela Baby stała właściwie na przeciko drzwi bo te otwierały się na zewnątrz. Drzwi okazały się być jedynie zamknięte na klamkę. Ta ustąpiła pod ostrożnym naporem dłoni Indianina. Wtedy ten szarpnął i stanął w przejściu rozświetlając wnętrze latarką. Gdy nic się na niego w pierwszej chwili nie rzuciło z przejścia wskoczył do środka robiąc miejsce Kelly. Ta wskoczyła stając z drugiej strony i oświetlali wnętrze promieniami latarek. Na pierwszy rzut oka pomieszczenie było średnie, mroczne i chyba puste. Na drugie też. Gdy po trzecim już zdołali nawzajem porozświetlać i zapoznać się z nim okazało się, że jednak nie czai się tutaj nic większego od szczurów i pająków.

Grupka więc oddaliła się z pustego jak się okazało pomieszczenia i ruszyła w stronę kolejnych drzwi. Rozstawili się podobnie. Indianin i najemniczka spojrzeli krótko po reszcie grupy, czy wszyscy są gotowi powtórzyć sprawdzający manewr.

Przed drzwiami grupka znowu zatrzymała się żeby nasłuchać odgłosów. Następnie chłopak przyjrzał się dokładniej drzwiom żeby wiadomo było w którą stronę się otwierają. Gdy wszyscy byli gotowi i ustawili się w takim samym szyku jak poprzednio, chłopak kiwnął głową Indianinowi żeby zaczynał i mocniej ściskając karabin czekał na rozwój sytuacji.
 
Carloss jest offline  
Stary 11-11-2016, 19:06   #413
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba stał spokojnie, dumnie prężąc potężną pierś, gdy szeryf tak miło o nim mówił. Żołnierza jednak piorunował spojrzeniem. Jakoś bardzo nie przypadł mu ten człowiek do gustu. Chyba nie zostaną przyjaciółmi. Na pewno nie...
Gdy człowiek nazwał go mianem "to", Baba aż parsknął, ale nie przerywał szeryfowi, świadom, że jak on by się wtrącił, zapewne skończyło by się to źle. Stał zatem, oddychają nieco głębiej, jego nozdrza rozszerzały się raz po raz, a lewa powieka zaczęła lekko drżeć ze złości.
Spuścił broń, jak szeryf poprosił, potem znów oparł ją o ramię, jednak palec samoistnie raz po raz wędrował ku spustowi, gładząc go i badając jego wytartą zaokrągloną powierzchnię.
- Baba chroni ludzi. Walczy ze złem. - wyjaśnił na ataki człowieka.

Gdy żołnierz, nadal nie przedstawiając się wyszedł z pokoju, Baba ruszył jego śladem. Człowiek był bardzo niegrzeczny. Mimo upomnienia szeryfa nie uważał za stosowne się przedstawić. Baba zatrzymał się w pewnej odległości, ale na tyle blisko, by wiedział, że ma go na oku, i że mu się nie podoba.
Potem jednak przesadził. Wieszać Alicję? ~ Nie no, Baba go odstrzeli, tu i teraz ~ pomyślał, i jak pomyślał, chciał wnet zrobić. Dłoń zacisnęła się mocniej na rękojeści, a lufa poczęła odrywać się od mutancie go ramienia. I ...zatrzymała się. Szeryf zdążył odpowiedzieć, a to co mówił, spodobało się Babie na tyle, że postanowił odwlec egzekucję.

- Pan szeryf pamięta co Baba mówił, co widział na zwiadzie? - rzekł tak, by żołnierze nie słyszeli. Mówił oczywiście o tych dwóch okrętach. Baba nie był najlepszy z liczenia, ale zdawało mu się, że to właśnie one mogą być...
- Jak mogę pomóc panie szeryfie? - zaproponował swoją pomoc. - I czy można by panią doktor już wypuścić? - dodał nurtującą go kwestię.

- Tak, pamiętam. - szeryf przytaknął gdy opuszczali budynek komisariatu. Wewnątrz zostali jeszcze właśnie szeryf i Eliott. Nowojorczycy zdążyli już odejść dobry kawałek choć na głównej drodze nadal ich było widać. Szli w stronę rzeki. Grupka Pazurów rozmawiała o czymś przy swoim widocznie samochodzie zaparkowanym przed budynkiem. Wyglądało trochę jakby szef wydawał dyspozycje podwładnym podobnie jak szeryf właśnie mówił coś jeszcze Erykowi który miał zostać. Coś, że ma się chyba zamknąć i być czujnym. Alice zdążyła jeszcze krzyknąć co nieco o wirusach i zagrożeniu ale szeryf nie wyglądał na skorego do zwłoki w alarmowej sytuacji.
- Może. Kto wie. Jakichś statków się nie spodziewaliśmy więc nie mieliśmy ich w sygnałach. - szeryf wzruszył ramionami zastanawiając się nad tą możliwością. - Aresztant lepiej by pozostał w areszcie. Nie wiadomo co się tam w porcie dzieje i jak to się skończy. Tu będzie jej odpowiednie miejsce póki nie sprawdzimy co tam się dzieje. - Chebańczyk jakoś chciał ulec tendencji Baby do nazywania jej po imieniu. Na pewno nie w tak ciepły sposób jak robił to mutant. Widocznie też nie miał zamiaru puszczać Alice poza kraty. - Byłoby dobrze synu gdybyś poszedł z nami. Jeśli sprawa rozejdzie się po kościach to tu wrócimy. Ale jeśli nie… - wymownie spojrzał na wyposażenie jakim dysponował Schroniarz. Sam razem z Eliotem byli w pełni wyekwipowani. Czyli zamiast samej broni krótkiej mieli karabinki szturmowe co jak na standard Schroniarzy wrażenia nie robiło bo każdy z nich jak chciał miał taki lub podobny. Ale na standard Cheb to szeryf i jego ludzie znacznie zawyżali średnią z tymi karabinkami. Obaj jednak mieli dość mizerną siłę ognia w porównaniu do arsenału jaki taszczył na sobie choćby w tej chwili Baba.
- Myślę, że możemy sobie wszyscy nawzajem pomóc szeryfie. - wtrącił się do rozmowy łysy. ludzki gigant. - Możemy was podrzucić do portu jeśli chcecie. - zaproponował szef “specjalsów” wskazując dłonią zapraszającym gestem na zaparkowana terenówkę. Była na tyle sporawa, zwłaszcza na pace, że Baba i dwójka szeryfów powinna się zmieścić. Oferta Pazura chyba zaskoczyła szeryfa bo spojrzał na niego pytająco jakby nie do końca dowierzał Pazurowi. - I chciałbym skorzystać z okazji i podziękować panu. - zwrócił się znowu do niższego mężczyzny lekko skinając głową.
- Podziękować? A za co? - zdziwił się chyba naprawdę Chebańczyk i tym razem tego nie ukrywał zupełnie.
- Za to, że jej pan im nie wydał. - Pazur na chwilę odwrócił głowę w stronę oddalających się żołnierzy NYA. Jeden z nich nawet z daleka widać było, że coś gwałtownie gestykuluje i to raczej w złości. - Ona bywa trudna w obyciu. Ale to dobre dziecko. Rozumiem, że pan robi swoje. Ale to naprawdę nie jest zła osoba. Proszę mi wierzyć. - dodał olbrzymi Pazur jakby pod wpływem impulsu czy chwili czuł, że musi powiedzieć coś więcej.
- A są dzieci które nie są trudne w obyciu? I rodzicom zawsze się wydają dobre. - odparł po chwili szeryf otwierając drzwi terenówki. Spojrzał na chwilę gdzieś na piętro i zawiesił na chwilę wzrok. - Ale prawo to prawo synu. - powiedział i skinął głową wsiadając do terenówki. Z przodu za kierownicą siedział ten młodszy i drobniejszy specjal a Tony zaczął gramolić się na miejsce pasażera z przodu.
- Ej Baba. Zmieścisz się czy otworzyć ci z tyłu? - spytał Eliott już ze środka paki terenówki. Boczne drzwi były typowo ludzkich wymiarów więc Baba pewnie zmieściłby się przez nie choć wygodniejsze dla niego były na pewnie tylne drzwi, znacznie szersze od bocznych. Na zewnątrz stała jeszcze prócz niego ta dziewczyna co non stop żuła gumę i czasem pykała nią balony.

Niechętnie, ale Baba pokiwał głową na znak zgody. Faktycznie, było dla Alice bezpieczniej pozostać w posterunku szeryfa niż się telepać do portu. Choć Baba życzyłby sobie dla niej lepszych warunków.
- Szkoda, że nie macie radiostacji na posterunku - zamyślił się. - Panie Tony, ma pan może zapasową? By zostawić tu u Erika, by mógł nas przywołać, gdyby coś się działo? - rzucił szybko przed odejściem. - A ty Erik, pani doktor jest dobra, chroń jej proszę dla Baby - poprosił kolegi.
Potem ruszył za pozostałymi.
- Ładna terenówka - rzekł Baba z uznaniem do taty Alicji. [i]- Baba się postara tej nie zepsuć /[i]- rzekł , dla nich zapewne enigmatycznie, ale mu chodziło o dwie inne podobne do tej. Które teraz obie leżały gdzieś na zachód od Cheb, podziurkowane i powoli rdzewiejące.
- Baba pomoże - odpowiedział na prośbę szeryfa. - Ale sprawność operacyjna Baby jest zredukowana - powtórzył Baba słowa swojej SI, która od czasu do czasu zalewała go sygnałami ostrzegawczymi podsumowując jego stan jako krytyczny, sprawność operacyjna znikoma, i zalecała powrót do najbliższego punktu medycznego w celu zrekonstruowania sprawności bojowej. Baba wskazał tylko na liczne prowizoryczne opatrunki, jakie niczym jakiś patchwork pokrywały Babę do taktu z ranami, które jakoś specjalnie opatrzone nie były.
Do Eliota zaś rzekł - tylne drzwi poproszę - decydując się na nieco godniejsze wejście niż przeciskanie się z ciężkim sprzętem przez normalne drzwi.
- Panie przodem - rzekł grzecznie do pani Pazur.

- Dobra. - zgodził się Eryk ale chyba zdawał sobie sprawę podobnie jak i chyba wszyscy przy lub już w samochodzie ze swoich możliwości bojowych które w najlepszym chyba razie uchodziły za przeciętne. Bardziej bojowo chyba już wyglądała jego odznaka i kabura przy pasie choć Baba nie przypomniał sobie by chłopak kiedykolwiek wyciągał z niej broń. W Cheb budził raczej sympatię i czasem był tematem żartów niż szacunek czy respekt jakim cieszyła się reszta obsady komisariatu, zwłaszcza jego szef.
- Przykro mi ale nie mamy obecnie na stanie takiego sprzętu. - Tony odparł lakonicznie ze swojego miejsca pasażera z przodu pojazdu. Poza Babą i dziewczyną z Pazurów wszyscy już wsiedli do środka a silnik zawarczał, zachrobotał i zaskoczył miarowym dudnieniem.
- Ja nie jadę. - dziewczyna odparła jeszcze bardziej lakonicznie niż jej szef i jakby na podsumowanie pyknęła balonem. Chyba mówiła prawdę bo rozejrzała się po ulicy i zaczęła odchodzić od zaparkowanej ale już odpalonej terenówki. Na zewnątrz stał jeszcze tylko zwiadowca Schroniarzy.
- No nie wygląda najlepiej. Sam sobie to zakładałeś? Spróbujemy ci coś lepszego założyć w porcie jeśli będzie okazja. - szeryf chyba spojrzał na prowizorkę opatrunków jaką miał na sobie Schroniarz nim skomentował słowa Wyspiarza o swoim stanie.

- Nie, nie sam. Były ganger. Może przyjedzie tu, osiedlić się, i zacząć być dobrym obywatelem - odparł Baba, nadal mając nadzieję, że ci dwaj przyjadą tutaj i się osiedlą i wesprą Cheb swą pracą i rzetelnością.
Gdy dziewczyna żująca gumę odparła, że nie jedzie, Baba wzruszył tylko ramionami.. Miał tylko nadzieję, że tata Alicji nie zrobi nic głupiego... na przykład nie kazał dziewczynie wkraść się do posterunku i wykraść pani doktor... Ale Baba wierzył w dobro w ludziach, więc może po prostu chciała dziewczyna się przejść po Cheb i sobie trochę pospacerować.
Tak czy owak, Baba wsiadł i zamknął za sobą drzwi. Karabin zabezpieczył, nie chciał by przez przypadek zastrzelić kogoś na najbliższej muldzie.
 
Ehran jest offline  
Stary 11-11-2016, 19:59   #414
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Każda tajemnica w końcu wychodziła na jaw, zwłaszcza tego kalibru, co hasające po Wyspie patogeny, dotąd trzymane pod kluczem. Sytuacja jednak zmieniła się diametralnie i rozpaczliwie, obracając o pełne sto osiemdziesiąt stopni. Zatajanie informacji mściło się, szczególnie gdy ich poziom nawarstwiał się sukcesywnie aż do momentu krytycznego, gdzie nie pozostawała inna droga poza eksplozją. Do tego Savage dokładała swoje trzy grosze, usilnie brnąc w sieć kłamstw i niedomówień. Wygodnych schematów, bezpiecznych przeinaczeń, mimo iż od początku powinna powiedzieć prawdę, lecz do tego trzeba było zaufania, a z nim zawsze jakoś kulawo dziewczynie szło. Teraz zaś wyglądało, że czasu na rozmowę nie zostało już wiele… i to akurat w chwili, gdy podobna aktywność była więcej niż wymagana. Nie chodziło nawet o kwestie prywatne, lecz zwykłe przekazanie kluczowych dla bezpieczeństwa ludności cywilnej informacji, mogących uchronić ja przed potencjalnym zarażeniem oraz zagrożeniem ze strony “wirusa Z”, jak Savage go w myślach nazywała. Słowo “zombie” kojarzyło się jej mało poważnie, łącząc automatycznie z obrazem powłóczących nogami, średnio mobilnych statystów ucharakteryzowanych jakby nie żyli od paru dni czy tygodni, zaś zgon mieli wyjątkowo nagły plus brutalny.

Słowo po słowie składała w głowie wyciągnięte od Baby informacje, a obraz równania wypadał coraz gorzej i gorzej. Nie chodziło o zwykłą, poczciwą Ebolę, ba! Nawet nic mającego w schemacie gorączkę krwotoczną, tylko związek potrafiący utrzymać przy życiu martwe ciało, animować je bazując na podstawowych odruchach i czynnościach psychomotorycznych. Ile z człowieka zostawało w potencjalnym zarażonym? Tracił pamięć stopniowo, czy w jednej paskudnej chwili dopadał go krwiożerczy szał, napędzany najpierwotniejszą z ludzkich potrzeb - głodem? Najbardziej palacym pytaniem pozostawało: czy proces dało sie odwrócić? W przeciwnym wypadku od przejęcia kontroli nad ciałem, zainfekowanego czekała raptem śmierć… i nic więcej.
- Ojcze nasz któryś jest w niebie… - dziewczyna modliła się bezgłośnie, zaciskając trzęsące się niczym w febrze dłonie. Jednym uchem słuchała wymiany zdań między resztą zgromadzonych pod dachem komendy ludzi, choć w głowie przeszukiwała wszystkie katalogi systemowe, zajęte przez wiedzę z medycyny, wirusologii, biologii oraz historii. Nigdy wcześniej nie spotkała się z podobnymi objawami, brakowało jej pojęcia jak podejść do problemu bez dokładniejszych danych. Do ich zdobycia potrzebowała pana Patricka, o ile jeszcze żył. Jeśli nie…
Zatrzęsła się, zaciskając z całej siły szczęki. Musiała wierzyć, że doktor z bunkra przeżył. Guido raczej go nie zabije, nie w sytuacji, gdy ona wyfrunęła spod wilczej kurateli, a Chrisa ciężko było nazwać pełnoprawnym lekarzem. Wojna jednak rządziła się własnymi prawami oraz przypadkami. Przy latających w powietrzu kulach nikt nie mógł czuć się bezpieczny.
Poczekała aż Nowojorczycy znikną z zasięgu, po czym powoli, na sztywnych nogach podeszła do krat, spoglądając w stronę drzwi wejściowych. Pomimo całej złości i problematyczności, Dalton ani przez sekundę nie zawahał się przy propozycji przekazania źródła komplikacji pod wojskową kuratelę. Może Baba rzeczywiście nie mylił się co do niego… tym bardziej nie chciała zostawiać spraw między nimi tak jak w chwili obecnej - na ostrzu noża, otoczonego całą masą wzajemnej niechęci i podejrzliwości.
Tyle mówiła o miłosierdziu, jednoczeniu i wybaczaniu, nadszedł moment, by wreszcie zaczęła postępować wedle własnych słów.
- Szeryfie, jeśli można - zaczęła podniesionym głosem, by sens przekazu dotarł do oddalonych o kilkanaście metrów jednostek docelowych - Rozumiem, nagły przypadek i naglący czas, lecz nim jeszcze mamy okazję, powinien pan o czymś wiedzieć. Ze względu na… skalę zagrożenia ukrytego w probówkach pod ziemią, istnieje spore prawdopodobieństwo, że się już nie spotkamy. To o czym pisałam panu w liście… Baba niestety to potwierdził, choć na dużo… owa skala jest nieporównywalna. Powinniście wiedzieć przed czym przyjdzie się wam bronić, jak zabezpieczyć miejscowych w razie gdyby nam się nie powiodło. Nie chodzi o Ebolę, ani o żadnego wirusa o jakim do tej pory słyszałam, tylko o coś gorszego. Dziesięć minut rozmowy, to wszystko o co proszę. Do portu jest kawałek. Nie widziałam aby w okolicy stał samochód… będzie więc pewnie szli na pieszo, ale tata i jego ludzie mają auto. Gdyby zgodził się panów podwieźć, dotrzecie tam szybciej nawet zostając tu parę chwil dłużej. Proszę… - zakończyła opierając czoło o zimne, metalowe pręty.

- Nagle się zrobiłaś rozmowna? Dobrze. Powiesz mi jak wrócimy. - odparł szeryf lekko unosząc brew ale nie wyglądał na to by miał zamiar zatrzymać się dłużej niż to niezbędne. Nowojorczycy już wyszli z budynku a teraz opuszczały go Pazury. Eliott i szeryf stali w drzwiach wejściowych i szeryf chyba coś na koniec jeszcze mówił Erykowi na co ten z poważną miną kiwał potakująco głową. Wszystko wyglądało na kontrolowany pospiech. Nikt nie biegał, nie wrzeszczał, nie machał rękami ale jednak widać było ten pospiech w ruchach, głosach i mimice. Dźwięki jakie wciąż ich dochodziły najwyraźniej nie wzbudzały paniki ale już chyba zdrową dozę niepokoju owszem.

- Jak wrócicie… za godzinę, dwie, jutro? Nie wiadomo co się dzieje, ale jakby pan nie zauważył, jest tu regularna wojna. Nie mamy już czasu, trzeba wydać rozporządzenia nim pan stąd wyjdzie. Przekazać informacje cywilom, zebrać z miasta maruderów i zaciągnąć do jednego punktu, a teren dookoła zabezpieczyć. Ograniczyć kontakt do minimum. Powiedzieć ludziom czego się wystrzegać, na co zwracać uwagę jeżeli nie chce pan oglądać jak miejscowi zaczynają zjadać się żywcem. Dosłownie, bez metafor tym razem - pokręciła głową, ale zachowała spokój, mimo iż miała ochotę krzyczeć i rzucać ciężkimi przedmiotami - Tylko skończony głupiec będzie liczyć na “kontrolę” wirusa nawet w tej chwili. Pan Patrick już nie kontroluje wirusa, nie przy ciągłym oblężeniu bunkra… a w środku są zainfekowani ludzie. Na Wyspie walczą Runnerzy z Nowojorczykami i obsadą podziemnego schronu. Przekazują sobie wirusa wraz z krwią, rannych wynosi się do punktów medycznych - tam medycy przeniosą patogeny na zdrowych… zasada braków zapasów i jednej pary rękawiczek przy opatrywaniu wszystkich rannych. Dorzućmy dezerterów, nieświadomych zarażonych… epidemia już się zaczęła. Szeryfie, żył pan przed wojną, pamięta zapewne relacje w wieczornych wiadomościach o pandemiach Sars w Azji, albo Eboli w Afryce. Tu będzie gorzej, nie tylko przez brak sprzętu nieporównywany do przedwojennego standardu. Choroba jest prawdopodobnie - zawahała się, marszcząc czoło i mrużąc oczy. Tak mało danych i tak niekompletne.- Czymś w rodzaju szału. Modyfikowanej genetycznie wścieklizny. Wzmaga agresję, tępi resztę zmysłów. Odcina obszary mózgu odpowiedzialne za racjonalność. Chcecie oglądać jak wasze dzieci, matki, siostry i rodzice rozrywają się na strzępy pazurami i zębami? - podniosła głos, próbując przez kraty dostrzec całą trójkę chebańskich stróżów prawa. Odetchnęła głęboko, aby opanować nerwy i dorzuciła patrząc szeryfowi prosto w oczy.
- Jednego zainfekowanego możecie mieć tutaj, na górze. Brian miał kontakt z Runnerami, jeżeli skatował go ktoś kto brał też udział w walkach pod ziemią… wystarczy że wdepnął w kałużę czyjejś krwi, przekazał wirusa waszemu człowiekowi - butami, na pięściach. Prosto do krwiobiegu. Da się to potwierdzić tylko pobierając mu krew i zanosząc do laboratorium. Tych zmian nie da się wyleczyć, od infekcji do przemiany mija tylko parę dni - czas nam ucieka. Taki jest termin znalezienia szczepionki i usunięcia zagrożenia biologicznego. Potem pozostaje chorego zabić. Aby on nie zabił innych. Każdego chorego: staruszkę, pięcioletnie dzieci, rodzinę Saxtonów, rodzinę Ridleyów, rodzinę Laury - nikt nie jest bezpieczny. I to nie jest sianie defetyzmu, tak działają epidemie i pan doskonale zna mechanizm ich działania. Powinniśmy płynąć na wyspę - spojrzała na Mulata i westchnęła ciężko - Pospieszyć się. Wszyscy, ale latanie na “hurra” się na nas zemści.

- Powiesz mi to jak wrócimy. - oparł krótko szeryf i drzwi się zamknęły. Eryk chwilę je zamykał i po chwili zostali we dwójkę. Mundurowy w holu i kobieta w celi.

Odeszła od krat i po paru krokach wylądowała pod ścianą. Oparła o nią plecy, lecz wystarczyło parę chwil, by kolana odmówiły dalszej współpracy i cała sylwetka osunęła się z głuchym sapnięciem na ziemię. Przecież mieli tyle czasu, nic im nie groziło. Wcale obok nie rozgrywała się wojna o skażony bunkier. Wszak wszelkie mikroby na podobieństwo paczki amunicji dało się wywalić do kosza w ten sposób zażegnując problem. Lekarka zazgrzytała zębami, czując jak od środka rozsadza ją wściekłość. Pod górkę, po raz kolejny pod górkę i banda głuchych, niepotrafiących patrzeć poza schemat jednostek, w których inteligencję wątpiła z każdą następną sceną. Już wiedziała, że finalnie i tak cały bajzel spadnie na jej łeb, a w okolicy zaczną się pretensje… tylko do jasnej cholery skoro miała coś zrobić, wypadało przestać rzucać kłody pod przykrótkie nogi! Cień kooperacji, czegokolwiek… widać za trudne. Ale co się martwiła na zapas? Byli dorośli, sami pisali swój los, a dziewczynie brzydło tłumaczenie i pokazywanie palcem pomijanych skrupulatnie niewygodnych zdarzeń. Odwracanie wzroku i udawanie, że sprawa nie istnieje zawsze się mściło, prędzej czy później. W ich przypadku prędzej… bo to takie skomplikowane: posłuchać, zostawić wytyczne zastępcy. Zacząć działać na więcej niż jednej płaszczyźnie.
- Mogłabym prosić o coś do jedzenia i picia? - rzuciła na głos wgłąb komisariatu.

- Jesteś głodna? No ja właściwie też nic nie jadłem od rana. Zaraz coś zrobię ale to trochę potrwa. - odezwał się do niej trochę głośniej Eryk by dało się go wyraźniej słyszeć przez hal i korytarz z celami. Potem zniknął Alice z oczu i odgłosy z głębi komisariatu również ścichły. Dzięki temu chrobot robactwa przełażącego do środka przez najmniejsze dziury i szczeliny stał się bardziej słyszalny.

Brakowało tylko Nowojorczyków, do kompletu z plagą pełzaczy… przynajmniej lekarka zyskała możliwość zaspokojenia jednej z podstawowych potrzeb wedle piramidy Maslowa. Pożywienie, odpoczynek - musiała zebrać siły, skorzystać z okazji aby choć na kwadrans zamknąć oczy i najzwyczajniej w świecie odpocząć, gdyż potem może to nie być już takie proste. Wstała więc z ziemi, podpierając się o ścianę i powłócząc nogami, przetransportowała cztery litery na wąską pryczę. Próbowała wymijać wszędobylską plagę, lecz i tak po drodze rozdeptała kilka żyjątek, przy akompaniamencie suchego trzasku ich pancerzyków. Usiadła na wypłowiałym materacu, podciągając nogi pod brodę, a zewnętrznej kieszeni płaszcza wydobyła czarny prostokąt. Ujęła go oburącz i jeżdżąc kciukami po krawędziach, wpatrywał się w wytrawione logo. Co działo się z Guido, nie zaraził się wirusem, żył jeszcze? Jak się trzymał, o czym myślał, co właśnie robił? Pamiętał o kłopotliwym rudzielcu, nie spisał go na straty… a może było kompletnie na odwrót? Został ranny, a jeśli tak czy znalazł się ktoś, kto udzieli mu pomocy? A może lekarz z bunkra zatruł powietrze i wszyscy przebywający pod ziemią leżeli już…
“Da radę, będzie dobrze” - pokręciła głową, blokując ścieżkę jaką zaczęły podążać jej myśli. Zdąży, cokolwiek by się nie działo, jeszcze da radę usunąć nadrzędne zagrożenie… resztę niech już załatwiają między sobą. Rzeczywiście zwariowała, nie tylko ze względu na tęsknotę i obawę o los, życie oraz dobro mężczyzny którego kochała. Bez mrugnięcia okiem pchała się w samo epicentrum konfliktu, dodatkowo ciągnąc tam przybranego ojca, parę Pazurów - ludzi chcących stad odejść, jasno deklarujących że to nie ich walka.

Dziewczyna mogła też pomylić się co do intencji Mulata…
Znów pokręciła głową. Baba był dobrym człowiekiem ze złotym sercem. Żałowała iż przyszło się im spotkać w takim czasie i okolicznościach. Gdyby natknęła się na niego zimą, historia potoczyłaby się zapewne kompletnie inaczej. Jemu również los nie szczędził razów, wystarczyło wspomnieć reakcję żołnierza na widok ponad dwóch metrów żywych mięśni. Fakt, wyglądał bardzo groźnie - oceniano go po okładce. Zachowywał mimo tego pogodę ducha, ciepło i troskę o los kogoś poza nim samym. Na serio przejął się losem przyjaciół, chciał im pomóc, był gotowy na każde poświecenie - Alice rozumiała go aż za dobrze.

Siedziała zwinięta w kulkę, badając palcami każdy fragment płytki, choć znała ją aż za dobrze. Podobna czynność pozwalała się skupić, odzyskać szczątki otuchy, znaleźć brakujące moce przerobowe. Musiała jednak zacisnąć szczeki i usta, celem zniwelowania ich drżenia. Przymknęła też piekące oczy na dwa głębokie wdechy, mimo że ledwo opuściła powieki, podświadomość wymalowała po ich wewnętrznej stronie znajomą twarz.
- Wytrzymaj… - wyszeptała, gdy wizję ponownie wypełniła plastikowa karta koloru węgla. Łowiła też dźwięki spoza celi, doszukiwała się wśród szelestu owadzich odnóży, dochodzącego z daleka ryku silnika armijnego samochodu, lub zbliżającego echa rozmów, zwiastującego powrót Tony’ego, Baby… albo żołnierzy. Pół biedy, gdyby na posterunku pojawił się Gabby ze swoimi ludźmi - z nim jeszcze szło porozmawiać. Biorąc pod uwagę splot ostatnich wydarzeń, Savage szczerze wątpiła w podobnie sprzyjające okoliczności - ów zwrot wycięto z obowiązującego w okolicy słownika.

Do rzeczywistości przywrócił ją dotyk czegoś zimnego i łaskoczącego na policzku. Wzdrygnęła się, dłoń z tatuażem automatycznie ruszyła zbadać zagrożony nieznanym niebezpieczeństwem obszar. Złapała robala bezczelnie paradującego po kołnierzu kurtki i jak gdyby nigdy nic, szykującego się do podboju cieplejszego, piegowatego terenu… niczym cholerny Vasco da Gama.
- Po wszystkim biorę trzy dni urlopu na żądanie - mruknęła pod nosem, chowając prostokątny skarb na powrót do kieszeni i łapiąc robala między kciuk, a palec wskazujący. Obróciła go brzuchem ku górze i mrużąc oczy gapiła się na przebierające w panice kończyny, cienkie niteczki czułków majtające z pogardą po okolicy. Próbowała wyłapać zewnętrzne różnice, wszak owady zmieniały formę. Czasu miała pod dostatkiem.

Robal dał się złapać. Nie był aż tak sprytny czy szybki by miała kłopoty ze złapaniem go. Choć okoliczności niezbyt sprzyjały obserwacji detali. Dzień już się kończył i Słońce było dość nisko. Niedługo zacznie się zmrok i po nim noc. Ale to na zewnątrz. A wewnątrz bez światła już zaczynał panować półmrok. Miała też do dyspozycji tylko przyrząd do obserwacji zwany naukowo “okiem nieuzbrojonym”. Mimo to mogła dostrzec co nieco. Budowa tego insekta którego trzymała przypominała mniej więcej świerszcza, pasikonika czy szarańczę. Może nie wedle przedwojennych etymologów ale jak na to jak wyglądał dzisiaj i świat, i świat roślin, zwierząt, mikrobów czy chyba każdy możliwy to jednak wciąż to co miała w ręku było bardzo zbliżone do przedwojennych standardów. Na pierwszy rzut oka zwłaszcza. Dopiero w dłoniach czuło się nietypowy dla przedwojnia rodzaj chityny jakim okryte było stworzonko.
Pod pokrywą skrzydeł miało skrzydła. Ale te były szczątkowe niezdolne by unieść stworzenie do lotu. Na pokrywach skrzydeł jednak zauważyła pęknięcia. Pod wierzchnią warstwą pancerzyka widać było kolejną. Pęknięcia widziała też na czubku głowy. Biegły od szczękoczułek zupełnie jakby się właśnie tam zaczynały lub kończyły. Przy samym otworze gębowym widziała, skropliło się coś jakby insekt się obślinił czy opił czegoś.

Zza krat doszły ją kroki i po chwili z drugiej strony pojawił się Eryk. Przyniósł ze sobą cynowy kubek z parującą substancją. Spojrzał zza krat na siedzącą aresztantkę.
- Na resztę trzeba jeszcze trochę poczekać. - powiedział spokojnym, łagodnym głosem. Sprawiał wrażenie, że odczuwa ulgę, że ci wszyscy wrzaskliwi, i kłótliwi no i nawzajem działający sobie na nerwy ludzie i nieludzie, goście, mundurowi i cywile wreszcie sobie poszli. W porównaniu do tego co tu się działo przez ostatnie parę godzin obecnie biuro szeryfa było ciche, spokojne, puste i pogrążające się w półmrokach.

Lekarka podniosła się z pryczy i ruszyła pod kratę, wciąż ściskając świerszczopodobnego insekta między palcami.
- Macie tu może... - zaczęła mówić, ale zamilkła, przenosząc wzrok z Eryka na wierzgającego odnóżami jeńca. To nie był jej problem, serio. Po cholerę zawracała sobie jeszcze głowę miejscowymi, ich kłopotami? I tak dali niewielkiemu rudzielcowi ostro w kość przez ostatni kwartał, poza tym przy "sprzyjających wiatrach" plaga nie zdąży przejść do formy imago przed tym jak ludzie tutaj wymrą, porażeni wirusem o nieznanych dotąd właściwościach oraz specyfikacji. Lub Savage nie wyciągnie kopyt - też wielce prawdopodobna opcja.
- Dziękuję - odpowiedziała zgodnie z zasadami dobrego wychowania, posyłając zastępcy szeryfa uprzejmy uśmiech. Odebrała kubek i z zamiarem powrotu na poprzednią pozycję, odwróciła się do niego plecami.
Trzy kroki później zatrzymała się w miejscu, wzdychając z rezygnacją. Była tak głupia... i niereformowalna.
- Spójrz, ciągle rosną i się zmieniają. Mają już... hm, zalążki skrzydeł. Jutro, najpóźniej pojutrze zaczną latać i będą jadowite. - cofnęła się, podtykając robala facetowi prosto przed oczy - Widzisz tą maź pomiędzy szczękoczułkami? Wciąż niewiadomą pozostaje również główne źródło i ich preferencje żywieniowe. Mógłbyś mi przynieść lampkę , słoik, krzesło i parę drobiazgów? Macie tu sól, ocet, stare środki do czyszczenia? Chlora... ekhm - odkaszlnęła, hamując jęzor nim zaczął niepotrzebnie mielić.
- Ogólnie chemikalia wszelkiej maści. Niedużo, wystarczy po łyżeczce - uprościła do najprostszego minimum i zaraz wyjaśniła, brodą wskazując chitynowo-plastikowe źródło kłopotów - Wypadałoby wiedzieć co je odstrasza, a nuż uda się znaleźć paralizator ich układu nerwowego, dzięki czemu przestaną się ruszać. Pestycydy, opryski - środki owadobójcze. Każda plaga ma piętę achillesową... a skoro i tak nie mam na chwilę obecną konstruktywnego zajęcia, co mi szkodzi jej poszukać? - zakończyła z ciężkim westchnieniem, podtykając kubek pod usta nim wpadło do niego wszędobylskie robactwo. Zabierze się do pracy, albo pójdzie spać.
Na siłę już pomagać nikomu nie zamierzała.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-11-2016 o 20:13.
Zombianna jest offline  
Stary 11-11-2016, 21:17   #415
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Było już dobrze, tak kurewsko dobrze! Cel namierzony, zbajerowany i gotowy do zaprowadzenia na piętro celem dokończenia zlecenia... a tu taki chuj. No dobra, nie taki zwykły chuj. Na parkiecie, w siedzibie niebieskiej lambadziary pojawił się bowiem chuj luksusowy, wyjątkowy i do tego tak niespodziewany, że gdyby panna Faust nosiła majtki, spadłyby jej one z odpicowanego na imprezowo dupska ledwo otworzył paszczę. Dlaczego nie mógł się pojawić wcześniej, albo później, tylko akurat teraz?! To Jego szukała wzrokiem po parkiecie, nim zajęła się wabieniem ofiary, właśnie kurwa tego jednego zmotoryzowanego zjeba. W innej sytuacji Blue bez najmniejszej zwłoki zaczęłaby się kręcić wokół Niego, jak kolejny fangirl, tym razem z zamiłowania. Jeżeli w zaplutym Det była atrakcja, którą chciała zaliczyć bez możliwości zbycia tematu, to z pewnością nazywała się ona Dziki.
I teraz stała przed nią w całej ligowej, pewnej siebie do urzygu, okazałości.
Dobrze, że migające światła i półmrok królowały wciąż na sali, w innym wypadku odpowiednie oświetlenie szybko by Julię zdemaskowało. Nad oddechem i mimiką panowała, ale rumieniec na dekolcie wyrażały jasno jakie wrażenie zrobił na blondynie niespodziewany gość... tym bardziej, gdy zwodniczo delikatnym, płynnym ruchem ujął jej brodę i obejrzał sobie dokładnie wytapetowane pyszczydło. W tej chwili bardzo chętnie pokazałaby cokolwiek by zechciał, w jakieś wydumał pozycji. Dużo ją kosztowało, żeby nie polecieć do przodu i zapominając o zleceniu, nie uwiesić się mu na szyi, a najlepiej od razu zejść do parteru. Pobawiłaby się jego drążkiem zmiany biegów, te kolanka zwiedziła z werwą oraz płynącym z serca zaangażowaniem. Dla niej mogły być i wyliniałe, ujebane smarem. Sama wizja jej na nich spowodowała, żeby własne kolana zrobiły się miękkie, a uda mokre... no żesz kurwa mać.
Lambadziara przydała się bardziej niż Julia była gotowa przyznać. Wzięła na siebie ciężar rozmowy, przez co ona mogła opanować początkowy szok i nie maślić oczętami do Ligusa niczym jakaś pierwsza z brzegu frajerka. Wstrzymała oddech, gdy ujął ją za rękę, a cel stanął za jej plecami. Zmrużyła oczy i mrucząc oparła policzek o policzek niebieskowłosej. Cel nie mógł stracić zainteresowania, więc wolna ręka powędrowała do tyłu, lądując na plecach drugiej kobiety, w okolicach kręgosłupa zaraz nad miednicą. Palce wodziły delikatnie wzdłuż tej trzymającej ciało w pionie linii z kości do góry i w dół, drapiąc subtelnie co parę kręgów skórę przez materiał.
- Fortuna mi sprzyja, tak przynajmniej słyszałam - wyszczerzyła się firmowym, najbardziej czarującym z czarujących wyszczerzy, posyłając facetowi spojrzenie spod rzęs. - Słyszałam też, że jesteś szybki... na siedzenie na kolankach się to też przekłada? - zapytała wciąż się uśmiechając.

Widownia zareagowała żywiołowo. Nawet można by rzec entuzjastycznie. Pierwsze koty poszły za płoty w tej ligowej grze wstępnej utarczek, prztyczków i przepychanek. Teraz przerodziło się w jawny pojedynek na szacun, sympatię i aplauz widowni. Zwykli fani Ligii poczuli się ważni. Mieli w tej chwili decydujący głos mówiący o tym jak to zdarzenie zostanie zapamiętane i jaka plota pójdzie na miasto. Obie ligowe gwiazdy wyczuwały to w lot więc żadne nie chciało ustąpić. Każde chciało być zwycięzcą zupełnie jakby ten Wyścig już się zaczął. Albo jakby nigdy nie ustawał zmieniając tylko tory, uczestników i narzędzia.

Swoje do podgrzania atmosfery dowaliła ta trzecia. Główna nagroda w tym starciu. Słowa Blue i widok jej dłoni i ramienia sunącego po czarnej sukience Blue Lady jak wąż do gniazda sprawiły, że otoczenie zareagowało aplauzem. Ale zaraz sam ten aplauz wygasł naturalnie przytłumiony przez oczekiwanie na reakcję dwójki gwiazd i bożyszcz. Na tą nie trzeba było wcale zbyt długo czekać.

Blue Lady sapnęła cichutko gdy dłoń panny Faust dotknęła ją przy dolnych rejonach pleców. Tak cicho, że pewnie słyszeli to tylko Blue i Dziki. Jednak z bliska jakoś dziwnie to przypominało mruczenie zadowolonej kotki. I miało wyraźnie triumfujący odcień. Za to chwilę potem pewnie mogli zobaczyć już nie tylko oni we dwoje reakcje rajdowca najczęściej stającego na podium w tym sezonie. Blue Lady ni to przyciągnęła do siebie Blue ni to sama się w nią wtuliła. Blondyna jeszcze wyraźniej poczuła na swoich łopatkach jędrny napór dekoltu niebieskowłosej a przy jej tyłku relacje twardszych do miększych rejonów kobiecych anatomii były dokładnie odwrotne.

Policzek Federatki wyszedł jakby na spotkanie w tym ocieraniu się o policzek blondyny a jej usta zbliżyły się do jej ust. Wędrówkę też zaczęły dłonie dotąd władczo trzymające blondynę za biodra. Te zaczęły sunąć nieśpiesznie w górę jej brzucha i ku co raz głośniejszej reakcji widowni i liczniejszych zachęt podjechały pod jej piersi. Zupełnie jakby wręcz chciała zaprezentować Dzikiemu te wszystkie przednie atuty korpusu blondyny. Albo podkreślić jakie przyjemności go ominął. Musiało to robić wszystko odpowiednie wrażenie, nie tylko na widowni bo nozdrza rajdowca rozdymały się co raz szybciej i w końcu przejechał językiem po wargach i kiwnął lekko głową.

- Coś ci się chyba pomyliło blondi. - Powiedział w końcu i wcale nie zrażony władczymi zapędami gospodyni zrobił te pół kroku w przód. - Jestem najszybszy z Ligi! - odpowiedział nie tylko jej i Blue Lady ale i zebranym gościom. Ci powitali to aplauzem i kpiną w zależności od prywatnych preferencji i sympatii. - A szybkość na kolankach to ja ci mogę sprawdzić mała. To mnie fajne foczki siadają na kolankach a nie ja komuś. - odpowiedział łobuzerskim i nieco pobłażliwym tonem co część widowni odebrała jako dowcip i roześmiała się. Dziki jednak na tym nie poprzestał. Zbliżył się jeszcze bardziej. Gdzieś tak w środek pomiędzy twarze dwóch kobiet. Zupełnie jakby zabierał się by którąś pocałować choć tak zwalniał i zawiesił odległość, że nie było wiadomo czy to zrobi i jak już to którą z nich.

- Byłaś u Seiko. - uniósł nieco brwi gdy widocznie zwęszył zapach.

- Byłam. - wrzuciła bezczelnie gospodyni. - Obie byłyśmy. Zwycięzcę stać na Seiko nawet dla gości. - dodała kolejną szpilę do tej ich wspólnej gry. Widownia jednak też usłyszała co trzeba i znów pojawiły się okrzyki zadowolenia i aprobaty. Widocznie kompaktowa Azjatka była tu całkiem rozpoznawalna a przynajmniej jakość i charakter usług.

- A byłyście u niej obie na raz? - Dziki spytał niezbyt się przejmując szpilą lub chcąc na takiego wyglądać. Widownia która przed chwilą sprzyjała gospodyni za sponsorowanie usług masażystki najwyższego sortu teraz znów zareagowała sympatią dla kraksiarza na jego szybką ripostę. Widocznie scena masażu z wykonaniem trzech wspomnianych kobiet na chwilę zapanowała nad wyobraźnią zebranych tu osób.

I tyle jeśli chodzi o anonimowość i nie rzucanie się w oczy. Panna Faust powinna to przewidzieć nim weszła na parkiet, ale wszystkiego nie dało się ustawić. Plan wziął i się spierdolił, zostawiając na środku pokoju prezent w postaci kupki życzeniowego gówienka. Widziała ich cała sala, ludzie obserwowali pojedynek dwójki Ligowców z randomową blondyną w samym środku. Tylko kto tu był ofiarą, a kto łowcą? Na razie otoczenie zajęło się wymianą szpilną, tyle dobrego. Tatko wkurwiłby się widząc co jego córka wyprawia, zamieniając piczę z głową. Ale gdy Dziki się przysunął Blue znów musiała sobie przypomnieć po tu jest i co zlecił jej White Hand… no szło opornie, jak próba palenia opon na błocie. Jakieś zabójstwo, jakaś fura runnerowego cwaniaka zajebana ku chwale i radości Starego, oraz warta jego łaskawe spojrzenie i być może drogę prosto do Lexy… tak, tak to właśnie leciało. Była w pracy, a poważny przedsiębiorca powinien umieć się skupić w każdej sytuacji… dobra, prawie każdej.

Blue zaczęła się nieznacznie kołysać niby w rytm dudniącej muzyki, ocierając się plecami o tors celu. Ten reagował tak jak powinien reagować. Dla pewności dłoń z pleców niby przypadkiem zeszła na pośladek i ponownie rozpoczęła wędrówkę ku górze pleców. Uwolniona od uścisku gwiazdek ręka powolnym ruchem przesunęła się wzdłuż ciała Julii, powielając trasę wykonaną przez rękę Lambadziary. Blondyna wyginała się pod tym dotykiem, mrużąc oczy i wlepiając je w Dzikiego. Posłała mu zamyślony uśmiech, splatając palce z palcami drugiej kobiety i stanowczo przenosząc ją na swoją pierś, gdy temat zszedł na Japonkę i jej zdolności w pakiecie z dwoma klientkami naraz.
- Seiko ma talent, nie tylko w palcach - zacisnęła rękę, zmuszając pośrednio Federatkę do zrobienia tego samego i wodzenia po wypukłości powolnymi, okrężnymi ruchami. Obróciła twarz w jej stronę i dopowiedziała z ustami tuż przy jej ustach, patrząc głęboko w oczy. Ściszyła też głos, przechodząc do drapieżnego pomruku - Ty, ja, ona…ja i ona, zajmujące się tobą. Zwycięzcy zasługują na to co najlepsze… a widownia zawsze podkręca każde widowisko. Dobrze też się zrelaksować przed wyścigiem - ręka z pleców przewędrowała na tors drugiego rajdowca, sunąc od szyi w dół aż do pępka i niżej. Głowa obróciła nieznacznie, żeby jedno oko dało radę obserwować jego reakcję - Najszybszy w Detroit… ten tytuł tyczy się tylko rozbijania furą? Wytrzymasz przed... dotarciem do mety zanim się rozbierzemy? - spytała filuternie, drapiąc go po brzuchu tuż nad linią ustanowioną przez pasek spodni.

- O tak, także w ustach. - stojący tuż przed Blue facet zgodził się z jej uwagą oblizując niespiesznie dolna wargę. Potem ją przygryzł lekko obserwując trzy dłonie i zostawiając miejsce fantazji gdzie znajduje sie czwarta. Jakby miał wątpliwości jęk zachwytu widowni z tego bonusowego show na trzy osoby i dwie ligowe gwiazdy był aż nadto wymowny i sugestywny.

- I w cyckach. - dorzuciła swoją uwagę gospodyni przez co przez moment chyba pierwszy raz wśród całej trójki zapanowała zgoda i jakby wspólnota interesów. “Kompaktowa Azjatka” jak ją po cichu nazwała Blue chyba swoimi umiejętnościami potrafiła zrobić wrażenie nawet na gwiazdach Ligii. Bo na uwagę Blue Lady Dziki pierwszy raz skinął zgodnie głową a ona nie wbiła żadnej szpili do jego wypowiedzi.

- Fajny plan mała. - Dziki zgodził się z uwagą blondyny uśmiechając się psikuśnie. Chyba miał dość patrzenia bo też dołożył swoje dłonie do tych co już spoczywały na niebieskiej kiecce blondyny. Te wylądowały na zwolnionych przez niebieskowłosą biodrach. Złapały ją za nie i przycisnęły, szarpnięciem do własnych. Ale, że dzieliły ich zaledwie centymetry więc i Blue szybko skończyła swoją wędrówkę. Detroickie bożyszcza tłumów napierały z przeciwnych stron na ciało blondyny tak bardzo, że już można było mówić o ściskaniu.

- Ale ja dosiadam rasowe klacze a nie wyleniałe kobyły. O tak, ciebie mógłbym dosiąść. Kicniesz się po Seiko to się zabawimy we trójkę. - powiedział kierowca mrucząc drapieżnie tuż przy gardle Blue. Czuła jego oddech na swojej szyi tak samo jak tuż przy ustach oddech Blue Lady. Facet sunął niespiesznie twarzą w górę prawie jej dotykając. Gdyby to zrobił pewnie po to by jej spróbować. A tak tylko jego oddech podrażniał, prowokował i pobudzał chyba tak ich oboje jak i widzów wokół bo zaczęło się gwizdanie i złośliwostki gdy gawiedź połknęła kolejną szpilę czekając na reakcję drugiej gwiazdy. Doczekali się prawie od razu ale i tak Dziki zdążył obadać szyję i brodę blondyny i jego usta znalazły się o milimetry od jej ust.

- Rasowe klacze są dla rasowych ogierów, Dziki! - reakcja gospodyni była tak żwawa jak chyba emocje jakie odczuwała. A i oddech jaki Julia i pewnie Dziki czuli na twarzach jak i jędrny przyrząd wspomagający oddychanie jakie blondyna czuła na łopatkach mówiły, że dziewczyna bynajmniej nie jest spokojna i można było wierzyć w siłę jej emocji.
- A tobie może był dała kategorię muła. Dość zajeżdżonego muła. - jedna z dłoni niebieskowłosej która dotąd całkiem przyzwoicie pobudzała jedną z piersi Blue oderwała się od tej pieszczoty i wykonała pogardliwy gest machająca tą dłonią. - A we trójkę z Seiko to będziemy się zabawiać my. - wysyczała złośliwie Federatka wydymając prowokująco usta w stronę przeciwnika. Ich twarze były tak blisko siebie, że wyglądało jakby chciała go pocałować, mimo złośliwości które bez przerwy mu sprzedawała. Kolejna tura ligowej gry podniosła temperaturę widowni bo zaczęły się głośniejsze krzyki i zachęty do wspólnej zabawy albo na Wyścigu albo tu na parkiecie. Widownia tak samo jak i chyba dwójka gwiazd była bliska punktu krytycznego i musiał nastąpić jakiś przełom.

- Dosyć pierdolenia! - krzyknął nagle na całe gardło Dziki. Wyglądało na to, że też ma dość już tych gierek. - Jedziemy na lotnisko! Ścigamy się! Czas na Wyścig! - wrzasnął spoglądając wyzywająco na otaczający ich tłum co wywołało falę aplauzu. Czekali na to. Wreszcie się doczekali. Wreszcie miało się dziać jak to zawsze działo się w Det.
- Tak! Ścigamy się! O nagrodę! Załoga która wygra dostanie Seiko do rana! - Blue Lady też dała się ponieść emocjom. Dołączyła swoje trzy grosze do rodzącej się burzy hałasu. Nagroda zdawała się pobudzać wszystkich słuchających. Zupełnie jakby każdy co jeden tutaj chciał z niej skorzystać. Ludzie zaczęli krzyczeć, gwizdać, rechotać, wyzywać aż w końcu zaczęły się pierwsze przepychanki gdy najwyrywniejsi już chyba chcieli zmierzać do swoich fur.

- Tak chętnie oddajesz mi tą ślicznotkę? - Dziki ironicznie spojrzał na rywalkę. - No zajebiście, będę miał drugą. Chodź mała idziemy. - wyszczerzył się do blondyny i przesunął dłoń na jej łokieć chyba raczej nie spodziewając się oporu czy problemów z jakimiś głupimi protestami.

- Już ci mówiłam wypłoszu. Ona jedzie ze mną. Choć ze mną tygrysico. A potem wygramy i spotkamy się razem nad Seiko. Albo pod. Do samego rana. - Blue została podobnie złapana przez Federatkę za drugi łokieć. Stała idealnie pośrodku dwóch gwiazd detroickiej Ligii gdzie każde ciągnęło ją ku sobie. Widownia i obie gwiazdy dążyły do szybkiego rozwiązania na torze lotniska. A Blue mogła się udać tylko z jedną z nich. Wychyliła się więc i szepnęła niebieskowłosej kobiecie parę słów na ucho.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zuzu : 12-11-2016 o 03:06.
Zuzu jest offline  
Stary 12-11-2016, 09:01   #416
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięi za pomoc MG,Leming i Adi.

Lynx był ogólnie zadowolony z wyprawy na bagna. Zebrali sporo ziela o które prosił szaman, nic ich nie zaatakowało ani nie zeżarło, nie spotkali też żadnych robotów. To mógł być dobry dzień, pomijając to, że byli zmęczeni, brudni, przemoczeni i zziębnięci. Z radością zrzucił ciężki worek u stóp wartowników pilnujących enklawy. Niedźwiedzia Łapa ruszył w głąb osady po szamana, a oni odbierali swój ekwipunek od strażników. Snajper nawet nie sprawdzał czy wszystko jest, mógł być tego pewien. Czerwoni pod tym względem byli bardzo honorowi, a samo sprawdzanie mogło zostać źle odebrane, jako oznaka braku zaufania. - Działo się coś ciekawego kiedy nas nie było? - zagaił do strażników w oczekiwaniu na powrót przyjaciela i szamana. Wyciągnął z torby butelkę z wodą i pociągnął kilka sporych łyków, nie chciał się odwodnić, a na bagnach jakoś zapomniał o pragnieniu.




- Tak. Mieliśmy przerwę na obiad. - uśmiechnął się Czarna Brzoza patrząc na rozmówcę. Sądząc po wyglądzie i jego i kolegi i reszty okolicy nie zmieniło się coś bardziej poza układem hordy insektów przykrywających okolice nieco innym deseniem niż gdy ostatnio w dzień tu byli.


Nico przez chwilę wsłuchiwała się w odległy odgłos - Hmm, gong na obiad to to na pewno nie jest…


Gordon kucnął jakby osłabł z sił, worek jednak dalej mocno trzymał przy sobie jakby dźwigał co najmniej jakiś przed chwilą wykopany skarb, jego ciężki oddech dość jednoznacznie pokazywał zmęczenie zabójcy maszyn:
- Jakiś alarm… - zwrócił się do strażników - Długo już tak bębni? Nico, Lynx… co do cholery?


- Normalnie dzwonią z kościelnej wieży, ale to nie ten dźwięk. To mi bardziej przypomina portowe gongi czy dzwon, jaki wisi na przystani, ale nie jestem pewny. - dodał poważnym głosem, wypatrując czy czasem nie zbliża się Biegnący Księżyc.


- Myślę że cokolwiek Biegnący Księżyc planuje z tymi jagodami wymaga trochę czasu - skonstatowała Nico - więc może zostawmy mu worki i pójdźmy sprawdzić?


- No właśnie zaczęło. Wcześniej był spokój. - odpowiedział Gordonowi Czarna Brzoza z poważnym wyrazem na twarzy. Wpatrywał się gdzieś w najbliższe budynki osady sąsiadów jakby dzięki temu dało się dostrzec coś jeszcze. Odwrócił się w stronę przeciwną, do wnętrza bramy i po chwili wyszli zza niej Łapa i Księżyc.


- Dobry zbiór. - pochwalił szaman zbieraczy bagiennych jagód gdy zajrzał najpierw do największego a potem do pomniejszych worków. - Da się z tego zrobić dużo maści. Starczy dla nas wszystkich. Dla was też. Powinno starczyć nawet dla naszych sąsiadów. - pokiwał głową jakby szacując na oko i wagę ile czego da się tu zrobić czy przerobić.


- Zostawcie tu swoją broń. I cały metal na jakim wam zależy. Możecie poczekać. Do północy powinno się udać zrobić odpowiednio dużo maści. Możecie też zakopać broń lub inaczej ją próbować ochronić. Ale jeśli będziecie ją mieć ot tak jak teraz wątpię by była do czegoś przydatna o świcie. - powiedział szaman prostując się znad worków i patrząc na trójkę przybyszy. Swoim zwyczajem wyglądał na poważnego i nie skorego do robienia psikusów.


Spojrzał porozumiewawczo na swoich towarzyszy: - W Cheb dzieje się ewidentnie coś niedobrego. Skoro szaman mówi, że te robaczki są niebezpieczne to tak jest - powiedział pewnym siebie głosem. - Musimy się jakoś rozdzielić. Nico, może zabezpieczysz tutaj naszą broń? I poczekasz za tą maścią od Biegnącego Księżyca? A my z Gordonem sprawdzimy co się dzieje w wiosce? Jak maść będzie gotowa to zanieś ją mieszkańcom? I nam? Myślę, że do jutrzejszego poranka w Cheb wiele się zmieni… odszukaj Kate… - zadrżał mu zauważalnie głos - wytłumacz jej o co chodzi z tą maścią, a ona na pewno będzie wiedziała jak pomóc reszcie. Zgadzacie się na taki plan? - zapytał. W końcu nie on tu dowodził.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 14-11-2016, 09:13   #417
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 56 1/2

Wyspa; Schron; poziom magazynów; Dzień 7 - ?, ciemno; chłodno.




Will z Vegas



Drzwi otwierały się w tą samą stronę co i te które dopiero co sprawdzili czyli do korytarza na jakim stali. Nastąpiła krótka chwila pod nimi na zebranie skoncentrowanie się przed wparowaniem do środka i możliwą walką. Will sam czuł się niezbyt komfortowo. Bez własnej latarki którą mógłby w każdej chwili skierować na jakieś podejrzane miejsce czy odgłos czuł się jakiś taki goły i nieporadny, zdany na spryt i łaskę innych. Świadomość, że za tymi drzwiami może być potwór masakrującu ludzi jak było w rzeźni jakoś nie działała pokrzepiająco. Pewność i spokój siebie jaki prezentował stojący przed drzwiami Indianin dodawała jednak otuchy, że dadzą radę. Nawet jakby to było coś co jak w zimie potrafiło przebijać się cielskiem przez ściany i porywać ludzi do swojego leża. Jak Strippera w zimie. Ale przecież odnaleźli te gniazdo i odbili go nim skończył jako przetrawiona papka do budowy gniazda. Teraz chyba też dadzą radę prawda?

Pies wydawał się skoncentrowany na tym co ich za chwilę czeka. Stał przed drzwiami wpatrzony w klamkę drzwi przez pryzmat swojego karabinku. Na przeciw drzwi stała tak jak i poprzednio kumpela Baby. W podobnej pozie. Tak jak poprzednio ona miała wpaść do środka zaraz za Psem i odbić w drugą stronę już wewnątrz pomieszczenia by zrobić miejsce dla kolejnych. Tym kolejnym miał być właśnie Will a po nim Runner stojący obecnie za Kelly. Najemniczka musiała wykazywać się ponad przecietnym hartem ducha bo zdołała klepnąć stojącego obok Indianina w geście otuchy a do reszty unieść dłoń z wystawionym w górę kciukiem. Niewielki gest ale jakoś dodawał otuchy, że właśnie jakoś to będzie. Ten Runner z latarką, stojący za najemniczką sprawiał wrażenie spiętego ale poza tym chyba był w porzadku. Ten za nim i Stripper za Will’em byli tak jak i on nerwowi i zaniepokojeni. Ale zachowanie reszty grupy i konkretna akcja jaka ich czekała chyba pozwoliły im się na niej skoncentrować. Ostatni z Runnerów wyglądał nawet na dość spokojnego, zupełnie jakby brał całą sprawę na miękko.

Nie zebrali się jednak by podziwiać kunszt wykonania zabrudzonej framugi i przylegających do niej drzwi. Były gladiator dał znać i szarpnął za drzwi prawie płynnym ruchem wskakując do środka. Zaraz za nim wpadła najemniczka odskakując zgodnie z planem na drugą stronę futryny. Wraz z nimi wpadło do środka dwie trzecie ich źródeł światła. Po nich do środka wbiegła cwaniak z Vegas. Zaraz przy drzwiach musiała być jakaś kotara a może nawet stary płaszcz czy koc. Wisiał jak jakaś firana blokując źródło światła. A te było. W mrokach jakie otaczały ten rejon Bunkra nie dało się zauważyć. Było źródło światła. Nawet kilka. Pomieszczenie chyba dawnego biura czy czegoś podobnego zostało rozświetlone ciepłymi promieniami świec. Wyjaśniło się też skąd dobiegały zniekształcone odgłosy jakie słyszeli. Wewnątrz była dwójka ludzi. On i ona. Oboje nadzy i bardzo skupieni na sobie.

- Nie ruszać się! Łapy do góry! - wrzasnęła Kelly która wyprzedzała Will’a o jakieś dwa kroki. Wycelowując w dwójkę broń. - Sprawdźcie resztę! - krzyknęła nie odwracając wzroku od nagiej i spoconej parki. Ci chyba dopiero zaczynali się orientować, że ktoś im sie wtarabnił na tą zamkniętą imprezę.

- Will, Johnny, chodźcie! - Pies kiwnął głową każąc gestem dwójce Schroniarzy ruszać sprawdzić resztę pomieszczenia. Runnerzy którzy wbili się do wewnątrz po Will’u stanęli w pobliżu Kelly dołączając do filowania na ciężko dyszącą parkę. Ona zaczęła jęczeć a on chichotać.

- Odsuń się od niej! Łapy do góry mówię! - głos najemniczki był surowy i nie znoszący sprzeciwu. Zapewne takim głosem mogłaby zmusić do posłuszeństwa większość społeczeńśtwa. Zwłaszcza jak głos przemawiał wespół z wycelowaną spluwą. Trójka Schroniarzy za dużo do sprawdzania nie miała. Oprócz głównego pomieszczenia był jeszcze tylko jakiś aneks gospodarczy ze zdewastownaymi regałami i resztkami wyposażenia, ubikacja nastawiona na minimalistyczny minimalizm a z której obecnie strach było skorzystać zwłaszcza na siedząco i niewielki magazynek też z jakimiś poprzewalanymi regałami z szufladami. Wszystkie okazały się ciemne, martwe, puste i bez dodatkowych drzwi.

- Przysłały was… Wiedziałem, że w końcu kogoś przyślą… Głupie… Myślą, że coś mi zrobią… Ale poradzę sobie z nimi… Umiem sobie z nimi radzić… - doszło ich niezbyt przytomne mamrotanie faceta przetykane z półprzytomnym chichotem.

- Ja też umiem sobie radzić. Pokażę ci. - doszedł ich zawzięty odgłos najemniczki i po chwili dołączył odgłos jakby coś niekoniecznie lekkiego uderzało czy spadało na coś twardszego. Na przykład ciało na podłogę albo rzucone o ścianę.

- Zostaw mnie! - wrzasnął nagle facet. - Załatwię cię! Tak jak i tą tutaj i resztę! A potem dorwę tą największą! królową! Królową wszystkich szmat! Największą szmatę w okolicy! - facet odgrażał się i gdy Schroniarze wrócili do pomieszczenia głównego zastali nieco zmienioną scenkę. Facet stał przyparty twarzą do ściany a Kelly tuż za nim wykręcając mu boleśnie rękę na plecu co niejako wymusiło na nim niewygodne wygięcie ciała.

- Uważaj. Już tu paru takich było co mieli mnie załatwić. Już ich tu z nami nie ma. - wysyczała mu złośliwie do ucha najemniczka dociskając dodatkowo ramię co wywołało bolesny grymas na twarzy faceta.

- Oj… Czemu przestałeś? Skończ… Dokończ… Byłam przecież taką niegrzeczną dziewczynką… Miałeś mnie ukarać… Na co czekasz? - uwagę wszystkich zwróciła kobieta na łóżku. Teraz gdy mieli chwilę spokoju mogli w półmroku świec obejrzeć ją nieco dogładniej. Poza nagością rzucała się w oczy jej nienaturalna pozycja. Była przywiązana za nadgarstki do ramy łóżka na którym przed chwilą byli oboje. Ciało błyszczące od pokrywającej skórę warstwy potu, podobnie włosy miała półmroku, niechlujnie rozrzucone wokół głowy i poprzyklejane kosmykami do twarzy. Oczy miała częściej zamknięte lub półprzymknięte niż otwarte. Mówiła z trudem i urywając słowa. Częściowo pewnie z powodu aktywności fizycznej jaką właśnie pomagała współtworzyć ale zdawała się być też być pod wpływem. Chociaż czego, jak długo i mocno to nie dało się ot tak stwierdzić.

Z bliska też dało się zauważyć coś co z paru kroków w półmroku można było wziać za pomalowane na ciemno paznokcie. Jednak teraz prawda okazała się dużo mniej umalowana. Dziewczyna miała wbite pod paznokcie dłoni jakieś gwoździe czy druty które mogły ujść za jakąś deformację czy dziwną ozdobę. Ale krew spływająca z otwartych ran jednak temu przeczyła. Na ciele między rozedrganymi piersiami kobiety ciągnęła się rozsypana niezbyt równa kreska białawego proszku. Ciągnęła się prawie od nasady szyi aż po jej krocze. Proszek zawilgł mieszając się na skórze z potem co widać było po nieco mokrej barwie i konsystencji. Poza tym dziewczyna miała na ciele sporo siniaków i drobniejszych przecięć. Żadne nie powinno zagrażać poważnie jej życiu ale całościowo mogło wywołać troskę u porządnych obywateli czy służb medycznych. Przynajmniej przed wojną. Do tego więc bardzo z jej stanem fizycznym kontrastował stan psychiczny koboety która w ogóle zdawała się nie przejmować swoim stanem czy wyglądem.

- O tak, zaraz cię wezmę. Zaraz wykończę. Musisz to poczuć. Tak jak i królowa szmat. O tak, to dla niej. Słyszę ją. Mówi do mnie. Tylko do mnie. Lubi mnie. Ale udaje. One wszystkie udają. Nie dam się nabrać. O nie, za sprytny dla nich jestem. - mamrotał i chichotał nagi mężczyzna. Kelly z wyrazem niechęci i odrazy na twarzy puściła go szarpnieciem powalając na ziemię. Teraz więc siedział na gołym tyłku na zimnej, brudnej podłodze a najemniczka odgradzała mu drogę od reszty grupki.

- Jeszcze się okaże kto tu kogo wykończy. - warknęła cofając się o krok poza zasięg ramion mężczyzny.

- Ta się zaraz też wykończy. - powiedział ni w pięć ni w dziewięć Indianin. Pokazał jednak na słabnący promień latarki. Faktycznie była zauważalnie słabszy i groziło, że lada chwila zgaśnie jak i poprzednia. Gdyby tak było zostawałaby im już tylko latarka w karabinku Kelly i bladawe ledy w latarce Runnera.

- Mnie wykończ! Chodź! No chodź! Nie każ mi czekać! - wtrąciła się nagle kobieta przywiązana do łóżka. Zachęcała niezbyt wyrafinowanie ale bardzo lubieżnie nieco przekręcając się tak by jej rozwarte zachęcająco uda skierowane były w stronę Indianina. Ten zareagował zaciekawionym spojrzeniem przestając oglądać słabnącą latarkę.

- Tak! Wykończ! Wszystkich nas wykończy! Przyjdzie po każdego z nas! Już woła! Zapowiada się, że przyjdzie! Słyszycie ją! Ale nie rozumiecie! udajecie głuchych! Ale to na nic! Nadejdzie ciemność! Pochłonie was! Nie ma ratunku! Wszyscy zginiecie! Ciemność was zaszlachtuje i pożre! Nadchodzi! Dopadnie was wszystkich! - słowa kobiety wywołały reakcję mężczyzny. Zaczął śmiać się i krzyczeć jak opętany. Świadomie czy nie zaczął gestykulować gwałtownie rękami, kopnął jakąś świeczkę, ta przewróciła się, potoczyła, zamigotała i zgasła. W tym fragmencie pomieszczenia półmrok dawany przez tą świeczkę ustąpił miejsca mrokowi wdzierającemu się od razu w to miejsce.

- Zamknij się! - wrzasnęła Kelly trzaskając męzczyznę butem w żołądek co podziałało bo przerwał swoja opętańczą tyradę.

- Jak to dorwie? Jak to zginiemy? Jaka ciemność? Co on pierdoli o jakimś szlachtowaniu? - w pokoju zaczął się chaos i hałas. Nerwowa wcześniej sytuacja zaczęła obecnie kipieć grożąć zerwaniem utraceniem częściowej czy całkowitej kontroli. Stripper i jeden z Detroitczyków byli wyraźnie przestraszeni. Rozglądali się gorączkowo po ścianach i suficie jak zwierzę które nagle odkrywa, że jest w klatce. Czasem zerkali na gadającego faceta a zachowanie skrępowanej dziewczyny dezorientowało każdego dodatkowo. Mimo, że zdawała się idealnie wpasowywać w obrazek porwania czy ofiary jakoś w ogóle się tak nie zachowywała. Will też czuł rosnący niepokój. Sam nie był pewny jak długo zniesie jeszcze te całe nerwy i presję. Jeszcze się trzymał. Zdołał chyba zachować dobrą twarz i reszta rozkojarzona całą sytuacją chyba nie zwróciła na to uwagi. Indianin wydawał się być spokojny tyle, że chyba naprawdę rozważał czy nie skorzystać z kuszącego zaproszenia skrepowanej dziewczyny tracąc zainteresowanie resztą sceny. Z dwóch pozostałych Runnerów jeden zachowywał się biernie czekajac chyba co się stanie. Drugiego chyba to wszystko bawiło bo spokojnie zaczał wygrzebywać skręta z pomiętej paczki. Właściwie jedyną która jakoś próbowała zapanować nad całą sytuacją była Kelly. Ta jednak była jakby rozdwojona między pilnowaniem i pacyfikowaniem faceta rozwalonego na podłodze a zezowaniem na resztę grupki za jej plecami.

Gdzieś w tym momencie coś usłyszeli. Chyba wszyscy bo większość głów spojrzała po sobie niepewnie jakby sprawdzajac czy inni też to słyszeli. Choć nie było do końca wiadomo właściwie co. Stukot? Chrobot? Brzęczenie? Echo czegoś jeszcze? Kroki? Nie sposób było zgadnąć. Ale jakoś brzmiało to jakby zwiastowało nadchodzące kłopoty.

- Tak! Już tu jest! Między wami! Nadchodzi! Zaraz tu będzie! Zapanuje ciemność! Śmierć i… - powalony facet też chyba usłyszał bo zawył triumfalnie póki Kelly nie uciszyła go ponownie. Tym razem uderzeniem kolby w głowę co od razu zaowocowało krwotokiem z tej części ciała gołego faceta.

- Pierdolę nie dam się tu zabić! Spadam stąd! - krzyknął desperacko ten przestraszony Runner i zaczął cofać się w stronę drzwi przez które tu przeszli.

- Chłopaki fajnie było ale ja się do tego nie nadaje! Ja jestem od składania robotów! Nie chcę by znów mną coś próbowało nakarmić młode! Nie dajcie się zabić, spadajmy stąd! - Johny Blunt zwany przez kolegów Stripperem zaczął mówić trochę spokojniej i grzeczniej od Runnera ale też zaczął się cofać rakiem ku drzwiom.




Cheb; rejon północny; port zachodni; Dzień 7 - popołudnie ok. 2 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Bosede “Baba” Kafu i



- Spróbujcie tego. - odezwał się pierwszy raz od odjazdu spod biura szeryfa dowódca “specjalsów”. Jazda do portu, samochodem faktycznie była dość szybka, uwinęli się w parę minut chyba. Po drodze szeryf pokazał Babie coś za oknem. Zapewne nie zdawał sobie sprawy, że mutant widzi przez szyby tak samo jak inni przez betonową ścianę. Wedle uwagi szeryfa jednak właśnie mijali dom Saxton’ów i sam mógł sobie obejrzeć jak to wygląda teraz po wizycie Alice i jej nowych kolegów. Na czas wędrówki i “czuja” zwiadowcy Schroniarzy dom musiał się znajdować gdzieś w połowie odległosci między mostem a wybrzeżem jeziora. Most w powszechnym mniemaniu i orientacji Chebańczyków umownie wyznaczał centrum Cheb zarówno po osi wschód - zachód jak i północ - południe. Baba mógł się przekonać sam, że dom był dość głęboko ulokowany wewnątrz Cheb i gdyby Runnerom chodziło o samą łatwość dostępu do mieli sporo innych domów znacznie bliżej obrzeży osady.

Poza tą jedną uwagą szeryfa w aucie panowała cisza. Nix prowadzący pojazd i Eliott siedzący na tylnej ławie terenówki chyba za bardzo czuli się podwładnymi swoich szefów by się odzywać w tak napiętej sytuacji. Chociaż uwaga młodszego Pazura wcześniej na posterunku mówiła nawet Babie, że chyba niezbyt pała miłością i sympatią do Nowojorczykow. A przynajmniej tamtego co był u nich z wizytą. Tom, rozwalony na miejscu pasażera co przy jego gabarytach sprawiało wrażenie, że siedzenie jest jakieś małe, dziecinne i lada chwila sie połamie nie odzywał się tak samo jak przez większość rozmów które nie były adresowane bezposrednio do niego. Spjrzał jednak w bok, na to co pokazywał za oknem Chebańczyk ale nie odezwał się. Sam Dalton chyba nadal zdawał się mieć za złe zachowanie i postawę Alicji ale gdy chyba obecnie był gotów skupić się na tym co ich czeka.

Rozmowy wznowiły się dopiero gdy dojechali do portu. Szeryf zastopował mutanta każąc mu usiąść na otwartej pace terenówki a sam zaczął odwijać bandaże z jego ran. Posłał jednocześnie Eliott’a by sprawdził co się dzieje. Wówczas właśnie dowódca Pazurów podał mu jakieś pudełko. Szeryf podziękował krótko i otworzył je. Baba widział wewnątrz mniejsze pudełeczka, flakoniki, pakunki i nożyczki ale chyba zgadzało się to z zawartością przeciętnej apteczki samochodowej czy podobnej.

- Wdało się zakażenie. - powiedział chebański stróż prawa poważnym głosem. - Masz odłamki w plecach. Nie wyciągnę ich ci teraz. Przemyję ci rany i założę bandaże. Tyle w tej chwili mogę zrobić. Potem możemy spróbować ściągnąć Kate. I weź to. - szeryf poinformował Schroniarza jednocześnie oglądajac jego rany i zaczynając zabiegi o jakich mówił. W międzyczasie pstryknęły jakieś pakunki i starszawy mężczyzna podał jakieś trzy tabletki kładąc je na dłoni mutanta. - Penicylina i witaminy. Powinny cię wzmocnić, osłabić efekt zakażenia. I jeszcze paracetamol. Może ci nieco złagodzi skutki tego z czego oberwałeś. Całkiem poważnie swoją drogą. - szeryf kończył swoje zabiegi mające Babę jak nie postawić na nogi to chociaż złagodzić odczuwalne trudności związane z licznymi ranami jakie oberwał w walkach sprzed paru dni. Eliott chyba musiał dotrzeć gdzie miał bo odgłos gongu umilkł.

- Nix, przeparkuj maszynę. - “Cass” Rewers lub “tata” jak go nazywała Alicja wydał polecenie podwładnego gdy szeryf i mutant zwolnili brykę. Młodszy Pazur uruchomił znowu terenówkę i pojechał wykonać te polecenie. Trójka mężczyzn ruszyła w stronę wybrzeża. Największy z nich, bojowo - zwiadowczy projekt Molocha obwieszoby bronią jak handlarz bronią mimo świeżo założonuch opatrunków prezentował się nagroźniej z całej trójki. Nieco dorobniejszy i też łysy mężczyzna w wojskowym ekwipunku kroczył obok choć ubzrojeniem prezentował się najubożej bo miał tylko jakiś pistolet w kaburze na udzie. najdrobniejszy z nich, facet w kapeluszu i odznaką w klapie szedł w kurtce z korzuszkowym kołnierzem z karabinkiem na ramieniu. Jednynie pod ich nogami robale pękały z takim samym chrobotem.

Doszli do trójki mężczyzn przy portowym wybrzeżu. Jednym z nich był Eliott. Dwóch innych Baba nie znał ale sądząc po wyglądzie i uzbrojeniu w proste sztucery myśliwskie i dubeltówki wpasowywali się w chebański standard. Wszyscy zgodnie rzucili nadchodzacej trójce krótkie spojrzenie ale to obiety na jeziorze wzbudzały ich główne zainteresowanie. - No miałeś rację synu. Płynął. - powiedział krótko Dalton do Bosede, obserwując dwa znane mu już z wcześniejszego spotkania na bezimiennej wysepce. Płynęły. Zdawałoby się majestatycznie i wolno. Choć zapewne szybciej niż zwykła łódź wiosłowa. Płynęły jeden za drugim. Prowadziła ta jednostka czysto bojowa i te jej wszystkie lufy i rury mogace nieść śmierć i zniszczenie nawet z tej odległości robiły wrażenie. Za nią płynęła ta mniej uzbrojona jednostka.

Obie jednostki płynęły w ciszy jeśli nie liczyć przytłumionego przez odległość miarowych pomruków pracujących monotonnie silników. Poza tym na obydwu jednostkach nie było widać prawie żadnego ruchu. Żadnej załogi na pokładzie czy w nadbudówkach. Zupełnie tak samo jak wtedy gdy Baba obserwował ich w nocy a potem jak odpływały. Obie jednostki płynęły odnogą jeziora między Wyspą a stałym lądem. Ta w zależności od miejsca miała od kilku do kilkunastu kilometrów szerokości miejsca więc na tej wodzie dla takich stateczków było całkiem sporo. Trzymały się mniej więcej środka toru wodnego mając po te dwa, trzy kilometry otwartej wody do wybrzeża z każdej ze stron. Odległość raczej niezbyt realna do użycia większości broni ręcznej ale niekoniecznie będąca istotną przeszkodą dla uzbrojenia tych jednostek które było lekkie jak na standard morskich wojen ale w zestawieniu z piechotą to była kompletnie inna kategoria wagowa czy jakościowa.

Najwęższym miejscem w tym wodnym przesmyku jakim płynęły obydwie jednostki był cypel w okolicy Cheb i sam chebański port. Tam pas wody między lądem stałym a południowo - wschodnim skrajem Wyspy na której była położona dawna osada rybacko - turystyczna zwęzała się do tych 4 - 6 km szerokości. Gdyby ktoś z zachodu chciał płynąć na wschodnie rejony jeziora przepłynąłby te zwężenie to wydostawał się na otwarte wody jeziora. Obecnie obydwa stateczki były już prawie na wysokości chebańskiego portu i nie niepokojone płynęły monotonnie wciąż na wschód. W tej chwili nie było wiadomo co zrobią. Będą płynąć tak dalej? Skręcą na północ by przybyć do Wyspy? Na południe by dotrzeć do chebańskiego portu? Powinno się wyjaśnić lada chwila. Oba wodne pojazdy paradowały już prawie idealnie ustawiając się burtami do nich i mogło być już gdzież z kilometr czy dwa od miejsca skąd były obserwowane przez grupkę mężczyzn na brzegu.

- Nie mają bandery. - zauważył krótko dowódca Pazurów obserwując obie jednostki przez lornetkę. Choć to akurat, że maszty są puste i nic na nich nie powiewa dało się zauważyć bez lornetki. - Nie widzę tam nikogo. - dodał po chwili obserwacji i podał lornetkę szeryfowi by też mógł pooglądać sobie te niecodzienne zjawisko.

- Szefie, Nowojorczycy płynął. - odezwał się Eliott wskazując gdzieś za ich plecami. Na rzece, wciąż jeszcze wewnątrz osady płynęła jakaś łódź wiosłowa. Było tam z kilkoro ludzi, mieli broń choć w większości na plecach. Baba po kroju ubrań rozoznawał, że chyba faktycznie jacyś mundurowi. Widać nie rzucali słów na wiatr i zamierzali wrócić do swojego obozu. Z głębi rzeki jednak mogli jeszcze nie widzieć tego co dzieje się na otwartych wodach cieśniny. Płynęli miarowym ale raźnym tempem.

- O. A tam jest Nico. I ci dwaj z nią. - dodał Nix wskazując tym razem na drugą stronę rzeki. Faktycznie widać było tam trzy sylwetki. Baba rozpoznawał jedną, że to chyba faktycznie była dzielna Kanadyjka znana mu z zimowego spotkania w lokalu Rudego Jack’a a opowieści o jej udziale w walkach były równie popularne wśród Chebańczyków jak i o potężnym Schroniarzu który wykończył ostatni zorganizowaną grupę dzikusów czy Chomiku który namówił gwiazdy Ligii do walki pos tronie Chebańczyków. Pozostałych dwóch postaci jednak nie rozpoznawał. Jedna jednak miała chłodną anomalię jak jakaś mała nadbudówka z boku głowy. Druga postać miała brodę i podobną anomalię w oku która błyszczała błękitną plamką na tle żółci i czerwieni reszty twarzy.

- Too coo teraz robimy? - zapytał Eliott patrząc znacząco na łódkę z Nowojorczykami płynącą po rzece, trójkę sylwetek po drugiej stronie rzeki i jednostki które wziąć niezmiennie zasuwały na wschód po jeziorze całkowicie ignorując wszystko dookoła. Wyglądało jakby pytanie zastępcy wywołało reakcję na pokładach jednostek. Najpierw ta pierwsza, ta bojowa, wykonała zwrot na południe. Przez chwilę mieli okazję obserować jak sylwetka boczna zmienia się w dziobową gdy mały okręcik zaczął płynąć prosto w stronę obserwatorów. Za chwilę po nim manewr powtórzyła ta druga jednostka i została w sporej mierze zasłonięta przez tą pierwszą. Gdyby obie utrzymały te tempo i nic im nie przeszkodziło mogły być na chebańskim wybrzeżu w ciągu paru minut. Choć znacznie wcześniej chebańskie wybrzeże mogło się znaleźć w zasięgu broni pokładowej jaką widzieli i stąd. Właściwie było całkiem możliwe, że już jest.




Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - popołudnie ok. 2 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



Słyszała cichnący odgłosy rozmów z zewnątrz. Trzaskanie samochodowych drzwi. W końcu uruchomienie silnika, skrzypienie resorów czy co te samochody tam w sobie miały i w końcu oddalający się odgłos silnika. Pojechali. A ona została tutaj. Za kratami. Kraty i ściany. Otaczały ją kraty i ściany jeśli uznać podłogę i sufit też za ściany. Wewnątrz miała do dyspozycji tylko piętrowe prycze i kącik sanitarny zrobiony z wiadra. Za towarzystwo miała jedynie pętające się chyba coraz gęściej i więcej robale no i Eryka po drugiej stronie krat.

- Ja się nie znam na robalach. Ale wczoraj też miały takie skrzydła. Kate mi pokazywała. Nawet je narysowałem. - odparł Eryk zachęcony ciepłym uśmiechem a może chcąc się pochwalić swoją wiedzą. Może nawet umiejętnościami bo wyjął swój notes, przekartkował go i pokazał lekarce. Był to szkic piórkiem czy ołówkiem. Przedstawiał powiększonego do rozmiarów kartki insekta o kształtach klasycznego pasikonika czyli podobnego do tego jakiego złapała Alice po swojej stronie krat. Poza główną bryłą rysunku było też jakby kilka ujęć. Zupełnie jak kiedyś niektóre książki dla dzieci pokazywały jak coś jest zbudowane czy jak działa. Tyle, że zamiast kolorwej grafiki komputerowej Eryk posłużył się kartką i ołówkiem. Na pomocniczym rysunku były też detal ze skrzydłami. Na oko, o ile rysownik wiernie to oddał to proporcje nie zmieniły się jakoś szczególnie od tych jakie obserwowała teraz. Jeśli już to było to na tyle minimalne, że ciężko było to stwierdzić na pewno.

Za to na rysunku inne były żuchwy stwora. Te na kartce były jeszcze mniej więcej podobne do standardowej szarańczy czy tej rodziny owadów. Ten którego miała w palcach miał je o wiele większe. Proporcja była mniej więcej jak u mrówki - robotnicy a mrówki - żołnierza. Choć obecnie te z owadów które dało się zaobserwować wewnątrz celi i jej pobliżu wyglądały na jeden typ czy podgatunek.

Resztę rzeczy o jakich mówiła zastępca szeryfa zareagował już mniej wylewnie. Schował notes i myślał chwilę. Od wystawionego przed twarz robala cofnął się o krok od krat. Lekarka wyczuła, że takie numery nie zaskarbią jej przychylności czy chęci współpracy zastępcy. Jeśli ktokolwiek z ludzi szeryfa czy ogólnie Chebańczyków jeszcze wobec niej jakieś takie chęci odczuwał. - Mogę ci przynieść świeczkę. Nie mam lampki a lampy naftowej nie mogę ci dać. - odpowiedział w końcu Eryk po chwili namysłu. - Krzesła nie mogę ci dać bo musiałbym otworzyć celę. Ale pod pryczą masz taboret. - wskazał na pryczę pod jedną ze ścian. No stał pod nią taboret choć wcześniej go nie zauważyła. - A resztę musiałbym zobaczyć. Octu nie mamy. - wyjaśnił resztę jej życzeń wciąż mając zamyślony wyraz twarzy.

Eryk stopniowo znosił jej potrzebne fanty. Najpierw świeczkę już zapaloną bo zapałek jej już nie dał. Potem trochę soli, octu faktycznie nie przyniósł, jakieś kawałek proszku chyba do prania, płyn do mycia, wszystkiego poznosił po trochu chyba nie do końca dowierzając lekarce ale i chyba trochę zaciekawiony co zamierza z tym wszystkim zrobić.

Na końcu przyniósł obiad. Ten był dość mizerny bo była to jakaś zupa rybna, kaszą oraz kilka kromek czerstwawego chleba z marmoladą obok. Chleb można było moczyć w zupie albo zagryźć do marmolady. Do tego wszystkiego był malinowy sok do popicia. Eryk mimo, że po drugiej stronie krat to jednak stołował się najwyraźniej na tym samym wikcie. - Nie możemy zjeść wszystkiego bo jak wrócą do pewnie głodni. - powiedział jakby się tłumaczył. Najeść się takim daniem jednak było dość ciężko. Raczej można było na jakiś czas wytłumić uczucie głodu. A Alice już teraz była bardzo głodna bo ostatni raz jadła w końcu rano, jeszcze w domu Kate.




Detroit; dzielnica Ligi; rezydencja Blue Lady; Dzień 7 - noc; pogodnie; ziąb.




Julia "Blue" Faust



- Co?! Nie gada głupot! Jedziesz ze mną! - Niebieskowłosa właściwie dość prędko przerwała sprzedawenie pomysyłu przez szepczącą blondynę. Ostatecznie Blue stanęła przy Blue Lady o Dziki rozdymał ze złości nozdrza. Nawet cwaniara z Vegas nie była pewna czy bardziej mu było szkoda tego, że blondyna z taaakimi nogami nie będzie jego towarzyszką czy bardziej tego, że gospodyni utarła mu nosa czy tego, że to wszystko tak przy wszystkich. W końcu ta Veronica Schultz. Z tych Schultz’ów a nawet od TEGO Schultz’a zawinęła się sama wokół ramienia rajdowca szczebiocząc mu coś o tym, że jest jego największą fanką czy jakos podobnie. Wnerwiony Dziki zgarnął ją prawie machinalnie mrucząc coś niezbyt wyraźnie i tak wyszli razem ona wciąż uczepiona jego ramienia a jej długie do pasa czarne włosy skrywały ją jak płaszcz wtapiając się prawie w jedno z czarną skórą jej spodni.

- Cholera! - sapnęła ze złością Federatka ciskając wzrokiem błyskawice za wychodzącą parą. Sama też ruszyła szybkim krokiem na zewnątrz co wywołało jakkby żywa lawinę. Chyba wszyscy ruszyli żwyą falą krzycząc, biegnąc, nawołując się, faworyzując swoich wybrańców i ulubieńców a na słuch i oko to obie ligowe gwiazdy miały chyba po mniej więcej podobną ilość wielbicieli. Rozgraniczenie było dziwnie zbierzne z płcią. Większość facetów kibicowała parze foczek z taaakimi nogami a większość kobiet kibicowało Dzikiemu i zazdrościło tej zdzirze która mogła jechać razem z nim. W dodatku to była TA zdzira a nie jakaś zwykła córka jakiegoś fagasa.

- Włos tej małpie nie może spaść z głowy. - mówiła równie szybko jak szła a chodzić umiała szybko nawet pomimo stukających o mokry asfalt szpilek. W tych szpilkach były z Blue prawie zbliżone wzrostem choć mimo wszystko smukła blondyna była ciut wyższa. Teraz wyglądało, że losem młodej od Schultz’a nagle zaczęła się przejmować bardziej niż wyścigiem do jakiego prawie biegły.

- Olać to! W końcu jest Wyścig! Chodź, poznasz moje maleństwo! - Federatka rzuciła szybko machając ręką w stronę drugiej kobiety. Zbliżały się co raz bardziej do kilku zaparkowanych aut ale nie dość, że kierowały się jedno i to niezbyt duże to jeszcze w dodatku niebieskie oczywiście. Niziutka sylwetka zdradzała linię typowego roadster’a w dwuosobowej wersji kabrio.




- To moje maleństwo. - Federatka uśmiechnęła się i przejechała szybko ale z jakąś zauważalną dozą czułości po przednim nadkolu wozu. Pod jej palcami przepłynęło imię własne maszyny “SMALL BASTARD”. Dziewczyna z niebieskimi włosami otworzyła drzwi i zajęła miejsce po stronie kierowcy. Wewnątrz maszyna była zachowana równie dobrze jak na zewnątrz. Błyszczała czystością i elegancją zupełnie jakby wyjęto ją z jakiegoś nienaruszonego przez dwie dekady garażu. Ostatnią tak dobrze zachowaną brykę widziała u Xaviera. Co ważniejsi Schultz’owie też mieli tak zachowane auta no ale oni prferowali merole i audice. Czarne oczywiście. Ponadto było to niejako wpisane w ich otoczkę, zawód i wizerunek. Nawet chyba i reszta miasta tego po nich oczekiwała.

- Będzie wiało więc załóż gogle. - poradziła kierowca kabrio wskazując na otwarty właśnie schowek z którego wyjęła i założyłe jedne gogle ale wciąż była tam druga para dla pasażera. Federatka bez zbędnych ceregieli odpaliła i ruszyła tak niezwykle zachowaną bryką zdradzając przyzwyczajenie i do niej i do bycia kierowcą i nawet do ścigania się z innymi. Ruszyła płynnie i bez zawahania a mimo to przyśpieszenie choć jeszcze nie wbijało w fotel to jadnak nie dało się go nie zauważyć.

- Teraz tak, reszta jest dla picu ale mogą coś próbować. Patrz gdzie jest ten bubek z tą czarną lafiryndą. On ma większego. Taki nudny, sztampowy, wypłowiały jak i on sam Mustang. Komu on chce zaimponować taką sztampą? Chyba jakimś wsiowym dziołchom z prowincji. - Federatka pogardliwie machnęła ręką wypowiadajac się o guście głównego oponenta. Rozglądała się po bokach szukając chyba wzrokiem kogoś czy czegoś. Mówienie i prowadzenie na raz najwyraźniej nie stanowiło dla niej problemu.

- No a ten dupek będzie chciał nas zepchnąć albo staranować. Zwłaszcza po nawrocie na końcu jeśli będziemy pierwsze. Więc patrz gdzie on będzie. Mamy lepsze przyspieszenie ale on jest szybszy na portej. A to będzie długa prosta więc musimy się pilnować. Umiesz rzucać? No w każdym razie jak podejdzie za blisko to rzucaj. Najlepiej w machę albo opony, nie w kabinę bo mogłabyś trafić tą zdzirę. - powiedziała piskając hamulcami i jakby na zamówienie jakiś koleś wrzucił na tylne siedzenie kilka drągów. Chyba włóczni. Zaś Blue podał trzy sporawe słoiki z ciemną cieczą. Potem wycofał się a Blue Lady znów ruszyła. Tym razem ostrzej, zarzucało na boki przy zakrętach i maszyną i obsadą. Od starego przylotniskowego hotelu w tym tempie błyskawicznie pokonały odległość na lotnisko. Po przejechaniu ze dwóch prostych i tylu zakrętów, rozwalonej bramy i niewiele lepszego ogrodzenia przejechały na kraniec lotniska. Tak samo jak kawalkada pojazdów przed i za nimi.

W końcu jednak zatrzymały się. Tak samo jak i reszta innych pojazdów. Czekali. A niecierpliwienie rosło. Tak samo jak i reszta pojazdów.
Płyta lotniska ożyła rozswietlanymi reflektorami i silnikami. Ci którzy chcieli startować ustawiali się tak jak i Small Bastard na jednej płycie lotniska. I sądząc z ilości widzianych reflektorów aut musiało być chyba z kilkanascie. Poza najbliższymi maszynami widać było właśnie tylko reflektory a nie samochody a żaden z nich to nie był sztampowy zdaniem Federatki Mustang. Reszta maszyn ustawiała się wzdłuż płyty lotniska. Jedni już stali inni dopiero nadjeżdżali, więc robił się świetlny chaos ale dało się mniej więcej zauważyć linię graniczną lotniska. Jeśli koniec był tam gdzie najdalsze światła to wyglądało na kilka kilometrów mrocznej prostej przecinanych tylko tu i tam liniami reflektorów.

Niecierplowość i widzów i uczestników rosła. Tak samo jak ich maszyn. Zupełnie jakby i ludzie i maszyny zlały się w jedno i nie mogły się doczekać momentu strartu. Przecież tu było Det! Det istniało po to by się ścigać! Żadne Schultz’e ze swoimi krawatami i żadne zakazy czy policje! Tu była stolica motoryzacji i ludziom stąd płynęła wysokoprocentowa oktanówka w żyłach! Teraz też, wyli, krzyczeli, śmiali się, grozili, wrzeszczeli będąc prawie na skraju histerii. Gorączka była zaraźliwa przynajmniej dla Blue Lady. Kobieta za kierownicą w chwili obecnej zachowywałą się jakoś mało z wyobrażeniami o schachectwie za to bardziej jakby była stąd. Rozglądała się nerwowo, rzucała urwane półsłówka, raz wrzasnęła coś o jakichś kretynach choć blondyna nie była pewna czy o jakichś konkretnie czy tak ogólnie komuś za coś.

- Jest! - krzyknęła prawie w podnieceniu Federatka gdy nagle w poprzek wierzgających pojazdów nadjechał jakiś motocykl. A z niego z tylnego siedzenia zsiadła Seiko. Wzięła z motoru jakieś dwie pałki i kiwnęła głową kierowcy jednośladu. Wówczas ten zmył się czym prędzej a Azjatka została sama stojąc przed stadem rwących się do wyścigu pojazdów. - Jak ją widzę to od razu mam ochotę ją zerżnąć. - rzuciła nagle zupełnie nieoczekiwanie niebieskowłosa wpatrzona w raczej drobną dziewczynę stojacą zaledwie o kilkanascie kroków od maski jej pojazdu. Ta zaczęłą majstrować coś przy jednej z pałek i ta rzygnęła ogniem jasnożółtej racy produkując również całkiem sporo dymu. - Właściwie Dzikiego też ale palant mnie strasznie wkurwia. Nie może przeżyć, że z nim wygrywam. Oni wszyscy nie mogą tego przeżyć. - Federatka mówiła znowu coraz szybciej wpatrzona w Seiko jak kot w kanarka w klatce. Azjatka w tym czasie uruchomiła druga racę.

- Ciebie też. Gorąca jesteś Tygrysico. Lubię gorące laski. I nie jesteś sztywniarą. - nagle oderwała wzrok od tego co się dzieje przed przednią szybą i maską i spojrzała na blondpasażera. Na chwilę spojrzała krótko na Seiko ale ta robiła coś jak taniec z błyskającymi flarami rozświetlona reflektorami samochodów. Taniec wychodził jej chyba równie dobrze jak masaż bo choć ludzi porywała niecierpliwość to jednak owacja przebiła się nawet przez ciemnosć, swiatła i ryk szarpiących maszyn. Blue Lady znów wróciła spojrzeniem do blondyny na siedzeniu obok. - Zdążymy jeszcze wziąć strzała. - powiedziała szybko wydobywając jakąś ampułkę. Przełamała ją patrząc prowokująco na blondynę. - Ale damie nie wypada korzystać tej półboskiej przyjemności samotnie. - powiedziała łapiąc ampułke w zęby i zbliżając się z nią do twarzy pasażerki.




Cheb; rejon północny; port wschodni; Dzień 7 - popołudnie ok. 2 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Znacznie odciążeni choć wciąż zmarznięci i głodni zbieracze bagiennych jagód i pogromcy bagiennych robotów opuścili indiańską enklawę plemienia Burzowej Chmury. Kanadyjka ostatecznie postanowiła towarzyszyć obydwu mężczyznom uważając, że odnzaka ją do czegoś zobowiązuje. W efekcie we trójkę ruszyli raźnym marszem przez opanowane przez robalową plagę pole między enklawą i Cheb, potem mijali opuszczone, ciche i mroczne budynki samego Cheb. Też zawładniete obecnie przez nie mające żadnej konkurencji insekty. Aż w końcu doszli do portu. Gdy już byli w pobliżu portu gong alarmowy umilkł. Chwilę wcześniej słyszeli silnik samochodu choć chyba raczej z drugiej strony rzeki. Gdy wrezcie wyszli na chebańskie, wybetonowane wybrzeże dostrzegli kilka rzeczy na raz. Po pierwsze tu też były wszedobylskie robale. Po drugie po przeciwnej stronie dostrzegli grupkę mniej i bardziej znajomych twarzy.

Był sam szeryf Dalton, był Eliott, był sławny “Cass” Rewers z jednym ze swoich ludzi. Był też jakiś olbrzymi, większy nawet od Rewersa mutan o gadzich, szponiastych łapach zamiast zwyczajnych nóg i porośnięty jakby niedźwiedzim futrem. Do tego jeszcze miał tylko połowę ludzkiej twarzy a drugą część skrywała mu metalowa maska czy płytka dopasowana do twarzy. No i broń. Miał na sobie mnóstwo broni poczynając od maszynówy w łapach a kończąc na co najmniej kilku sztukach broni na plecach. Do tego jakiś pas z granatami, maczety po bokach i w ogóle miał chyba więcej zebranego na sobie śmiercionośnego złomu niż wszyscy pozostali ludzie na wybrzeżu razem wzięci. Groźny efekt trochę psuły widoczne stąd bandaże którymi w sporej mierze był przykryty tors czarnoskórego mutanta. No i było chyba jeszcze jakichś dwóch Chebańczyków których albo nie znali albo w takich warunkach nie mogli rozpoznać.

Na rzece dostrzegli zaś łódź wiosłową która płynęła w dół rzeki czyli w stronę portu. Sądząc po obsadzającej ją załodze mieli do czynienia z Nowojorczykami. Płynęli gdzieś z góry rzeki czyli trzewi Cheb. Płynęli dość równym, solidnym tempem jakich po Nowojorczykach właśnie można by się spodziewać. Wiosłowało czterech żołnierzy i ci mieli broń zawieszoną przez plecy. Pozostała czwórka też miała broń choć trzymali ją na kolanach lub opierali o dno łodzi. Poza jednym facetem z M 16 pozostali mieli lekkie karabinki M 1 sądząc po wątłej budowie z krótkim, prostym, wystającym magazynku. Może jeden czy dwóch mieli coś cięższego jak Garand czy Springfield nawet. Za to tu i tam z łodzi wystawały liny, kilofy, łopaty i sprzęt jakiego można oczekiwać po saperach albo ekipie budowlanej. Wyglądali jednak zbyt czysto by wracać z takiej roboty.

Za to na jeziorze nie szło nie zgadnąć co było przyczyna alarmu. Dwie jednostki zasuwały spokojnie i nie niepokojone środkiem akwenu wodnego między Wyspą a lądem stałym. Pierwszą bez zmrużenia oka można było zakwalifikować jako bojową. Coś podobny jak dawne kutry torpedowe lub inne tego typu jednostki. Tylko bez torped. A przynajmniej żadnych nie było widać. Jednak liczne gniazda broni uznawanej w piechocie za ciężką czy wsparcia budziły respekt przed taką siłą ognia. W rozpatrywaniu szans ewentualnego starcia należało też wziąć pod uwagę same rozmiary jednostki. Może na jednostki nawodne to były to liliputy. Ale nadal miały wielkość porównywalną do wagonu towarowego. Mogły więc znieść na pewno o wiele więcej niż zwykła osobówka a nawet taki pojazd zwykłą bronią piechoty było można wyłączyć z walki dużo trudniej niż człowieka. Swoje robił też zasięg. Bo obydwa stateczki trzymałly się poza zasięgiem posiadanej przez ekipę Nico broni. Co innego te równanie działało w drugą stronę. Bo na te lufy co było widać u pierwszej jednostki ten kilometr czy dwa mógł robić jakąś trudność w celowaniu ale był jak najbardziej w zasięgu posiadanej broni.

Sprawa może by była tematem do dyskusji przy piwku w knajpie wieczorem gdyby obie jednostki nie zmieniły kursu i dalej płynęły jak dotąd. Wówczas pewnie minęły by Cheb, Wyspę po drugiej stronie i udały się w swoim celu gdzieś na otwarte wody jeziora. Ale te dwa psikuśniki jednak zmieniły kurs i zaczęły płynąć wprost ku chebańskiemu nabrzeżu! W tym tempie, o ile nic by się nie stało to mogły je osiągnąć w ciągu paru minut. Na żadnej z nich nie było widać żadnej flagi, bandery czy podobnych oznaczeń przez co ich tożsamość była nieznana. Nie było widać żadnej załogi ani na pokładzie ani pod.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-11-2016 o 09:55. Powód: poprawa linku do fotki
Pipboy79 jest offline  
Stary 14-11-2016, 09:28   #418
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 56 2/2

Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - popołudnie ok. 2 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




San Marino



Furgonetka znacznie zwolniła. Jak na detroidzki standard. Blondyna za kierownicą machinalnie kiwała blond czupryną w rytm płynącej z głośników muzy z pokładowego kaseciaka. Albo zgadzając się ze słowami pasażera obok. Ulizany Azjata siedział rozwalony aż nadto wygodnie wywalając nogi w szturmówach na deskę rozdzielczą. Blondyna jak zwykle walczyła z tym jego nawykiem póki jej się nie znudziło i teraz już też jechali a tyle długo, że już osiągnęli ten etap. Teraz słuchała jak facet obok nuci razem z dawnymi wykonawcami których ożywiał przedpotopowy kaseciak.

- Ale słyszysz jakie ostre, gitarowe wejście nie? Czujesz? Czujesz tą moc? I ta perka. Słyszysz jak młóci w tle? - tokował facet rozwalony na przednim fotelu pociągając kolejnego macha ze skręta. Dziewczyna prowadząca pojazd znów kiwała głową niezbyt dając wyraźniejszego znaku gdzie kończy się słuchanie muzy a gdzie zaczyna potwierdzenie do słów kolegi w skórzanej, wyćwiekowanej i nabitej naszywkami kurtce.


Gdzie są punki z tamtych lat? Gdzie ten kolorowy świat?
Bzdurne dźwięki, irokezy, w kieszeni wina dwa?
W ogniu nuki zniknął dzień, czy to ma jakiś sens?
Kiedy dzisiaj na was patrzę, kurwa rzygać mi się chce!
Gdzie są punki z tamtych lat? Łoo-o! Ilu pozostało z was?
Gdzie są punki z tamtych lat? Ilu pozostało nas?


- Tam tak nie ma! Zmieniłeś słowa! - wtrąciła kierowca z jakąś złośliwą, radością klepiąc dłonią w kierownicę. Facet roześmiał się przerywając nucenie choć dalej w powietrzu odmierzał zapalonym skrętem zgodny z muzą rytm i jakby na dobicie pociągnął coś z butelki.

- Nieważne! Patrz na przekaz! Patrz kurwa na przekaz! Kurwa widzisz? Oni wiedzieli! Wiedzieli co nas czeka! To byli geniusze! Niedoceniani i wyśmiewani! Szykanowani przez system który wtedy rządził i jego klasy rządzące! Ale widzisz? To byli nierozumiani prorocy! Próbowali ich ostrzec ale ich nie rozumiano! Próbowano uciszyć, zamknąć usta! Ale widzisz?! Nie można zatrzymać siły proletariatu! Nie da się zatrzymać rewolucji! To zła droga! To musiało się tak skończyć! - facet chyba zapalił do tematu. Jak zazwyczaj gdy dochodziło do tematu rewolucji czy walki klas. W końcu nie na darmo nosił ksywę Lenin.
- Dobra cwaniaku co do drogi to mów gdzie teraz jechać. To chyba ta wiocha co tu mieli być. - roześmiała się blondyna bo i zaczęli omijać jakieś pierwsze budynki kolejnej wiochy. Ale wedle wskazówek cwaniaka rozwalonego na siedzeniu pasażera to właśnie był ich punkt docelowy.

- No tutaj. To jest te Cheb. Robiłem tu kiedyś interesy z towarzyszem Dowódcą i towarzyszem Skurwielem. - pochwalił się zaczesany żelem Azjata chcąc chyba zrobić wrażenie na słuchaczach.

- Towarzysz Skurwiel co? Zakład, że nie nazwiesz go tak przy nim? - prychnęła ironicznie blondyna jeszcze bardziej zwalniając.

- Nazwę jak zacznę kiedyś być prawdziwym chrześcijaninem. Ale lepiej niech on zacznie pierwszy. - odparł Azjata wcale jakoś nie wzruszony przytykiem. Co wywołało rechot towarzyszki obok.

- I weź Lenin nie wciskaj kitu co? Robiłeś z nimi interesy? Przecież to był teren Custera. Posłali cię z czymś a nie robiłeś z nimi interesy. - blondyna chyba nie mogła przejść lekką ręką obok propagandy kolegi.

- Ale robić z kimś interesy zawsze lepiej brzmi. - wyszczerzył się do niej azjatycki okularnik znowu zlewając przytyk koleżanki.

- Dobra, słuchaj tu zawsze jest pełno jakichś robali? - wskazała z irytacją i mieszaniną niechęci i obrzydzenia gdy machnęła wycieraczka strąciła kolejnego insekta z przedniej szyby.

- No nie, to coś nowego. Wcześniej tu tego nie było. I u nas też nic o tym nie mówili teraz. Custer też nie wspominał o takim syfie więc to musiało teraz coś się syfem zjebać. - facet trochę spoważniał rozglądając się przez przednią i boczną szybę na zawaloną insktową plagą osadę.

- A zawsze jest tu tak pusto? - zapytała już trochę wyraźniej zaniepokojona blondyna. Jak na zamieszkałą osadę już trochę tych budynków minęli a nie spotkali jeszcze żadnego człowieka.

- Noo niee… Nie powinno być tak pusto. Nawet ciał nie ma. - uwaga kobiety przykuła uwagę mężczyzny. Rozejrzał się poprzez ciche mijane ulice uwalone morzem, żywych żyjątek. Zdjął nogi z deski rozdzielczej, zdusił peta w popielniczce gdzie dołączył do wypalonych kolegów i wyjął pistolet zza pasa.

- To co teraz robimy? - zapytała już całkiem poważnym głosem kobieta za kierownicą. Widok wyjętej spluwy w rękach kolegi dawał do myślenia. Choć na razie szczeknął tylko magazynkiem wyjmując go a nie bezpiecznikiem by odbezpieczyć.

- Jedź dalej. Za mostem, i za zakrętem, po prawej stronie będzie “Wesoły Łoś”. To najlepszy lokal w tej dziurze. Jak towarzysz Dowódca miałby się gdzieś zatrzymać to właśnie tam. - odparł pewnym głosem Azjata. Obejrzał pierwszy nabój wystający z magazynka po czym wymownym ruchem załadował go z głośnym trzaskiem z powrotem do pukawki.

- Kurwa. Lenin. To ma być najlepszy lokal w tej dziurze? No bez jaj! To już wiochę wcześniej było coś lepszego! To jest zabite dechami! No sam popatrz! - twarz i głos młodej kobiety za kółkiem ociekał zaskoczeniem i złością. Lokal sądząc po zdezelowanym szyldzie był tym o jakim mówił kompan. Ale prezentował się w opłakanym stanie. Choć przed nim stały jakieś pojazdy nie wyglądają na porzucone wiele lat temu wraki a z wnętrza błyskało ciepłe światło lamp i świec oznaczające wreszcie jakąś cywilizację. Poza dwoma czy trzema całymi oknami reszta było dosłownie zabita deskami, płytami, blachami więc wyglądało to mało zachęcająco jak na detroidzki standard. Siedzący obok Azjata miał dość niewyraźną minę i chyba też był trochę chociaż zaskoczony.

Siedząca za nimi postać milczała dotąd. Widział to co i jej towarzysze na przednich fotelach. Widziała też o wiele więcej. Ludzi. Wewnątrz. Na zewnątrz. Sylwetki. Różne. Trochę zamazane. Były tu. Znaczy tam wewnątrz. Silnie naznaczone aromatyczną gandzią tak dobrze widoczne dla jej wzroku. Tam w środku. Wciąż czuła ich emanacje. Zapętlone, w swoich ostatnich ziemskich tchnieniach. Wesołe, rozwydrzone, hałaśliwe. Zupełnie jak jej dwójka towarzyszy z przodu. Zaskoczone. Emanujące krótkotrwałym bólem, strachem i wreszcie przedłużoną w nieskończoność agonią i przejściem już do tego drugiego świata. Były i inne. Te były słabiej zaznaczone. Dzikie, zwierzęce, brutalne ale wciąż zostawiały silniejszy ślad niż zwierzęta choć inny niż zazwyczaj ludzie. Byli tu oddawali się zniszczeniu i rzezi. Siali i zbierali strach i śmierć. Były też duchy tego miejsca. Bezosobowe emanacje zdarzeń jakie odcisnęły na sobie pietno w tym miejscu. Pękajace od kul szyby. Wtedy całe teraz zabite dechami które tak zaskoczyły i irytowały jej towarzyszy. Kule siekające ściany, rozwalające kufle i butelki, przebijające przewrócone stoły. Ludzka obawa przez znalezieniem tak silna, że odcisnęła swoje piętno w tym miejscu. Tak. Duchy w tym miejscu były silne i świeże. Wiele duchów.Wiele tragicznych zdarzeń musiało tu się stać niedawno by odznaczyć się aż tak silną emanacją. Wszędzie tak było. Odkąd tu wjechali. Działo się tu niedawno. Wiele przemocy, śmierci, tragedii, cierpienia, nadziei by zostawić tak wiele znamion w świecie duchów.

- Dobra nie widzę tu naszych bryk. Przejedź jeszcze raz powoli jak nic nie natrafimy to wrócimy tu i spytamy się o naszych. - odparł w końcu pasażer przerywając kontemplowanie scen i światów przed zmysłami osób w furgonetce. Blondi wzruszyła ramionami i wycofała z powrotem furgonetkę. Jechali znowu powoli chyba główną drogą Cheb, minęli most, przejechali kawałek gdy nagle z pobocza wybiegła do nich postać. Jakiś facet w czarnym swetrze. Machał rękami i chyba szczerzył się na ich widok.

- Paul! - krzyknęła radośnie na powitanie blondi za kierownicą. Azjata był mniej wylewny choć też się wyszczerzył na widok obcego dla San Marino postaci na zewnątrz bryki.

- Cześć! Zmieniliscie brykę to nie poznałem od razu! - wyszczerzył się młody, krótko ścięty prawie na zero facet w czarnym golfie puszczając żurawia do środka przez otwarte przez kierowcę okno.

- No cześć towarzyszu. A gdzie twój brat? - zapytał pasażer patrząc na faceta na oknem.

- Właśnie, gdzie Hektor? Wzięliście w końcu rozwód? - zapytała dziewczyna okazując typową kobiecą ciekawość.


- Rozwód? Kurwa Tweetie a chcesz dokładniej obejrzeć swoją kierownicę? - uwaga wyraźnie zirytowała tego Paul’a i spojrzał na kierowce tak, że ta na wszelki wypadek zainteresowałą się petami w popielniczce.

- Daj jej spokój Paul. Gdzie jest Hektor? I gdzie są wszyscy? Tu mieli przecież być nie? I kurwa gdzie masz kurtkę co? Co łazisz jak jakiś złamas? - Azjacie chyba pierwsza radość spotkania przeszła i zadał serię pytań co raz bardziej podejrzliwym głosem.

- Nie mam tu przy sobie kurtki bo jestem na tajnej i bardzo specjalnej misji jasne? Robię ją dla Guido. I właśnie tu mi się możecie przydać. - facet za oknem przeszedł gładko nad serią pytań Azjaty i chyba odpowiedzi oboje Runnerów uspokoiły.

- No skoro to misja tajna i specjalna… Dla towarzysza Dowódcy… No to będzie z tego jakiś zysk? - zapytał chytrze szczerząc się do faceta w golfie.

- No. Zaprowadzę cię do niego i powiem, że mi pomogłeś. Wchodzicie w to czy mam tam wrócić do niego i powiedzieć, że was spotkałem, poprosiłem kurwa grzecznie, że ja pierdolę o pomoc a wy mnie zlaliście. To jak kurwa będzie? - Paul wydawał się być zirytowany postawą Lenina i nie omieszkał tego wyrazić stukając palcami w szybkim rytmie w otwartą ramę szyby.

- Towarzyszu! Pomożemy! - Lenin z Tweetie wymienili porozumiewawcze spojrzenia analizując szybko sytuację. Ale chyba warunki jakie postawił Paul były dla nich do przyjęcia bo oboje kiwnęli głowami na znak zgody by w końcu azjatycki cwaniak wręcz uroczyście zgodził się wspomóc Runnera bez kurtki.

- No pewnie Paul, że pomożemy. A jest tu gdzieś Hektor? - powiedziała blondyna za kierownicą starając się chyba znów wrócić do wesołych i przyjaznych tematów.

- A co? Stęskniłaś się za tym złamasem? Ja tu jestem! - huknął do niej Paul patrząc na nią zaczepnie i Tweety znów uniosła brwi i zainteresowała się petami w popielniczce. - A tamten cienias robi swoją dolę. - wyjaśnił co nieco w końcu facet za oknem.

- Dobra wyluzuj Paul. Co jest grane? Co trzeba zrobić? - Lenin użył swoich mediacyjnych by przejść dalej w tej improwizowanej dyskusji.

- To proste. Wyjdziecie na otwarty teren pod lufę a ja w tym czasie szybko bzyknę laskę która i tak na mnie leci. - Paul pokiwał głową nie będąc zbytnio wylewnym. Kierowca i pasażer spojrzeli na niego z niedowierzaniem. Potem na siebie nawzajem. A potem odwrócili się nawet do San Marino by znów skończyć na twarzy faceta za oknem.

- Mamy wyjść pod lufy jak ty będziesz rypał jakąś laskę? - spytała z niedowierzaniem blondyna patrząc w dół, na stojącego na zawalonej insektami ziemi faceta.

- I dlaczego sam nie wyjdziesz? Wiesz jak trzeba bzyknąć jakąś laskę to ja się mogę tym zająć. - Lenin postanowił zapewnić towarzysza o swojej chęci współpracy choć niekoniecznie w roli o jakiej ten towarzysz mówił.

- Bo oboje wyglądacie jak Runnerzy. Więc to przykuje ich uwagę. I chodzicie jak zestaw potłuczonego samochodowego szkła w puszce po piwie. A ta focz jest czujna. Więc za grzyba jej nie podejdziecie. Poza tym leci na mnie a nie na was. Jak będę jej kazał czekać za długo będę musiał wziąć jakąś gąbkę albo mop do zbierania kiślu a jak kurwa ja bym wyglądał z mopem co? Jakbym wyszedł z piczkowozu Brzytewki pewnie lub równie głupio. - kolejna wypowiedź Paula który stał dość wysoko w hierarchii bandy Guido a przynajmniej tak to wyglądało w gadkach, wspomnieniach i opowieściach Detroitczyków towarzyszących San Marino. Trochę to teraz wyjaśniło sytuację dwójce Runnerów.

- No trochę rzykowne to wszystko towarzyszu. Ale po co właściwie mamy to robić? Znaczy podchodzić tą focz i szukać mopa i w ogóle. I co za Brzytewka w ogóle? - zapytał uważnym głosem Lenin po kolejnej mentalnej naradzie z kierowcą.

- Brzytweka jest spoko. Ale za dużo gada nikt nie łapie właściwie o czym co wszystkich strasznie wkurza i kupiła sobie w Mechstone różowy piczkowóz. - wyjaśnił w skrócie Runner co wywołału zdumioną rekację u kolegów. Zwłaszcza ta o różowej bryce.

- Kupiła sobie różową brykę? Alee siaraa... - Tweety westchnęła z wrażenia kręcąc z niedowierzaniem głową.

- A o co poszło? Przegrała zakład? Podpadła czymś? - Lenin próbował rozwikłać tą motoryzacyjną anomalię w wykonaniu jednej z Runnerek której na pierwszy rzut ucha jakoś nie mógł chyba sobie sam wyjaśnić.

- Ona taka jest. Potem wam opowiem jak było. Ale właśnie ona siedzi w mamrze tutaj i musimy ją uwolnić. Ale Brzytewka jest spoko. Łatwo poznacie, taka ruda i nieduża. Siedzi wewnątrz komisariatu. Teraz został tam jeden cienias w środku to bym to sam załatwił bo to cienki Bolek słabszy nawet od tego złamasa co się przy mnie czasem kręci. No ale filuje go właśnie też ta focz z karabinkiem no i ona już jest niezła. A wcześniej no kurwa jak się naleźli to chyba jakieś sztywniackie party mieli. I jjaa pierdooolęę! Co ja się tam nasłuchałem! Co za banda sztywniaków i zgredów! Wiecie jaki jest ich problem? Nie palą zioła. Nie umieją się wyluzować! No mówię wam jakiś czopek wszystkim na rozluźnienie zwieraczy by im się przydał… I dopiero co poleźli! Ale nie wiadomo kiedy wrócą więc trzeba się streszczać. Poza tym Brzytewka ładnie im pocisnęła i nie sprzedała nas więc kurwa nie możemy jej tam zostawić. Poza tym jest Runnerem więc kurwa nie możemy jej tam zostawić. Hej mała, jestem Paul. A ty? Wiesz lubię znać imię laski która na mnie leci nie. Umiesz w ogóle być dyskretna? Wiesz bez scen, z nie wiesz kto jest ojcem, nie lubisz jakiejś pozycji albo podejść pod plecki tak by klepnąć w tyłeczek i sięgnąć między nogi nim się lasencja zorientuje, że już majtek nie ma? - Paul nawijał jednym ciągiem, zdanie po zdaniu jakby cierpiał na jakieś dawne ADHD i to na ostrym spidzie. Ze spidem właściwie to znając zwyczaje Runnerów na podstawie swoich towarzyszy to nawet nie było to takie dziwne.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-11-2016 o 09:47. Powód: dodanie fot lemingów na prośbę głównoczitującego
Pipboy79 jest offline  
Stary 18-11-2016, 10:08   #419
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Każda podróż ma swój początek i koniec. Nie dało się dojść do celu, zmienić dotychczasowego życia, jeżeli strach nie pozwalał wykonać pierwszego kroku w obcy teren. Niewiadomy, niezbadany. Dziki i niebezpieczny jak cały otaczający ich teraz świat. Każde miejsce miało swoją historię, często mało chwalebną ale czego innego spodziewać się po zrujnowanych wojną Pustkowiach, z rozsianymi z rzadka enklawami względnej cywilizacji?
- Tyle śmierci - mimo hałasującej muzyki i trójki kłócących się ludzi San Marino słyszała wyraźnie czwarty głos. Rozlegał się tuż przy jej uchu jakby szeptał prosto do mózgu. Starczy, zachrypnięty i ociekający melancholią. Zmęczony patrzeniem na to co pozostało z dumnej niegdyś ludzkiej rasy. Siedziała z tyłu vana, na stercie worów i zrolowanych śpiworów robiących za łóżka w prowizorycznym domu na kołach. Ukrywała twarz w kapturze, kołysząc głową na boki w rytm wypluwanej przez kaseciaka łupanki. Lenin lubił podobny bełkot dźwięków, Tweetie też. To był ich samochód, ona nie miała tu nic do powiedzenia. Kątek oka wyłapała sylwetkę siedzącą naprzeciwko. Rozmytą, szarą plamę. Tylko w ten sposób mogła go widzieć, bo obracając się prosto w jego stronę... znikał.

"Co widzisz?" - spytała w myślach, a głos przerodził się w westchniecie od którego kobiecie przeszły po plecach ciarki. Brzmiało jak podmuch wiatru szurający zeschłymi liśćmi. Ten pierwszy, jeszcze nieszkodliwy, ale zapowiadający przyszłą nawałnicę. Czuło się w nim współczucie i tęsknotę za tym co utracone na zawsze. Zamiast odpowiedzi ktoś dotknął jej ramienia, przenikając przez płaszcz i naramiennik ze splecionych ze sobą kości, a rozgrzana samochodowym nawiewem i paroma warstwami ciuchów skóra zrobiła się lodowata. San Marino szczękała zębami i sięgnęła do kieszeni po skręta. Przekaz był aż za nadto jasny. Miała to zobaczyć sama. Co wydarzyło się w zabitej dechami knajpie, kim były widma otoczone oparem palonej trawki i te drugie, bardziej dzikie i mniej ludzkie? Blondynka i Żółtek nawijali z kumplem, ona paliła w ciszy z zamkniętymi oczami. Słuchała ich, słuchała też reszty. Dwóch światów zaplątanych w jeden węzeł bez początku i końca.
- Uroboros, wąż połykający własny ogon - wyszeptał głos, San Marino paliła ignorując zbierający w gardle gorzki posmak torfu.
"Skoro tak mówisz."

Furgonetka powoli robiła się przezroczysta, aż zniknęła w sinej, dusznej mgle i ciężkim od mrozu powietrzu. Zniknęła i trójka Runnerów, kłócąca się przy otwartym okienku. San Marino stała przed Łosiem, jego mniej zdewastowaną wersją. Dookoła kłębiły się cienie i przypominające smugi dymu kształty. Poruszały się gwiżdżąc na prawa fizyki, zwijały w serpentyny i rozciągały jak płachta prześcieradła. Wiatr dął niemiłosiernie, szarpiąc długimi czarnymi włosami i zawiewając je kobiecie na twarz. Rzucał w oczy szarym przypominającym popiół śniegiem, a ona patrzyła. Skórzane kurtki, charakterystyczne naszywki i ćwieki. W Łosiu siedzieli Runnerzy. Wtedy, teraz. Zapętlenie.
Kim byli, dlaczego zginęli i kto ich zabił? Patrzyła na wspominanego przez Lenina Towarzysza Dowódcę? Kim był Paul, facet po drugiej stronie auta. Był tylko jeden sposób żeby się dowiedzieć. Zobaczyć, poczuć. Umrzeć i żyć dalej. Przeżyć ich koszmar. Ich śmierć.

Zimno. Mgła. Dym. Szum. Furgonetka. Wnętrze furgonetki. Półmrok nadciągającego zmierzchu. Cień. Sylwetka. Dym. Tak, ten cień. Emanacja odciśnięta w tym świecie. W tym gdzie była furgonetka i trójka Runnerów rozmawiających ze sobą. Ale emanacja była już z innego świata. Skrzyżowanie dwóch światów. Tak. Gdzieś tu. Tu teraz była. Nie, niekoniecznie. Ale jakoś tak. Krzyżowało się wszystko i przenikało. Ten duch, emanacja dawnych zdarzeń. Nie, niezbyt dawnych. Jakiś czas. Nie wczoraj, nie tydzień temu. Ale żadna prehistoria z Indian i kowboi. Bliżej. Tak znacznie bliżej. Już po Zagładzie. Właściwie niedawno. Facet. Tak to był facet. Kiedyś. Tak siedziała z tyłu kufra furgonetki. Ale we mgle. Dymie. Było biało. I zimno. Śnieg. Zima. Tak, wtedy była zima. I śnieg. Dużo śniegu. Było zimno. Duch to pamiętał. Ogrzewał zmarznięte dłonie. Zmarznięte od zimna a nie od śmierci. Tak. Pamiętał to zimno. Głęboki śnieg. Zakopujące się pojazdy. Trzeba było wykopywać. Też ręce marzły. Ślizgawica. Ciężko się jechało. Długo. Cały dzień. Ale dojechali. Byli. Tutaj. Nie, nie tutaj. Nie w furgonetce. Tutaj. W tym barze. Jedynym tutaj który zasługiwał na te miano. Tak. Pokazał jej. Bar. Z wywieszką wyszczerzonego łosia. Cała. Tak wtedy była cała. Nie jak widziała teraz.Podziurawiona i chyba pocięta nawet. Choć wciąż dawało się rozczytać co jest co tak jak wtedy gdy była cała. I mgła. Dym. Zrzedł. I zrobiło się jaśniej. Tak bo byli w środku. No tak w środku bo kto by cępił na zewnątrz jak tak zimno. Nie ma głupich. Głupi pilnowali samochodów. Frajerzy. Pechowcy. A oni byli tutaj. Custer! Tak Custer! Tak się nazywał! Kiedyś. Zanim stało się to. Tak było dobrze. Fajnie. Zabawnie. A potem jak. Strzał. Kumpel upada. Tak właściwie nie kumpel ale jakby. I podbiega drugi. Co jest. No zdziwienie. Custer. Tak wyszedł. Nie było go. No tak przecież to nie on był Custer. Przyjechali z Custerem. Tak. Tak było. I upadł. Co jest grane? Pokłócili się? Tak nagle? Co jest. I strzały. Nagle strzały. Tak zewsząd. Zdrada! Te jebane wieśniaki! Zdrada! Zdraadaa! Złamali deal! Nie tak! Nie tak miało być! Strzelali! Nie wieśniaki. Jakieś inne. Ale z bronią. Dobrą bronią. Wystrzelali ich. Tak. Uciekać! Do samochodu! Tak blisko! Już drzwi! Ale tak boli! Krew. Ucieka. Tak mocno. Tak szybko. Zimno. Mrok. Coraz bardziej. Ale już drzwi. Prawie. Jeszcze trochę. Już widać samochody! Silnik! Odpalił! Bo tak, przecież byli z Det! Musiał odpalić! Ale znów. Odpadające fragmenty desek ze ściany. Z czerwonymi kleksami. Tuż przed. Krok. Słabość. Ręka. Własna. Na ścianie. Na framudze. Czerwone rozbryzgi kropel na skórze. Bezdech. Ciemność. Upadek. Podłoga. Uderzenie. Kurz i wióry na podłodze. Podrygują. Oddech. Co raz rzadziej podrygują. Zimno. Już mniej. Coraz ciemniej. Tak. Już nie. Nie zimno. Ale nie. Już inaczej. Ale podobnie. Choć nie tak samo. Tak ściany, stoły bar. Tak. Ale okna bez szyb. Ziejące czernią. Noc. Zimna noc. Zima. Znowu? Nadal? Stół. Przewrócony. Osłona. Coraz mniej naboi. A tam są. Na zewnątrz. Dużo. Dzicy, strasznie, śmierdzący. I psy. Bestie ze strasznymi kłami. Nie bojące się ciemności. Nie przeszkadzała im. Tak jak ludziom. Uderzenie. O stół. Włócznia. Uderzyła na wylot. Ukłuła. W kolano. Niezbyt mocno. Ale strach. Bo co dalej. Strzał. Znowu. Szczęk zamka. Ostatni nabój. Przeładować! Szybko. Jeden nabój. Drugi nabój. Szczęk. Chrobot. Biegną! Trzeci nabój. Kurwa wypadł! Podnieść?! Brać następny! Przecież tak mało miał a jeszcze wypadł! Kolejny. Znowu trzeci. Za blisko! Już widać! Rzuca włócznią! Strzał. Huk. Upada. Przeładować. Chrobot. Obok! Szczęki! Ból! Krzyk! Szczęki w brzuchu! Tak boli! Ale zbija go! Odkopuje! Strzał! Rozrywa łeb bestii. Ale boli! Tak boli! Źle! Bardzo źle! Nie można wstać. Ale trzeba! Chociaż znów schować się za stół! Już, Już prawie. Ale kroki! Już są! Wewnątrz. Sylwetka! Już za stołem! Włócznia w górze! Strzał! Upadł! Wyje. Ale drugi! Strzał! Szczęk zamka! Pusty! Włócznia! Chrobot ostrza na kręgach. Głupi odgłos. Ciemnienie. Ciemność. Podłoga. Triumfalne wycie. Nabój. Ten pierwszy trzeci. Co wypadł. Tu leży. Tam gdzie się potoczył. Ciemność. Zimno. Ból. Głowa. Nie ciemność. Półmrok. Tak. Bo w furgonie był półmrok. Znaczy jest. Tak. Tweety i Lenin z przodu. I ten Paul na zewnątrz. No tak. Przecież jest w ich furgonie. Tak, w furgonie też jest. Ale ból głowy. Smutek. Żal. Melancholia. Kac. Pragnienie. Skołowanie. No tak. Jak zawsze po wysłuchaniu duchów.

- To nie twój czas, nie twoja śmierć. Oddychaj - kojący szept tuż przy uchu. Chłód maleje, krzyki milkną. Znika strach, wściekłość i ból, a San Marino otwiera oczy.
W napięciu oczekuje na cierpienie, te realne. Pojawiające się przy przechodzeniu przez granicę między przeszłością i teraźniejszością. Szary świat wysysał siły, wydzierał oddech z piersi i zostawiał tylko smutek. Łzy pod powiekami i strach.

Oddychała płytko, ciesząc się z włączonego w bryce ogrzewania. Cień w rogu furgonu obserwował, nieruchomy i znowu nieuchwytny inaczej niż kątem oka.
Ściągnęła z głowy kaptur, a po ramionach rozsypały się jej czarne włosy, spadając kaskadą aż na plecy. Końcami zaczepiały o worek na którym siedziała. Manierka wydawała się ciężka, korek nieporęczny. Trzy łyki wody później wreszcie się odezwała.
- Nie lubią tu Runnerów. Zabili ich tam. W tym Łosiu co go minęliśmy. Waszego Custera i jego ludzi. Bawili się, byli weseli... aż padły strzały - obróciła się powoli frontem do Lenina. Do niego mówiła, po części do Tweetie. Mówiła ochrypłym od zimna głosem, ściskającym krtań jak przy przeziębieniu - Zaskoczyli ich… obcy, nie tutejsi. Mieli dobrą broń, zaczęli strzelać. Pierwszy strzał, pierwszy trup. Custer upada, pokłócili się? Skąd strzały? Z wewnątrz. Strzał. Drugi strzał, trzeci…wystrzelali... ale dlaczego? Mieliście deal, miało być bezpiecznie i łatwo. Nie ma miejsca i potrzeby na skupienie. Durne wsióry. Wódka, skręty… zabawa. Obcy. Nie tak miało być. Nie tak… krew. Krew na framudze. Złość. Ucieczka… samochód przed barem. Upadek. Zimno… tak bardzo… - zakaszlała, migrena uderzyła w potylicę - Potem ludzie… ale nie jak ludzie. Dzicy, pierwotni. Jak zwierzęta, drapieżnicy. Krew jest słodka, gasi pragnienie lepiej niż woda. Chcą zabijać, czuć krew i widzieć uciekające z ofiar życie. Karmią się nimi, a z nimi ich psy. Bestie prowadzą bestie. Nie ma litości, nie ma sumienia. Wszyscy krwawią, umierają, cierpią. A oni idą dalej, jeszcze dalej. Trzeba zabijać, przelewać krew, kraść oddech… - wciągnęła z sykiem powietrze. - Nie chcę wchodzić do Łosia, dużo ich. Świeże rany. Znajdźmy inne lokum jak będzie trzeba. Daleko od tej ulicy.

Żywi też mówili. Do niej, pytali. Ten Paul coś chciał, nie wyłapała kontekstu. Spojrzała na niego szarymi, szklanymi oczami lalki, przytomność wracała z wolna. Przedstawił się jej. W odpowiedzi się rozkaszlała i upiła łyk z manierki.
- Nie lecę na ciebie. Paul - dodała po przerwie, gładząc kciukiem wierzch leżącej na kolanach maski przeciwgazowej.

Żywi spojrzeli na nią. Patrzyli tak na nią to na siebie nawzajem chwilę nic nie mówiąc. Tak. Żywi często tak patrzyli i reagowali gdy im przekazywała co wiedziała od duchów.
- Tak, Custer i większość jego ludzi zostali tu zabici. Znaczy w “Łosiu”. - pierwszy odezwał się Paul. Przestał się już szczerzyć i rechotać i wyglądał poważniej. Chyba główkował nad czymś. - Ale pomściliśmy ich i zrobiliśmy tu porządek. No i może nas za to nie lubią ale gówno mnie to obchodzi. Guido w zimie zawarł nowy deal i raczej nas nie powinni ruszyć. Choć może trzeba im co nieco przypomnieć jak to było jak przyskrzyniają naszych ludzi. - mówił coraz szybciej choć wciąż nie tak szybko jak trajkotał gdy zatrzymał ich wóz. - I wątpię byśmy nocowali w “Łosiu”. Ja mam inne plany na noc a wy podobno macie się pod nie podpiąć. - przerwał na chwilę i spojrzał na siedzącą bliżej niego Tweety i nieco dalej Lenina co oboje pokiwali głowami na znak potwierdzenia.

- I nie lecisz na mnie? No jak możesz tak bardzo kłamać swojemu sercu kochanie! - uśmiech wrócił na twarz Runnera i dotknął dłońmi swojej piersi jakby pokazywał jak bardzo leży na sercu dobro jej serca. - No i kurwa my tu pitu pitu a koniki się same nie zwalą. Pytałem cię czy umiesz być cicha i dyskretna. Jak tak to idziesz ze mną jak nie to z nimi. Więc? - spojrzał na nią wyczekująco choć gdy powtórzył pytanie już nie brzmiało tak zabawnie i wesoło jak gdy pytał za pierwszym razem.

San Marino ścisnęła mocniej maskę. Bezczelny typek zachowywał się jakby każda musiała na niego lecieć i nie przyjmował innych możliwości.
- Nie tupię. Potrafię być dyskretna, jeżeli trzeba, ale nie jestem duchem - odpowiedź wyszła jej chłodna, bez agresji jeszcze. Z reakcji pozostałej dwójki wynikało, że wygolona upierdliwość to ich kumpel. Ona też potrzebowała kumpli i nie zamierzała robić Leninowi koło czerwonej dupy. Gadanie ją męczyło, głowa bolała, a ciało ciągle przeżywało wychłodzenie po przekroczeniu granicy między jednym światem a drugim. - Jak ta z karabinkiem nie jest od was i przeszkadza to ją zdejmij, reszta zdejmie kundla z budynku, albo na odwrót. Ty kundla, my karabinierkę. Wypuścisz swoją laskę z celi, ona bedzie wdzięczna za wybawienie i na ciebie poleci. Zwali ci po drodze do… tam gdzie potem masz iść z tą tajną misją. - popatrzyła na żółtego komucha, jakby chciała się upewnić że nie ma on przeciwwskazań.

- No widzisz kiciu to właśnie w tym jest główny punkt programu, że jej nie jest tak łatwo jebnąć z karabinku czy innej spluwy. Poza tym jak ją zdejmę to się skończy jej kiślowanie i umrze taka biedna, samotna i nieusatysfakcjonowana. Szkoda by było nie? No szkoda. Więc jak umiesz to zbieraj graty jakie masz do zabrania pomykaj tu do mnie pęcinkami. Musimy nieco się nachodzić bo odwalamy czarną robotę jak ci tutaj sobie wezmą i podjadą. Lenin dajcie nam tak z jedną fajkę. - Paul powiedział do dwójki siedzącej na przednich siedzeniach furgonetki i ci znów skinęli głowami. Lenin nieśpiesznie zaczął wygrzebywać pomiętą paczkę fajek z kurtki. Chyba cała trójka czekała aż San Marino będzie gotowa do przedsięwzięcia.

- Martwa ci nie ucieknie, nie odmówi. Będzie ciągle ciepła i miękka. Usatysfakcjonujesz ją po śmierci, dusza poczuje. Same plusy, mała strata. I wreszcie spuścisz parę - San Marino powiedziała swoje takim tonem, że nie brzmiało to jak żart. Powoli przeniosła ciężar ciała na nogi i wstała, podpierając sie ręką o ścianę wozu. Zostawiła większość gratów oprócz noży, toporka i klamki.
- Uważaj, bo poczujesz te pęcinki w swojej dupie. Nie lecę na ciebie - warknęła i z założonym ponownie kapturem, wyszła z bryki.

- Oj kiciu. Bo przestanę okazywać ci wyrazy sympatii i dopiero ci się zrobi żal i smutno. A na razie możesz podziwiać mój zgrabny tyłeczek. - powiedział kpiąco Runner patrząc na kobietę o podobnego sobie wzrostu i na to co zabrała ze sobą. - Mam nadzieję, że jesteś równie szybka co pyskata. Ale zaraz zobaczymy. - kiwnął lekko głową i spojrzał na szoferkę. - My spadamy na mały trójkącik z tamtą foczą. Dajcie nam tą fajkę na dojście nim wbijecie się na orgietkę. - rzucił do pozostałych Runnerów. Na to Lenin kiwnął głową wyciągając zębami fajka i odpalił go akurat w momencie gdy Paul dał ręką znak, że czas ruszać. Przez plecy miał przewieszony karabin i przy biodrze miał jakąś pochwę noża. Poza tym jednak wydawał się nie mieć więcej broni ze sobą. Ruszył raźnym i zwinnym krokiem w stronę jednej z bocznych uliczek.

Dogoniła go po chwili wahania, trawienia złości i zaciskania pięści. Ciekawe czy potrafił myśleć o czym innym niż zaliczaniu panienek? Wszelkie czynności życiowe na to przekładał, znajdował odniesienia i porównania?
- San Marino. Nie kicia. Wolę zarosnąć pajęczyną i uschnąć niż do ciebie wzdychać - odpowiedziała tak jak poprzednio - Zaraz zobaczymy jak z tą szybkością. Może nie skończysz w gacie zanim zabawa zacznie się na dobre. - na koniec się wyszczerzyła.

- San Marino? Jej. To jak dać facetowi na imię Hektor. - pokręcił głową z chyba nieco udawanym zdumieniem. - Ale cóż trzeba jakoś z tym żyć prawda? - uśmiechu nie było widać gdy tak szedł przed nią przez zawalone insekcią plagą ulice ale było to wyraźnie słychać w głosie. Głos też miał dużo cichszy niż przy samochodzie. W międzyczasie skręcili za róg tak, że zaparkowana furgonetka zniknęła im za rogiem. Szli teraz chyba ulicą równoległą do tej głównej. Właściwie to ten chód Paula coraz wyraźniej przypominał pełnoprawne skradanie.

- Trzeba - San Marino przyznała neutralnie - Przejebane... do przeżycia. Pewnie gorsze jest musieć kucać przy szczaniu i przycinać wary zasuwakiem spodni, ale widzę że z tym też idzie żyć i to całkiem nieźle - posłała facetowi spojrzenie zza rozczochranej grzywki, spod kaptura - Nie chcesz zabijać foczy, nie ogarniam. To twoja laska, albo była laska? Walnijmy ją jak się odsłoni i zwijajmy waszą kumpelę. Branie żywcem… więcej roboty, a jak ten kundel ze środka się zorientuje i odstrzeli ci rudą?

- Nie strzeli. To ciepła klucha. Ale ona to co innego. - odpowiedział Paul już głosem bardzo bliskim szeptu. Zdawał się też być coraz bardziej skoncentrowany na tym co się wokół dzieje a towarzyszce poświęcał jakby mniej uwagi. Zatrzymał się już jawnie kryjąc się za częściowo rozwalonym betonowym słupkiem jakiegoś płotu i obserwował ulicę przed sobą. - Już prawie jesteśmy. Jak już ruszymy to ani słowa. Mówię, że ona jest czujna. - odwrócił się do czarnowłosej i popatrzył uważnie jakby sprawdzał czy go rozumie i bierze na serio.

- Musimy hycnąć ulicę. - pokazał na zarobaczoną wstęgę asfaltu przed nimi. - Potem kicamy za płot. Przez furtkę. - wskazał na widoczną w ogrodzeniu furtkę. Płot był siatkowany i zakończony drutem kolczastym. Do kicnięcia czy przejścia choć niekoniecznie szybkiego czy bezgłośnego. Furtka była ciut niższa i powinna być cichsza do klekoczącej siatki. Choć nadal to było nie tak całkiem łatwe do wykonania. Ale powinno się udać.

- Laska jest na dachu. Dlatego jej z dołu nie widać. Ale widziałem jak się mości to wiem, że tam jest. - gdy San Marino spojrzała na dach widziała dach. Żadnej laski czy śladu świadczących o obecności kogokolwiek nie widziała. A bez tego ciężko było do kogoś tam celować.

- Wejdziemy po drabinie. - wskazał na drabinę która była zamocowana do ściany i pozwalała wejść aż na dach. - Byłem tam rozejrzeć się ale nie wchodziłem na dach. Dach jest dość dziurawy i da się wejść czy zeskoczyć na strych. Nie widziałem jej od strony podwórka więc albo jest od ulicy albo weszła na strych. - wskazał na graniasty ale głównie dwuspadowy dach. Z której strony by nie patrzeć zawsze co najmniej dwie jego ściany były niewidoczne. Były też elementy takie jak jakieś okienne nadbudówki czy kominy które schylonej sylwetce mogłyby dać osłonę.

- Ja pójdę pierwszy. Ty za mną. Ale jak już ją namierzymy to spróbujemy ją zajść z dwóch stron. Może da się nabrać na Lenina i Tweety to to ją zajmie. Wtedy byśmy ją capnęli. Jak ją zdejmiemy to ten cienias na dole to cienki Bolek. - Paul chyba skończył przedstawiać obmyślony plan działania. Popatrzył pytająco na San Marino czy ma coś do dodania w temacie. choć jeśli w bryce Lenin kopcił szluga to wiele czasu na kombinacje i gadanie nie mieli.

- Żywcem czy ubijamy? - wyszeptała kobieta. Kucnęła obok i pochyliła w jego stronę - Ulica, furtka, drabina. To twój plan, jak się spierdoli wiń siebie - na niezakrytej części twarzy San Marino pojawił się uśmiech.

- Żywcem. No chyba, że się nie da i jednak mnie nie kocha tak mocno jak jej się wydawało. - odszepnął facet w czarnym golfie. - I nie bój się, jak coś się spierdoli będę wiedział kogo winić. - uśmiechnął się lekko pod nosem. Potem jeszcze raz oblizał wargi. I ruszył biegiem przez ulicę. Dobiegł momentalnie do zamkniętej furtki, w biegu złapał się za jej ramę, odbił, przeleciał całkiem zgrabnie choć tuż nad drutem kolczastym i wylądował lekko po drugiej stronie płotu. Tam znów zerwał się do biegu i pokonał ostatni, niebezpieczny odcinek otwartego podwórza. Po dwóch tuzinach kroków przyległ do ściany komisariatu. Jeśli tamta laska naprawdę była gdzieś na górze to tu było względnie bezpiecznie bo by kogoś tu dostrzec z góry trzeba by się sporo wychylić. Tam machnął na San Marini ręką przywołując ją do siebie. Była teraz jej tura.

Zerwała się do biegu tak samo jak on. Czuła ucisk w dołku gdy widziała budynek i jego dach zbliżający się z każdym krokiem. Ulica była tak samo otwartą strzelnicą dla kogoś na dachu jak i te dalsze od budynku rejony podwórka. Ale mimo, że furtka zbliżała się z każdym krokiem nic się nie działo. Dobiegła pod nią i wybiła się do skoku. Furtka trochę zgrzytnęła ale chyba cicho. U skaczącego przed nią Paul’a chyba było podobnie i nic się nie stało. Przeleciała też bez szwanku i chyba nawet z nieco większym zapasem od niego. Wylądowała wewnątrz rozgniatając butami ileś tam insektów pełzających po ziemi a potem dobiegła ostatnie kroki do czekającego mężczyzny.

Gdy dobiegła kiwnął z zadowoleniem głową, uśmiechnął się i wskazał kciuk do góry na znak aprobaty. Potem machnął ponaglająco głową i ruszyli w stronę drabinki wmontowanej w ścianę. Czas uciekał. Chyba ten fajek jak go Lenin nie kopcił jakoś masakratycznie wolno to chyba powinien już się kończyć. Drabinka znów była bardziej niebezpiecznym elementem. Do sprawnego i cichego poruszania się potrzeba było wszystkich czterech kończyn. Czyli nie było mowy o mieniu broni gotowej do użytku w łapie.

Paul zaczął wspinać się pierwszy. Wchodził szczebel po szczeblu mijając parter, piętro i nieruchomiejąc tuż przed dachem. Nasłuchiwał tak chwilę w skupieniu potem spojrzał w dół na stojącą na ziemi kobietę i przywołująco machnął ręką. Czarnowłosa zaczęła się wspinać powtarzając drogę Runnera. Miała twarz już blisko jego butów gdy usłyszała pierwsze pomruki silnika z drugiej strony budynku. Gdzieś pewnie od ulicy i od strony gdzie zostawili samochód z dwójką Runnerów. Nadjeżdżał choć Tweety coś się chyba nie spieszyła z tym podjeżdżaniem pod lufy.

Runner wychylił się w końcu na dach i zniknął San Marino z pola widzenia. Ta pokonała ostatnie szczeble i zobaczyła go ponownie. Kroczył powoli przez spadzisty dach o ruchomej warstwie żywego robactwa. Samochód już było słychać wyraźnie a tej co tu miała być nigdzie nie było widać. Ale widziała jak Runner idzie w stronę wyrwy w dachu. Była na tyle duża, że dałoby się pewnie wskoczyć do środka. Tam facet zatrzymał się, przyklęknął i znów nasłuchując chwilę. Odgłosy vana zamarły i resory skrzypnęły gdy fura zaparkowała przed budynkiem. Paul znów przywołał ją gestem. Ale tym razem dobrze widziała jego twarz bo w normalnych warunkach i powierzchniach dzieliłoby ich może z kilka kroków. Tym razem jakoś Runner się nie śmiał i nie rechotał. Był skoncentrowany i poważny. Powolnym ruchem wydobył broń spod swetra. Pistolet z tłumikiem. Potem zajrzał głową w dół a w tym samym czasie z dołu dobiegł ich odgłos zamierającego silnika.

Facet w golfie ustawił nad otworem swoje ręce a potem zniknął wrzucając do środka resztę ciała. San Marino dotarła nad otwór. Wewnątrz panował półmrok, dość ciemny. Z trudem widziała podłogę strychu. Nie było jakoś strasznie wysoko, Może z niecały metr, może półtora. Z dołu, z ulicy doszedł ją odgłos otwieranych drzwi vana. Wskoczyła do środka. W pierwszej chwili widziała głównie strych. Klasyczny. Z wieżami kominów, linkami na pranie, jakimiś bryłami pewnie gratów których w takim świetle i tak nie dało się rozpoznać. Ale nigdzie nie widziała tej laski. Paula właściwie też nie.

Ktoś kto się tu ukrył wiedział co robi. Ciemne, zagracone pomieszczenie z wieloma punktami do schowania się i ponad ulicą którą dało się obserwować. Wystarczyło nakryć się ciemnym kocem, przywalić dla kamuflażu paroma drobiazgami i już odnalezienie wroga było problematyczne. San Marino nieruchomo nasłuchiwała świstu oddechu żywych. Powoli wyciągnęła jeden z noży i zaczęła się skradać. Wybór padł na prawą stronę, równie dobrą co lewa. Nie widziała celu, gnojka Paula też. Pozostała dwójka zajechała pod komisariat, może to zmusi szukaną do poruszenia albo strzału. Wtedy łatwiej ją namierzą. Do tej pory trzeba było zachowywać się cicho i szukać, uważając na hałas.

San Marino nasłuchiwała i wypatrywała w zagraconym półmroku strychu. Z każdą chwilą wzrok przyzwyczajał się do panujących warunków ale drastycznie nie zmieniało to postrzegania otoczenia. Każdy krok był obarczony ryzykiem zwalenia czy wpadnięcia na coś czy rozdeptania co mogłoby zaalarmować tą o której mówił Paul. Jego samego nadal nie widziała ani nie słyszała. Pokonała kilka kroków od dziury w dachu przez jaką oboje tu wskoczyli. Z dołu dobiegło ich walenie do drzwi i męski głos. Chyba Lenina. Na górze jednak panował wnerwiający półmrok i cisza. Pełna uzbrojonych myśliwych. Gdzie żaden chyba nie wiedział gdzie są inni.

Okazało się, że wygolony Runner miał rację. Kobieta tu była i była czujna. San Marino wreszcie namierzyła jej sylwetkę. Widziała po sylwetce, że tamta ma jakąś broń długą w łapach. Tego co prawda można się było spodziewać skoro pełniła fuchę strażnika budynku. Jednak co było niepokojące kobieta była zwrócona plecami do ściany ulicy. Kitrała się skulona za jakąś ciemną plamą dającą jej choć częściową osłonę. I co już było bardzo niebezpieczne nieco jaśniejsza w półmrokach plama twarzy była zwrócone w stronę podwórza. Czyli kierunku z jakiego przybyła dwójka nieproszonych gości. Druga z kobiet była prawie nieruchoma i najwyraźniej siedziała w zasadzce na dwójkę obcych. San Marino nie miała pojęcia czy tamta ją zlokalizowała czy nie. Jeśli nie otworzyła ognia była nadzieja, że nie. Jednak dystans do niej, na kilka ostatnich kroków zagraconego pomieszczenia prawie wykluczał podejście do niej. Gwałtowny ruch jak kitranie się za czymś czy ruch ramieniem mógł z tej odległości zostać usłyszany czy zauważony jeśli tamta druga była zwrócona do San Marino twarzą.

Sytuacja przez moment wydawała się być patowa. Obie strony mierzyły do siebie mniej lub bardziej świadomie a odległość zaledwie kilku kroków między sobą okazała się bardzo niekomfortowa. Za daleko by uderzyć za blisko by strzelec mógł czuć realną przewagę zasięgu nad fajterem. Zagracona i półmroczna przestrzeń nie sprzyjała ani skrytemu ani szybkiemu przemieszczaniu się w tych warunkach. Dziewczyna z Kalifornii czuła tą presję chwili. Mierzyła się z tamtą drugą na fart i refleks. Szybki ruch musiał być prawie na pewno zauważony. Ale nawet pozostanie w bezruchu nie gwarantowało, że nie zostanie się w końcu wykrytym. San Marino czuła ucisk w dołku jakby właśnie tam miały zaraz uderzyć kulę. Wargi jej wyschły i pot zrosił czoło. Ale mimo to oparła się tej presji i postanowiła działać.

Nożowniczka rzuciła się jednym nagłym skokiem za jedyną, solidniejszą osłonę w zasięgu czyli komin. Jego ciemna, kwadratowata sylwetka wznosiła się w półmroku jak podłużny i postawiony do pionu prostokąt. Tuż przed skokiem cisnęła w tą drugą nożem. Już w ruchu widziała, że tamta niby czujny drapieżnik natychmiast zlokalizowała przeciwnika. Zaczęła unosić broń i dziewczyna z Zachodniego Wybrzeża wiedziała, że tamta zdąży strzelić jeśli ma gotową do strzału broń! Zdąży nim ona dopadnie tej zbawczej osłony komina!

Strzał padł. Kątem oka zauważyła rozbłysk z lufy i uderzenie pocisków gdzieś o dachówki czy ściany. Z drugiej strony! Więc tamta spudłowała! usłyszała też jęknięcie tamtej drugiej więc chyba ją mimo wszystko trafiła! Nim zdołała oddać kolejny strzał San Marino dopadła już komina znikając jej z celownika. Ciężko dysząc z wrażenia stała oparta o komin.

- Wyłaź! Wyłaź z rękami na widoku! - wrzasnęła tamta z karabinem. Głos miała zacięty i gniewny choć chyba też z nutką boleści w tle. Znów był pat. Tamta raczej nie powinna dorwać San Marino ukrytą za kominem ale i akcja wychylenia się do ataku na nią zapewne spotkałaby się z ołowiową ripostą.

Nie umarła, jeszcze nie teraz. Widać jej czas nie nadszedł teraz. Może za chwilę, albo za dwie. Minutę, następną serię z karabinu. San Marino nie robiło to różnicy i tak była martwa w środku, ale przyzwyczaiła się do życia. Gdyby teraz zginęła wygolony zbok z którym tu przyszła zyska powód do radochy. Nie da mu tej satysfakcji, lubiła też doprowadzać do końca zaczęte sprawy. Zgodziła wziąć udział w pojmaniu, a karabinierka ciągle hasała wolno. Chyba dostała nożem, czarnowłosa nie widziała samego momentu uderzenia ostrza w cel. Przeciwniczka oberwała, albo i nie. Dobrze jeżeli to pierwsze.
- Sama se wyłaź! - odwrzasnęła ze złością, wyciągając kolejne noże. Plecy oparła o komin, broń ślizgała się w spoconych dłoniach. Ciało się bało, głowa miała wyjebane. Kontrast świra. Ale zwróciła skutecznie uwagę tamtej, zajęła ją. Paul ciągle przekradał się gdzieś w cieniu i nie został wykryty. To była ich szansa na wzięcie żywcem. Facet potrafił znikać i chyba nie był w tym taki zły. Niechęć San Marino nie zelżała, przestała jednak rosnąć.
- Karabin na glebę i rusz tu dupę to cię nie zajebię! - krzyknęła chcąc odwrócić uwagę tamtej i skupić na sobie jej uwagę. Gdyby znalazła sposób żeby ją rozzłościć, wytrącić z równowagi. Kątem oka widziała rozmytą sylwetkę przy dziurze jaką tu weszli, lecz duch milczał. Przyjęła taktykę Paula, irytującą ją od pierwszego wypowiedzianego pod jej adresem zdania - Co jest kurewko, kolegów do obciągania szukasz? Lubisz duże lufy, spoko parę ci załatwię. Może w tym się odnajdziesz, bo strzelasz jak ostatnia pizda. Kutasy ci macać nie spluwy, ale z takim zezem kto ci kurwa dał broń? Komu popuściłaś rowa żeby z litości pozwolił udawać żołnierza?

- Kopiesz sobie grób szmato! - odwrzasnęła się karabinierka i przez chwilę nic się nie działo. Z dołu jednak dochodziły jakieś odgłosy choć wypadały mało zajmująco i blado w porównaniu do tego co się tutaj działo. W końcu jednak San Marino usłyszała ruch. Coś brzdęknęło cicho, zupełnie jak nóż rzucany na podłogę. Potem tamta zaczęła się przemieszczać. Ostrożnie krok za krokiem. Pewnie z wycelowanym w komin karabinem. Zaczęła go obchodzić z drugiej strony. Co prawda z San Marino mogła powtórzyć ruch i schować się za kolejną ścianą komina ale ta była już węższa. Była szansa, że nie ukryje ją całą i jeśli tamta to dostrzeże będzie mogła namierzyć i strzelić. Broń zaś musiała mieć solidną. Pewnie coś podobnego do Runnera który taszczył ją na swoich plecach. Nawet trafienie w wystającą kończynę mogło być bardzo groźne. Wręcz śmiertelne w skutkach.

Strzelec obchodziła komin z paru kroków. Z takiej odległości, że wypad do zwarcia pod jej lufę wydawał się iście samobójczym pomysłem. Właściwie wychylenie się nawet też. Tamta zdołała już zrobić ćwiartkę okręgu a potem już i prawie kolejną i była bliska wejrzenia na ścianę za jaką skoczyła wcześniej San Marino. I wówczas doszły nowe odgłosy. Uderzenie. Sapnięcie. Zduszony jęk. Gruchot metalu i głuchy odgłos upadającego ciała.

- Siemasz mała! Tęskniłaś? - skitrana za kominem San Marino usłyszała w końcu wyraźnie głos Paula. Nawet bez widzenia jego sylwetki było znać, że się bezczelnie szczerzy tym swoim bezczelnym uśmiechem pełnym szydery i złośliwości.

- Tyyy?! To tyyy?! - odgłos kobiety w pierwszej chwili wyrażał całkowite zaskoczenie. A jednak wyglądało na to, że jednak ona rozpoznaje Paul’a. Zaraz potem po tej chwili jakie zabrała im ta specyficzna wymiana uprzejmości odgłosy przepychanki i walki znów się zaczęły.

- Żywi… - San Marino warknęła pogardliwie, chowając jeden nóż i szybko wychodząc zza zasłony. Przeszła te parę kroków dzielących ją od szamoczącej się pary. Laska leżała na dole, facet próbował ją obezwładnić. Dołączyła do trójkąta w tym samym celu. Pięści, kopniaki, przyłożenie noża do gardła. Mieli ją wziąć żywą, nikt nie mówił w jakim dokładnie stanie ma być.

Oboje walczący zauważyli trzecią uczestniczkę zabawy i oboje na to zareagowali. Choć oboje kompletnie inaczej.
- Przywitajcie się dziewczyny! Ta tu też na mnie leci tak jak i ty! - wyszczerzył się ponownie do broniącej się kobiety siedzący już prawie na niej facet.

- Jesteś głupi! - wysapała ciężko kobieta rozpaczliwie próbując się bronić trzymanym karabinem ale prawie z każdą chwilą widać było, że nie ma szans sprostać dwójce napastników będących w lepszej pozycji. Powalenie i przewaga liczebna zrobiły swoje. Pięść San Marino uderzyła raz w podłogę, potem twarz tej drugiej i potem znów gdzieś zeszła niezbyt groźnie po boku szamoczącej się wciąż przeciwniczki. Sytuację wykorzystał Paul który widać miał zauważalną wprawę w takich zabawach. Zawinął jakoś rękę jej czy swoją, brutalnie szarpnął kobietą tak, że momentalnie prawie przewrócił jej górną część ciała na plecy a ta zareagowała wrzaskiem boleści. Facet wykręcił jej rękę tak bardzo, że puściła trzymaną broń. Wówczas już San Marino bez większego trudu wyrwała jej karabin z drugiej broni. Paul dokończył ruch przewalając kobietę na brzuch i wziąć wykręcając jej boleśnie ramie na jej plecach co skutecznie ją pacyfikowało.
- Rozbrój ją. - rzucił krótko do San Marino. - Strzeliła. Mamy niedużo czasu. Ale ogólnie. Zajebiście ci poszło. - powiedział wreszcie spoglądając na towarzyszkę bo dotąd właściwie w całości absorbowała go szarpanina z tą powaloną obecnie kobietą.

- Ktoś tu musiał zająć robotą a nie podziwiać widoki - czarnowłosa mruknęła oschle, nie komentując lecenia na kogokolwiek. Szybko przeszukała pojmaną, zabierając całą broń jaka tamta miała i odrzucając na bok. Karabin szczególnie się jej spodobał. Wzorem Runnera przerzuciła go przez plecy.
- Tobie też… niezły jesteś. To jest znasz się, nie że na ciebie lecę, szmaciarzu - tym razem powiedziała swoje z nutą czegoś mniej nienawistnego, a nawet sympatycznego jak na nią. Co jak co, zrobili razem dobry duet. Przerwała pakowanie rzeczy tamtej i też na niego spojrzała. Półmrok nie pozwalał na dokładną obserwację, ale trąciła go barkiem - Trzeba ją związać, poszukam sznura. Ten od prania będzie pasował, chyba że masz coś w kieszeniach. Drut? - wstała.

- Nie jestem niezły jestem zajebisty! - wyszczerzył się tym razem do dziewczyny z Zachodniego Wybrzeża młody Runner. Chyba coś miał choć na tę chwilę przypływ dobrego humory. W międzyczasie San Marino obszukała tą drugą. Było to raczej niewygodne bo dziewczyna miała cały przód przygnieciony do podłogi a sporą część jej tyłu zajmował siedzący na niej Paul. Niemniej z kabury na udzie wyłuskała jakąś pukawkę a z biodrowej pochwy jakiś nóż. Obszukanie dało też jej dużo większe pojęcie o ubiorze i wyposażeniu kobiety. Chyba była jakimś żołnierzem albo podobnie chociaż się nosiła. Natrafiła też na jej ramieniu na plamę wilgotnego gorąca która zostawiła na jej dłoni ciemną, lepką plamę. Krew. Musiała oberwać. Ale już raczej nie podczas ostatniego starcia więc o ile Paul jakoś przy przewalaniu jej nie ciachnął czy postrzelił jakoś to mógł być właśnie jej desperacko rzucony nóż. Choć jego samego nie było przy kobiecie.

- Nie, nie ma czasu! idź sprawdź co na dole! Uwolnij Brzytewkę, wpuść naszych jeśli jeszcze nie weszli a ją się zamknie w celi i będzie spokój! - rzucił szybko Paul widząc, że San Marino skończyła przeszukiwać kobietę. - Ale w sumie może ją zabrać? Taka stęskniona za mną normalnie leci na mnie jak i ty. - wyszczerzył się znowu tym razem spoglądając na powaloną kobietę. Właściwie tył jej głowy.

- Nie lecę na ciebie kretynie! - wydarła się rozwścieczona chyba kobieta wierzgając mocniej ale nie dała rady wyzwolić się z uchwytu Runenra. W tej pozycji co byli w tej chwili miał nad nią znaczną przewagę nawet jakby była silniejsza od niego. Wtedy doszedł ich nowy dźwięk. O dziwo z dołu. Charakterystyczny, modulowany głos syreny alarmowej. Zupełnie jakby ktoś uruchomił jakiś ręczny model.
- Kuurwaa! Wyłącz to! Wyłącz to natychmiast! - wrzasnął nagle całkiem nerwowym głosem Paul tracąc swoją maskę bezczelnej beztroski.

- Bierz sukę i zapierdalaj, zajmę się tym! Spotkamy się przy wozie. Jak się popierdoli zrobimy z niej zakładnika. To chyba jakaś jebana mundurowa, trepy mają solidarność! Ruchy kurwa, ruchy! - San Marino zerwała się do biegu, olewając porzucony gdzieś na strychu nóż. Nie było czasu go podnosić. Na jego miejsce schowała ten od powalonej. Czym prędzej ruszyła na dół, kierując się na źródło hałasu. W ręku trzymała gnata też zabranego tamtej.

- Dobra leć! - zgodził się wrzaskiem Paul i gdy San Marino zaczynała zbiegać po pierwszych schodach kątem oka widziała i słyszała jak Paul wciąż trzymając kobietę z boleśnie wykręconą do tyłu ręką doprowadza ich oboje do pionu. Straty do niej miał dość niewiele ale z jeńcem nie mógł jej dorównać pod względem prędkości.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.

Ostatnio edytowane przez Czarna : 18-11-2016 o 10:11.
Czarna jest offline  
Stary 18-11-2016, 10:08   #420
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Potem zniknęli jej oboje z widoku. Syrena wciąż wyła. Nie była pewna jak daleko to się niesie ale pewnie na sporą część tej osady. Zbiegła ze strychu na piętro. Tu było zauważalnie jaśniej choć nie paliły się nigdzie światła. Odgłos syreny stał się jeszcze wyraźniejszy. Z dołu też dobiegały jakieś krzyki. Rozpoznawała głosy dwójki jej runnerowych kumpli i jeszcze jakiejś obcej laski. Choć przez tą syrenę nie słyszała o czym ale wyglądało na słuch całkiem nerwowo. Zdołała zbiec na parter i znalazła się w jakimś holu. Przed sobą widziała korytarz i kraty. Pewnie cele. Syrena jednak wyła chyba gdzieś z tylnych pomieszczeń. Rzucały się w oczy rozwalone na oścież drzwi wejściowe a przez nie kawałek zaparkowanego vana.

- Lenin, pakujcie rudą do wozu, Paul już idzie! Zmywamy się! - wrzasnęła przekrzykując alarm i nie zwalniając tempa przebiegła korytarz. Obca laska coś krzyczała, San Marino nie skupiała się na słowach. Biegła tam skąd dochodził hałas, mocniej ścisnęła nóż. Nie lubiła broni palnej, wolała cichsze rozwiązania. Strzały, syrena… wystarczający burdel się zrobił żeby chcieć się ewakuować jak najdalej i jak najszybciej.

- Tweety sobie poradzi! - odwrzasnął towarzysz i zaraz też czarnowłosa go zobaczyła. Stał przed zamkniętymi drzwiami i próbował to w nie uderzać butem to wyłamać z barku. Drzwi niby nie wyglądały na jakoś szczególnie solidnie ale jednak coś nie chciały ot tak puszczać. A bez umiejętności ich kierowcy i mechanik oraz gdy trzeba ślusarza można było jedynie siłowo próbować sforsować te drzwi. A odgłos syreny zza nich był najsilniejszy.

- Razem! - wydarła się nie zwalniając tempa żeby z impetem władować się na przeszkodę. Nastawiła bark licząc że cwaniak dobrze zinterpretuje ten ruch i dołączy w odpowiedniej chwili.

Lenin właściwie odgadł intencje towarzyszki i razem zgodnie gruchnęli w drzwi. Te zajęczały, zatrzeszczały ale nie puściły. Choć już chyba niewiele im brakowało do sforsowania.

- Ostrzegam! Jeśli nie przestaniecie to będę strzelał! - dobiegło ich ze środka raczej wyraźnie przestrasznym tonem. Syrena jednak obracała się nadal alarmując całą okolicę o kłopotach.

- Czemu to jeszcze wyje?! Co tam robicie do cholery?! Macie Brzytewkę?! - doszło ich z góry schodów. Paul pewnie był już na piętrze albo w pobliżu.

- A jebać! - San Marino zaklęła, szarpiąc żółtego komucha za ramię. - Jeszcze raz!

Tym razem drzwi poszły a oboje prawie wpadli razem z nimi do środka pomieszczenia. Te nie było zbyt duże i chyba jakieś magazynowe czy inne gospodarcze. Od razu rzucała się w oczy przygarbiona sylwetka w granatowej, mundurowej koszuli. Zaginała ramieniem korbując ręczną syrenę ale gdy drzwi rozpadły się od uderzeń stopniowo wyprostowała się. Ukazał się im jakiś chuderlawy młokos ze srebrną odznaką w klapie.
- Nie… Nie strzelacie! Poddaję się! - krzyknął przestraszonym głosem. Oddychał ciężko i był nieźle spocony wiec pewnie wysiłek korbowania dał mu się we znaki. Jednak gdy przestał w ciągu paru chwil syrena zamarła i zamilkła zupełnie. Posterunkowy stał przy niej z uniesionymi w górę rękami i patrzył niepewnie na dwójkę intruzów.

Nożownicza sapnęła. Co za tchórz! Nawet nie rzuciła w niego niczym ostrym a ten już srał w gacie! Nie oberwał też kulki od Lenina… co za padalec!
- Rusz się tu kurwiu - warknęła, zachęcająco machając na niego uzbrojoną w nóż ręką jakby chciała go przywołać. Dla ponaglenia wycelowała pistolet - Zagęszczaj ruchy. Lenin! Przenosimy rewolucję na tyły! Zapierdalaj ku chwale ciężko pracującego proletariatu i na pohybel wyzyskującej go kapitalistycznej klasie uprzywilejowanej!

- Będzie z ciebie dobra proletariuszka, towarzyszko! - wyszczerzył się do niej roześmiany Azjata i zachęcająco złapał chłopaka w mundurze za ramię i równie zachęcająco wbił mu lufę pistoletu gdzieś tam w żebra. Ruszyli we trójkę akurat by przy schodach natknąć się na pozostałą część grupki. Tweety stała sama trochę zdezorientowana chyba i na pewno zaniepokojona. Na dole tuż przy schodach stał Paul wciąż wykręcając rękę tej lasce. Teraz było na tyle widno, że San Marino mogła rzucić na nią okiem. Młoda i czarnowłosa. I faktycznie w jakimś munduropodobnym uniformie z pustą już obecnie kaburą na udzie. A gdzieś między nimi stała obca laska, taka nieduża i ruda, też w skórzanej, runnerowej kurtce. Tylko prawiła coś jak potłuczona co chyba dezorientowało tak bardzo przynajmniej Tweetie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172