Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-02-2009, 17:13   #1
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Po prostu sen...

Alice Blair:


Trzask łamanych kości.
Głuchy plask.
Przeszywający wrzask bólu.
Cisza.
Szaleńczo wirujące barwy, światełka, pulsujące chaotycznie neony, przyciszony szum setek ludzkich szeptów.
Ciemność.
...


Rozmigotana, nowojorska ulica zapychała się coraz to nowymi spragnionymi sensacji przechodniami, rozbrzmiewała podnieconymi głosami, wyciem klaksonów i przeróżną maścią innych dźwięków.
Ludzie tłoczyli się bez litości, oby tylko do przodu, oby znaleźć się bliżej leżącego w kałuży krwi, dziwacznie poskręcanego ciała.
Cieszyli się; że wreszcie ich monotonne życie ubarwione zostało ciekawą anegdotką, że jest jak w jednej z tych spektakularnych produkcji kinowych. We wnętrzach przesiąkniętych szarością dnia dusz wyli z szalonej uciechy i pragnęli więcej. Więcej!
Stale zacieśniając krąg dyszeli ciężko.
I bynajmniej nie zamierzali odpuścić.

Ponad cały ten harmider i rozgardiasz, wzniosło się potępieńcze wycie koguta karetki. Hałas narastał, tłum gęstniał, a świat wirował.

Paraliżujący, dotykający każdego niemal skrawka ciała ból. Tak paradoksalny, absurdalny, okropny ból. Tak niewyobrażalny, nie pozwalający zemdleć, zasnąć, trwający w nieskończoność, wykrzywiający ciało nowymi, coraz silniejszymi falami cierpienia. Straszny ucisk w klatce piersiowej wymuszający walkę o nawet najmizerniejsze, najsłabsze tchnienie, jakieś niewidzialne kolce przebijające płuca, krtań, serce. Zduszające skronie ciśnienie, rozmazujący się do granic możliwości obraz, dobiegający z nieprzebytej dali dźwięk zniekształcony nie poznania, przychodzący na myśl podszepty samej Śmierci.

I nagle ta najstraszniejsza myśl, że coś się kończy i nic nie zaczyna, że nie będzie już woni morskiej bryzy, ciepła dotyku ukochanej osoby, szczęścia... Uczucie pustki tak dotkliwie rozrywało wnętrze, wdzierało się brutalnie w słabe, wątłe, nieliczne myśli powoli przemykające przez otumanioną głowę. Uczucie zapadania się w sobie, spadania mimo tak zaciekłej walki.
Mrok.

I nagle jasny, oślepiający błysk białego światła! Taki cudowny, piękny sam w sobie, ciepły, przywołujący na myśl wspomnienia.
- Dwie jednostki 0 Rh +! Na salę operacyjną, za cztery minuty, biegiem! –trudny do zrozumienia głos wydawał się strasznie nierealny, taki śmieszny, dziecinny wręcz.

Najważniejsze było jednak to, że ta wspaniała jasność wciąż trwała, że koiła swą obecnością, uspokajała. I nagle koniec. Koniec wszystkiego; obrazu, dźwięku, doczesnych myśli, ciepła, czucia, dosłownie wszystkiego. Z jednym małym tylko wyjątkiem: strachu i świadomości, że nadal się żyje, że coś nie może się skończyć, że coś się nie może zacząć, że to nienaturalne. I ta bezradność zawieszona w bezdennej Pustce i Ciemności. Była tylko jedna, jedyna korzyść tego czystego bezładu i idiotyzmu: brak bólu.


Pozostawienie na pastwę Wieczności
Zatopieni bez czucia w Nicości
Doświadczając nieludzkich Obrzydliwości
Bytują Oni w najgłębszej Ciemności.

I choć uwolnić się pragną najbardziej na Świecie
Nigdy nie nadejdzie Koniec w tym bezsensownym Świecie.

Nagle, po całej tej okropnej, długiej Wieczności, mrok zaczął tracić na swym cieniu i ciemności. Cisza zawdzięczała paletą cudownych, nie słyszanych od tak dawna dźwięków, w głowie zatętniły myśli. Uczucie unoszenia się, widok wyłaniającej się z czerni toni szumiącego oceanu, nieprzerwany niczym lot ku szarzejącemu niebu.

-Nic nie zaczyna się bez powodu! – nad gładką taflą wody rozbrzmiał donośnie czysty głos . – Nic też bez niego się nie kończy. Powołuję cię do życia w świecie, który zawisł pomiędzy dobrem a złem, pogrążył się w swej złudnej mądrości, zatracił, zatarł granicę miedzy właściwym i niewłaściwym. On cię potrzebuję! Nic nie kończy się nadaremnie, moja droga, nic. A teraz leć do nieznanych krain, leć! I niech już nigdy twe serce nie pogrąży się w otchłaniach Nicości.

Okropny, świdrujący czaszkę ból, błysk. Niosący się echem melodyjny głos:

Ty, która z prochu powstałaś
Ty, która życia sensu nigdy nie poznałaś
Raduj się, albowiem szczęśliwy czas dla ciebie nadszedł.
Spójrz na błękit nieba nieskończony
Obmyj twarz swą spotniałą w zdrojach źródlanej wody
I ciesz się, ciesz, ci powiadam, bo czas nieszczęścia już
Zakończony.

Taka cudowna błogość zagłuszająca nagle ból i wciąż trwający lot nad lazurową powierzchnią bezkresnego oceanu było jednym z najcudowniejszych uczuć jakie mogły się przytrafić człowiekowi. Poczuć tę obezwładniającą wolność, czerpać nieskażone powietrze pełnymi płucami i zaciągać się nim, odurzać, cieszyć. Potem wydychać z takim nieopisanym żalem i niemożnością, żyć tylko dla niego. Zupełnie jak... papieros z marihuany? – dziwna myśl pojawiła się w pustej od wspomnień i niecodziennie lekkiej głowie. Coś, jakiś zapomniany obraz, po tej całej Wieczności przebijał się przez Nicość, na siłę próbował zaistnieć i wybić się ponad wszystko inne, zawładnąć młodym ciałem i zniewolić je. Ale nie mógł. To był tylko cień, ulotny, niewyraźny skrawek przeszłości, przyszłości, czy też może coś co nigdy miejsca nie miało i mieć nie będzie. Wygasło równie niespodziewanie jak się pojawiło, pozwalając bezimiennemu szczęściu trwać i nie przemijać. Lecieć.

Roziskrzona nagle milionami gwiazdek nieruchoma tafla wody wzburzyła się plując ponad siebie spienionymi słonymi strumieniami. Cichy szum momentalnie zamienił się w dzikie zawodzenie i jęki. To wyło, tak przeraźliwie, tak strasznie umęczonym głosem wyrzucając z siebie całe zaległe w nim od wieków zapomnienie i żal. Brzmiało to jak płacz, jak najsroższa z burz trawiąca odległe światy, uderzenia grzmotów, pioruny bijące w struchlałą ziemię. I nie ustawało. Przeciwnie wręcz. Wciąż rosło na sile i głośności, tętniło. A ona leciała. Nad podnoszącymi się ostrymi grzywami bałwanów, z pełna świadomością tego co dzieje się wokół, czując na skórze coraz to nowe wodne odpryski kotłujących się poniżej fale.

Horyzont wydawał się być zupełnie pustym, nie istnieć. Po prostu gdzieś, bardzo daleko, wodna toń uciekała oczom i zastępowała je smolisto-czarna połać lśniącego srebrem gwiazd nocnego nieba. Bez początku, bez końca istniało i nie było trzeba niczego więcej. Mimo wszystko, mimo zdającego się trwać w miejscu, niezmiennego czasu, świat w jakim się znalazła zmienił się bardzo od tej pierwszej chwili, gdy zobaczyła go wyłaniającego się z bezkresnego mroku i czerni wiecznej nocy. Szarość nabrała odcieni, cisza rozbrzmiała nieznanymi dotąd, jakby zapomnianymi odgłosami, wszystko to zdawał się nabierać realizmu, wynaturzać, tracić swą lekkość. Normalnieć.



Jednolita dotychczas ciemna zasłona rozpościerająca się nad dziewczyną rozdarła się nagle i rozjarzyła ciepłym, żółtym blaskiem, który niemal natychmiast zamazał najjaśniejsze dotychczas punkciki nieba – skrzące się gwiazdy. Napływające znikąd pierzaste obłoczki zarumieniły się refleksami słońca, które w błyskawicznym tempie wzniosło się ponad odznaczająca się teraz gruba, czarna kreską linią horyzontu i swą wschodzącą powoli czerwienią zalało wszystko wokół. Góra pokrywała się bezkresnym błękitem, dół mieszał złocisto czerwone odblaski rzucane przez tarczę słońca i królewską niebieskość falując przy tym i szumiąc, trochę już jednak spokojniej niż przedtem.

- Alice, nie ma już dla ciebie miejsca w tamtym świecie – śpiewnie zawołał ten sam głos. - Sama dokonałaś wyboru. No ale ja, jako ten tak strasznie mściwy i złośliwy twór nie pozwoliłem ci rzucić się w objęcia Czarnego Anioła Śmierci. Nie, ja mam zamiar zrobić coś znacznie gorszego. Oto Ja, istota nikczemna, wysyłam cię tam gdzie być cię nigdy nie powinno, do Innego Świata. Co stanie się potem nie wiem nawet ja, bo wyobraź sobie moja wszechwiedza tez może być ograniczona, właśnie tak, moja droga Alcie. Można więc powiedzieć, że wywalam cię, wydziedziczam, wyrzucam. Leć...

Poczuła, że pomimo olbrzymiej chęci nie może dobyć z siebie nawet najcichszego szmeru. Tu jeszcze miał nad nią władzę. I nagle straciła równowagę, przestała swobodnie unosić się w powietrzu i ze świstem przecinając powietrze spadała w dół, ku wodzie. A dokładniej tam gdzie powinna rozciągać się bezkresna pomarszczona toń., bo teraz, gdy spojrzała w dół, zobaczyła wznoszącą się to znowu opadająca zieloną plamę jakiegoś ogromnego półwyspu z trzech stron otoczonego diametralnie odmienionym morzem: przeźroczystym, z niewielką tylko domieszką błękitu, pływającymi weń jaskrawymi, wielkimi rybami i dnem zasypanym białym, drobniutkim piaskiem, podobnym do tego, który zaścielał całą, ogromną plażę, w kierunku której z zatrważającą prędkością cały czas opadała. Rosnące w oczach, olbrzymie palmy, wystrzeliwujący z białych odmętów ostro zakończony kamień. I stało się to co od początku było nieuniknione. Spadła. Plackiem uderzając o co chwilę podmywany morską wodą brzeg. Zabolało okrutnie, ale nic poza tym. Ona została tylko wyrzucona ze znanego jej dotychczas świata. Uleciała do nowej rzeczywistości na pożegnanie kopnięta przez istotę ostatecznie dobrotliwą i mądrą. Nic wielkiego...










Gabriela La Guerra:

Odejść gdzieś bezpowrotnie
Nie znając nawet celu podróży
Ślepo zaufać Przeznaczeniu.

Iść bez wytchnienia
Porzucić czas żarłoczny
Przyszłość zamieniać w przeszłość

I nigdy nie pozwolić
Omotać się złudnemu pięknu
Tylko dla pozorów nazywanemu
Rzeczywistością.



Rozpromieniany ciepłymi falami popołudniowych promieni stojącego w zenicie słońca las nawiedził lekki, nieznaczny zefirek. Zaszumiał delikatnie wśród zielonych, skropionych niedawno kroplami deszczu koron drzew, pofalował soczyste, wysokie trawy pnące się ku górze i zatapiające pnie drzew w jaskrawej toni. Rozweselone ptaszki poćwierkiwały latając to tu, to tam, wzbijając się ku błękitnemu, czystemu niebu, czy też zraszając swe palone słońcem skrzydła w pobliskim spiętrzonym, przeźroczystym niemal strumieniu. Cieszyły się życiem, szukały pożywienia, szybowały i śpiewnie terkotały.

Wąska, powywijana ścieżka zagłębiała się w gąszczu i drążyła go wiodąc gdzieś tam. Jej czarna, wyraźnie odcinająca się od jasności otoczenia powierzchnia powoli zarastać poczynała zielskiem. Taka właśnie wybujała, serpentyną uciekała oczom przypadkowego obserwatora i już po chwili znikała za pierwszym zakrętem wysokich, przyległych do siebie pni.

Biegła śmiejąc się z samego faktu, że biegnie właśnie, a nie na przykład idzie. Oddychała przy tym głęboko rozkoszując się cudownie pachnącym ziołami i trawą, ciepłym, letnim powietrzem. Promienie słońca z lubą i zadowoleniem kąpały jej twarz w złocistym blasku, nakazywały przymrużyć oczy i trwać w tej cudownej nicości uczuć i świadomości. Liczyło się to, że się po prostu jest i żadna natrętna myśl nie mogła tego zniszczyć. Sama nie wiedziała od jak dawana w podskokach, wśród chmar kolorowych motyli pędziła przed siebie, aby tylko dalej, aby się nie zatrzymywać. Co jakiś czas niezbyt szeroką ścieżynę przecinało stadko zbłąkanych, lśniących jak wszystko dokoła, saren, zdających się w jakikolwiek sposób nie reagować na obecność człowieka, nie okazywać nawet cienia strachu i niepewności. Przeciwnie wręcz. One też zdawały się śmiać, błyskały czernią swych wypukłych, mądrych oczu i po krótkiej, ledwo zauważalnej chwili znikały za murem skłębionych krzaków.

Ale dlaczego tu jest tak, jak jest? Inaczej, odmiennie, zupełnie nierealnie? To wszystko zdaje się być takim dobrym i niewinnym, zdaje się nie znać nienawiści i okrucieństwa, dlaczego? Dziewczyna w biegu pokonująca coraz to nowe rozpadliny i powyginane korzenie nawet o tym nie myślała. Stanowiła część tego najdziwniejszego z dziwnych światków. Dla niej ważne było to, że słońce tak pięknie świeci, że ptaszki ćwierkają, że gdzieś w oddali szumi woda, a przed nią otwierają się coraz to nowe drzwi do nieznanych wcześniej zielonych rzeczywistości.

I nagle zatrzymała się zamierając w niemym bezruchu. Spod cienistej, rozłożystej lipy, położonej tuż przy brzegu szemrzącego potoczku, w asyście motyli wyłoniła się przygarbiona postać dziwnie wyglądającego człowieka. Owinięty czarnym, podróżnym płaszczem, bardzo wysoki, o wysmukłej sylwetce i tym spokoju bijącym od jego wnętrza, tym nadzwyczajnym, niespotykanym już prawie nigdzie, niebiańskim wręcz pięknie. Poważne, głębokie niczym dwa bezdenne jeziora głębiny zeszklonych oczu, takie mądre, odległe, zadumane i... wpatrzone w dziewczynę.



- Witaj w moim małym, przytulnym domku, Gabrielo – powiedział. – Tak, to co teraz czujesz tu – wskazał na swe gardło – to niemoc mówienia. Od razu zapewniam się, że nie mam z tym nic wspólnego, możesz mi uwierzyć. Może to magia tego miejsca, może najzwyklejszy przypadek jaki zwykł chodzić po was, ludziach. Tak, jestem elfem. Rasą wyższą, mądrzejszą, doskonalszą, długowieczną, nietypowa, wymarłą, niespotykaną, leśną, elfim wojownikiem – mówił zdając się pogrążać we własnych sprawach i problemach. – Pytasz jak brzmi me imię? Musisz mi wierzyć, że nic, zupełnie nic ci to nie powie, Gabrielo. Jest ono tak przedwieczne i napełnione bezgłośnym smutkiem, że nie mogę go nawet wypowiedzieć. Powinno wystarczyć to, że jestem takim jak w tych waszych baśniach, jednym z ostatnich w tym małym półświatku – mówiąc to zrzucił otulający go ciasno płaszcz.

W złocistym blasku upalnego słońca zalśniły długie srebrzyste włosy rozsypujące się na ramiona i... głownie dwóch, długich mieczy przewieszonych przez plecy. Elf milcząc usiadł w cieniu, plecami opierając się o gruby pień lipy i nieobecnym wzrokiem wpatrzył się w spienioną u jego stóp, źródlanozimną wodę.

- Pytasz mnie z jakiego powodu tu jesteś? – cicho, nie spoglądając na dziewczynę przemówił do dłuższej chwili ciszy. – Widzisz, Gabrielo, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. A przynajmniej ja nie potrafię jej udzielić. Możesz być jednak pewna, że postaram się przekazać ci wszystko co na ten temat wiem. Prawda, a przynajmniej jakaś jej niewielka część jest taka, że ktoś wyjątkowo potrzebuje twojej obecności Gdzieś Tam. Wola ta jest tak silna, że mogła, podkreślam mogła, nagiąć bieg wydarzeń w twoim świecie i w efekcie zesłać cię tu, do „poczekalni”. Widzisz, jaka niewdzięczność? W tak haniebny sposób wykorzystać mój dom...

Zamilkł znowu, z zaciętością bawiąc się skórzanych paskiem jednej z pochew miecza.

- Co teraz będzie? – odezwał się po chwili. – Nie wiem, nigdy nie wiedziałem i nigdy wiedzieć nie będę. Po prostu poczekamy. Czas to najlepszy lekarz, doradca i ogólnie przyjaciel. Więc czekajmy...

I czekali. Trwając w bezruchu. On zapatrzony w pędzącą gdzieś w dal wodą, ona w niego, w nerwowej ciszy.

Po pięciu, a może pięćdziesięciu minutach coś zaczęło się nagle dziać z otoczeniem. Spazmatycznie, z początku wolno, tętniło ono i tchnęło jakąś taką nieznana i niezaobserwowaną wcześniej niezwykłością. Kontury z wolna rozmazywały się tworząc zieloną maź. I tętniło, z coraz większą mocą pulsowało niespokojnie, ale rytmicznie. Aż w końcu z pozoru spokojnego zjawiska przerodziło się w nieokiełznany cyklon barw szalejący dookoła dwóch zamarłych w bezgłośnym bezruchu postaci. Majestatycznego elfa i pięknej dziewczyny. Nagle głos. Już kiedyś słyszany, tak znajomy, tak znany. To... piosenka! Słyszana niegdyś, gdzieś tam, prawie już zapomniana, ale teraz wyłażąca na wierzch, przywołująca zepchnięte w otchłań niepamięci myśli.

Wasn’t there a dream last night
Like a spring never ending
Still the water runs clear
Through my mind

Jakiś obraz próbujący za wszelką cenę zaistnieć. Wydarzenie? Zdarzenie, czy może... zderzenie? Pustka.

The sun seemed bright
The air was clera
Theair was clear
A trick of light
Turned red into green

Turned red into green? Nie, nadal nic nie przychodziło do głowy. Świat wirował, a ten głos wciąż, ze smutkiem nucił.

She saw the light
Her face was pale
Her body smashed
Her beauty’s gone
Her beauty’s gone
HER BEAUTY’S GONE!


Dzikim wyciem przyprawiającym o ból głowy wybrzmiały dwa ostatnie wersy.
Spadała. Już nie było kolorowych plam tańczących wokół, nie było elfa, lasu. Teraz, tuż pod nią, z ogromną prędkością rósł wielki półwysep, z trzech stron otoczony morską tonią. I ten ciągle nie chcący przestać ryczeć głos w kółko, aż do obrzydzenia powtarzający: „Her beauty’s gone!”. Palmy, ostro zakończone czarne kamienie, niebieskie zwierciadło wody, biała plaża, to wszystko z zatrważającą szybkością zbliżało się. O tym co zaraz się stanie, co jest wprost nieuniknione zorientowała się kilka sekund przed zderzeniem z ziemią. Głuchy plask rozległ się na pustej plaży, podniosły się tumany pyłu. Nie zabolało prawie nic. Prawie...Tylko twarz zapiekła okropnie, skurczyła się w przejmującym każdy nerw ciała bólu, pokryła ciemnymi bąblami. Nie należało się jednak przejmować, to był tylko ten nieznaczący płat skóry nazywany obrazem duszy.









Alastair Theodor "Theo" Forsythe Jr.:

Zamek był bardzo stary. Wiekowy wręcz, pamiętający czasy zamierzchłe, prehistoryczne, chwile podniosłe i sromotne upadki. On stał tu od zawsze, niczym niewzruszony, taki sam: majestatycznie piękny i groźny. Zbudowano go nad jednym z najpotężniejszych i największych wodospadów przelewającym obfitość swych wód nad ostra granią skalną, po przekroczeniu której spadała ona z hukiem w dół przemierzając długie kilometry, by wreszcie dołączyć do rozlewiska Czerwonego Oka – jeziora tak wielkiego, że jeszcze nikt nigdy nie przepłynął z jego jednego brzegu na drugi. Wznosił się on nad spienionymi odmętami sam, jeden. Strzeliste wieżyczki i okna, ostra, drapieżna budowa, to wszystko przywodziło na myśl coś niespotykanego i niepowtarzalnego.


Ukośne promienie zachodzącego słońca wpadające przez wysokie, wąskie okna wcale nie ogrzewały wionącego chłodem i jakimś takim dziwnym poczuciem tajemnicy ciemnego wnętrza. Ciągnący się niemiłosiernie, długi korytarz rozgałęział się co chwila i prowadził w niezbadane, kamienne otchłanie starego zamczyska. Mnogość ogromnych, ciężkich, skuwanych metalowymi okowami drzwi, puszystych dywanów zaściełających prawie całą połać kamiennej, wygładzanej posadzki, martwych chyba od zawsze pochodni przewijała się w nieskończoność. Bez końca i początku. Obojętne gdzie nie skręcić, w którą stronę nie pójść widok i wewnątrz zamku i ten poza grubymi murami ciągle pozostawał niezmienny.

Mężczyzna włóczył się po zamczysku od dobrych kilku lat. Tak strasznie długich, nieznośnie ciągnących się dni, tygodni i miesięcy szukania Drogi, czy wyjścia. Jakiejkolwiek szczeliny, półotwartego okna pozwalającego wydostać się z tego ponurego miejsca. Nie mógł jednak znaleźć niczego takiego. Zupełnie nic. Czasami, pogrążony w rozmyślaniach, patrząc na bezdenną przepaść ścielącą się poniżej masywnych murów, dochodził do wniosku, że to nawet lepiej siedzieć tu w bezpiecznym, suchym miejscu.

Kolejny dzień właśnie się kończył. Owocując bezowocnym poszukiwaniem i procentując ogromnym zmęczeniem. Nie czuł jednak głodu, nigdy. Przez ten cały okres podchodzący już pod możliwość nazwania go Wiecznością nie miał w ustach nic. Ani wody, ani jedzenia. On po prostu nie czuł takiej potrzeby, nie nawiedzało go nagłe, okrutne ssanie w żołądku, obca, niemal zapomniana była mu suchość podniebienia i języka. On po prostu brnął przez korytarze, niekiedy odgrodzone czteroma ścianami pokoiki, gdzie znajdywał prastare księgi zapisane najdziwniejszymi językami znaczków i symboli, lśniące, jakby dopiero co wypolerowane miecze, zbroje, szable i inne podobne im narzędzia śmierci. To była istna Otchłań. Otchłań żalu i rozpaczy, otchłań samotności i obojętności.

Skręcił w prawą odnogę, która ku jego niekrytemu zdumieniu opadała lekko w dół, zamiast tak jak na nią przystało sztywno trzymać się pionu. Ściany zaścielały czyste, barwne flagi, dywany i arrasy przedstawiające sceny z jakiejś tam nieznanej mu bliżej przeszłości. Rycerzy na koniach, zatopionych w obwolucie boskiej chwały, z białymi proporcami, na smagłych koniach, w złotych koronach nawet. Tu nie było okien. Tylko jaśniejące czerwienią płomienie licznych pochodni rzucające kręgi blasku na porozrywaną, spękaną miejscami posadzkę.

Korytarz skończył się nagle przeradzając w skrytą w ciemności olbrzymią, niknącą w mroku komnatę. Pochodnie znikły razem z owym dziwnym korytarzem, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu, czy cienia, który świadczyć mógłby o ich wcześniejszej obecności. Było tylko tu i teraz, tylko on i ta przepastna sala.



Postąpił kilka kroków naprzód, w czerniejąca wciąż pustkę. Z niepewnością zalewającą wnętrze szedł wolno ku sercu dziwnego, wydawałoby się niemal bezkresnego pomieszczenia. Z każdym pokonanym metrem głucha cisza stawała się głębsza i coraz bardziej niepokojąca, ale w zadziwiający sposób też uspokajała, pozwalała zapomnieć o bezsensownej, niekończącej się tułaczce po mnogości korytarzy.

I nagle stało się coś na co zupełnie nie był przygotowany. Przywykłe już do odcieni czerni oczy zakuło przeraźliwie jasne, zimne światło, które rozbłysło nagle tuż przed nim. Błyszczało, otulając swą lodowatą ostrością wyścielaną marmurem posadzkę, zupełnie jakby nie miało źródła, jakby było... magiczne?

Źrenice powoli zaczynały przywykać do nowego środowiska, rozróżniały coraz więcej szczegółów. W bladej poświacie, dosłownie kilkanaście stóp przed nim z płaskiej, nieskalanej niczym równi podłogi wyrastał, ku zdziwieniu mężczyzny, wysoki kamienny, szeroki podest. Nie namyślając się długo wspiął się na niego i wtedy stało się TO. Usłyszał ten głos, ten najpiękniejszy ze wszystkich, które chciał teraz usłyszeć. Głos bliski mu, a jednak tak strasznie odległy, tonący w przepaści niepamięci. Ale on... on był taki okrutny i straszny, ranił każdym wypowiadanym słowem, trafiał wprost w serce i wbijał weń ostre igiełki lodu, sączył jad. Nie, to nie mogła być ona. NIE!

- Witaj drogi braciszku – śmiejąc się dziko wymówiła, a raczej wykrzyczała tych kilka niepozornych słów. – Co cię sprowadza do mojego świata? Tu, do mojego królestwa wiecznej udręki i cienia? Hę, Theo? Nie możesz wydusić z siebie słowa? Ojej... Mój biedny, kochany braciszek – ostatnie zdanie rozniosło się po przestronnej sali tętniąc nienawiścią i obrzydzeniem niemal.

I wtedy ją zobaczył. Siedzącą na kamiennym, szarym tronie o wystających zewsząd, zaostrzonych kolcach. Jej piękna twarz jaką od zawsze widział i jaką na zawsze zapamiętał prawie się nie zmieniła. Tylko te oczy i bladość cery... Tchnące okrucieństwem, zgubne, brązowe oczęta i trupia biel rozlewająca się po jej młodej skórze. Wyglądała jak upiór, jak najstraszniejsza z wiedź. Piękna i straszna za razem. Te długie, czarne włosy swobodnie opadające na drobne ramiona, powiewające teraz na lekkim tchnącym zimą wietrzyku, czerwone usta tak bardzo odcinające się od wszystkiego wokół, te smoliste, zwiewne szaty obszyte futerkiem w jakie się przyodziała. Najdroższa, mała Phoebe...

- No, braciszku, ładnie to tak milczeć będąc w gościach? Co za cholera cię tu przygnała Theo?! – krzycząc podniosła się ze swego tronu, powiało nienawiścią. – Nie wystarcza ci, że zabrałeś mi wszystko to co drogie mi było TAM? Musisz przyłazić tutaj i próbować zniszczyć mój własny, mój jedyny i prawdziwy świat?! To TY ukradłeś mi dzieciństwo, miłość rodziców, TY zadecydowałeś o moim zgubnym losie. Tak, już wtedy kiedy byliśmy dziećmi, kochany braciszku. I teraz prosisz mnie o łaskę? Mnie Królową Cienia?! O nie, kochany braciszku, mój ty oddychający i srający, żywy grobowców. Mój grobowcu! Precz z moich oczu, precz! To ty jesteś winien wszystkich moich porażek, moich niepowodzeń, mojej śmierci!! – na jej twarzy pojawiły się łzy. – Precz!

Spadał. Nie wiedząc co się dzieje, otaczany przez niebieskości, leciał w dół, ku rosnącej zielono białej pofałdowanej połaci. Spadł na wznak. Nie bolało.









Emil Schulz:


Kiedy sprawiedliwość ludzka krwi zjadliwie żąda
Kiedy niewinnym niczemu sromotnie urąga
Skryj się w cieniu i czekaj na wyrok
Albowiem Jedno Jedyne prawo już po ciebie rękę
Wyciąga.




- Sąd będzie rozpatrywał sprawę o sygnaturze DS. 21/09. Wzywa się wszystkich do wejścia na salę – po niewielkim, wyłożonym drewnem korytarzyku rozniósł się donośny głos odzianego w przestarzały już trochę garnitur woźnego sądowego.

Stłoczone w ciasnym przejściu, nieliczne postaci zakotłowały się nerwowo i prowadząc między sobą skutego grubymi kajdanami mężczyznę znikły za progiem jednej z sal sądowych, z trzaskiem zamykając drzwi.

- Proszę wstać, sąd idzie! – zawył ten sam, niski człowieczek w niemodnym garniturze i sam zesztywniał przyklejając ramiona do boków.

Drzwi ponownie otwarły się, tym razem już cicho. Do rozpromienianego ciepłą słoneczną poświatą pomieszczenia weszły trzy postacie, ubrane w czarne udrapowane togi, zwieńczone zielonymi tasiemkami. Dumnym krokiem, wyprostowani, nie racząc zawiesić wzroku na żadnej z licznych wyczekujących w napięciu twarzy, wolno przeszli przez salę i zasiedli w jej końcu, na trzech rzeźbionych na wzór tronów krzesłach. Nad ich głowami, niczym aureole zalśniły jasne okręgi okien.

- Wszyscy wezwani na rozprawę obecni, wysoki sądzie! – bez najmniejszego ruchu, czy gestu ryknął woźny.
- Proszę spocząć – ze znudzeniem w głosie powiedział rozwalony na największym i najokazalszym „tronie”, tłusty mężczyzna. – Rozpoczynamy rozprawę o sygnaturze DS. 21/09. Ze względów bezpieczeństwa osób tu obecnych i narodowego proszę zakneblować i unieruchomić oskarżonego.

Trzech osiłków dzierżąc w dłoniach długi łańcuch i kawałek szmaty powstało i zajęło się bezwzględnym wykonywaniem wydanych przed chwilą poleceń.

- Proszę o przedstawienie aktu oskarżenia – bawiąc się drewnianym, pięknie zdobionym młotkiem mówił obojętnie sędzia.
- Na podstawie jedynego – szczupły, wyglądający na wychudzonego mężczyzna zasyczał - dekretu i prawa wydanego przez niezależny i niezawisły Sąd Ostateczny traktującego o prawie do godnego życia i naturalnej śmierci, a co za tym idzie zakazania praktyk takich jak morderstwa oskarżam, obecnego tutaj, pana Schulza o umyślne, dokonane z pełną premedytacją morderstwo własnej matki, nieobecnej, ze względów oczywistych, Barbary Schulz! – zakończył dobitnie.
- Czy oskarżony przyznaje się do winy?

Chwila ciszy przerywanej tylko dzikim rzężeniem dobiegającym z miejsca gdzie siedział skuty metalowymi okowami, zakneblowany mężczyzna.

- Milczenie, jak wiadomo oznacza zgodę. Z racji, że oskarżony nie wynajął adwokata, a w sprawach wagi bezpieczeństwa narodowego i tych dotyczących morderstw z przejawami okrucieństwa obrońcy z urzędu nie są przydzielani, nie mogę oddać głosu obrońcy. Przejdźmy więc do ogłoszenia wyroku. Z racji, że czuję się dzisiaj znakomicie i mój umysł jest w pełni swej chwały nie proszę o nawet najkrótszą przerwę – ożywiając się znacznie mówił sędzia z uśmiechem. – Na mocy panującego Jedynego Prawa ogłaszam Emila Schulza winnego popełnienia morderstwa, które polegało na zachorowaniu na poważne schorzenie nazywane potocznie guzem mózgu, następnie próba samobójstwa, skazuję oskarżonego na wieczne wygnanie. Wykonać!

Trójka odzianych w togi mężczyzn śpiesznym krokiem wyszła bocznymi, zakamuflowanymi drzwiami. Reszta: ławnicy, prawnicy, prokurator, woźny, w żelaznym uścisku stłoczyli się wokół oskarżonego i unosząc go pod ramiona ruszyła ku głównemu wyjściu. Chwilę potem, nieskrępowany, a jedynie zakneblowany mężczyzna leciał na łeb na szyję ku rosnącej w dole zielono białej, wirującej lekko plamy z trzech stron otoczonej niebieskimi wzdymającymi się falami oceanu. Spadł tuz przy pniu palmy, delikatnie zawadzając o jej rozłożystą koronę.









Robert Dewey:


- Witajcie dzieci! Witajcie w naszym malutkim, milutkim programiku! – kołując nad siedzeniami widowni wywrzaskiwało wielkie, niebieskie ptaszysko. – Witajcie i wy, dorośli, ci wszyscy, którzy czują się cały czas młodsi, którzy wciąż czują się dziećmi! Zaczynajmy! – zaskrzeczało i z sykiem przecinając skrzydłami powietrze usiadło na przygotowanej uprzednio metalowej, misternie zdobionej grzędzie, ustawionej pośrodku przestronnego studia, w samym środku kręgu utworzonego przez śmiejące się, ubrane na niebiesko dzieci. – Jak zawsze rozpoczynamy od zagadki!
Na początku to było tak,
Że bociana drapał szpak.
A potem była zmiana
I szpak drapał bociana.
Były cztery takie zmiany
Ile razy szpak był drapany?
Wiecie, kochani, jaka jest odpowiedź? – przekrzywiając swą niebieską głowę ptaszysko przewiercało wzrokiem kolejne dzieci siedzące w ciasnym kręgu i podnoszące dłonie jak najwyżej. – Ty Hieronim! Tak ty odpowiedz! – zawyło z uciechą podlatując do jednego z chłopców i siadając mu na ramieniu.
- Szpak był drapany zero razy, Niebieski Ptaku!
- Tak! Tak! TAK! Brawa mili państwo, mamy tu prawdziwego geniusza! – skrzek ptaszyska zagłuszy gromkie brawa dochodzące z każdego zakamarka pomieszczenia; chłopak wyraźnie poczerwieniał i uśmiechnął się szeroko. – Drodzy telewidzowie! Dzisiaj mam dla was niespodziewaną niespodziankę – znowu przefrunęło na swoją zdobioną grzędę. – Otóż, z dniem dzisiejszym, dniem cudownym, w programie gościć będziemy nowego uczestnika! Robercika! Roberciku, pozwól tu do nas!

Zza niebieskiej grubej kotary w rogu studia wyszedł zestresowany, młody chłopiec i niepewnym krokiem, lekko się chwiejąc ruszył ku wiwatującym i wyjącym z radości dzieciom. On też miał na sobie niebieską koszulkę.


- Chodź tu do nas Roberciku! No chodź! Śmiało! Dołącz do grona wielbicieli Niebieskiego Ptaka!
– bez opamiętania i składu, podskakując nerwowo krzyczało ptaszysko.


Gdy dygoczący chłopiec usiadł w kręgu ptak wzbił się powietrze i począł wrzeszczeć:

- Zaczynajmy zabawę! Tak! Tak! O, taak! Czas na kolejną zagadkę! Oto ona: Co to jest: czarne, białe, czarne, białe, bum? No, Hieronimku, udowodnisz ludziom, że jesteś mądrym dzieckiem?

Chłopiec pokraśniał jeszcze bardziej i wydukał niepewnie jedno słowo:

- K... kot?
- Niee! Nie! NIE! To nie kot tylko zakonnica spadająca ze schodów. Kolejna zagadka, na która odpowiedzieć będzie próbowała Malwinka! A zagadka brzmi:
Gdy obok siebie
Trzy nuty stały,
Nazwę rośliny
Zaraz przybrały
Jak brzmi odpowiedź, Malwinko?
- Yyy... – zapytana rudowłosa dziewczynka wsadziła palec do ust zamierając w dziwnej pozie. – Yyy... to będzie... Wiem! Fasola! – krzyknęła uradowana.
- Definitywnie tak, moja droga! Genialnie. Kolejna zagadeczka, dzieciaczki. Jaka jest różnica między hrabią a lokajem? Może ty, Rozalindo!
- Bo hrabia jest gruuby! – bez cienia zająknięcia, wstając powiedziała i zaczęła pokazywać jaki to wielki brzuch ma owy hrabia.
- Ale ty jesteś głupiutka! – dziobiąc skraj nogawki dziewczynki zaskrzeczało ptaszysko. – To znaczy chciałem powiedzieć milutka! – poprawił się. – Ale wiecie, co dzieciaczki? Znudziła mi się ta zabawa! Poróbmy coś ciekawszego! Przyprawmy nasze zgadywanki odrobiną ryzyka! TAK! – z iskierką w oczach podobną szaleńcom skrzeczało. – Kto nie odgadnie zostanie ukarany! Ukarany! TAK! – światło nagle przygasło, studio zapełniło się gęstą, trzymającą się nisko przy podłodze mgłą. -Pierwszą serię pytań kierujemy do Hieronima! - mówiąc to podleciał ku czerwonemu na twarzy chłopakowi i podobnie jak wcześniej usiadł na jego ramieniu, tym razem boleśnie wbijając w nie pazury. – Dwa razy jedenaście! – zaryczało.
- Dwadzieścia dwa – niewyraźny szept zakończony cichym westchnieniem bólu.
- Pierwszy amerykański prezydent?
- Jerzy Waszyngton...
- Pierwiastek ze stu czterdziestu czterech?!
- Dwanaście.
- Najsławniejszy polski pianista?
- Fryderyk Chopin.

- Dlaczego... – ptaszysko zawahało się chwilę – dlaczego masz taką krzywą mordę?! – wrzasnęło szarpiąc chłopaka za ucho.
- S.. słucham? – chłopiec wydawał się zdezorientowany.
- Źle! ŹLE! Poprawna odpowiedź to: bo moja mama mnie nie kochała! Ukarać!


Do studia wbiegło dwóch facetów w czarnych okularach i brutalnie poderwało chłopaka z ziemi. Po chwili znikli za niebieską powiewającą lekko kotarą.

- Co za dureń... Co za idiota! No ale nic, jedziemy dalej! A może teraz porozmawiamy sobie z Robercikiem? Tak, to dobry pomysł.
– szybujące w powietrzu ptaszysko pomknęło w stronę małego, niedawno przybyłego chłopca. – Zaczniemy od czegoś prostego. Dlaczego masz takie wieelkie zęby?!


Robercika wyraźnie zatkało. Wpatrzył się tylko przestraszonymi oczyma w bijącego powietrze skrzydłami Niebieskiego Ptaka.

- Za trudne? – zaśmiało się ptaszysko. – To może wybierz coś z tych:
Czy twoja matka” kumplowała” się z mamutem?
Czy byłeś za głupi na skończenie szkoły?
Czy do paki trafiłeś z powodu swojej facjaty?
Czy w wódzie znalazłeś tak wyczekiwane ukojenie?
Czy prawdą jest, że brzydziłeś się własnej córki i żony?
Czy to prawda, że naszczałeś do urny z prochami własnej matki?
Czy czerpiąc z tego przyjemność kradłeś, ubliżałeś i niszczyłeś?
Czy myślisz, że zasługujesz na wieczne wygnanie?

Głucha cisza przerywana tylko cichym chlipaniem małego chłopca i furkotem skrzydeł ptaka.

- Zabrać tego głupca! Ukarać! Zesłać na WIECZNE WYGNANIE! – ugryzłszy w nos Robercika ptak usadowił się na swojej grzędzie i ze szczerym zadowoleniem przyglądał się jak dwaj ubrani w czarne garnitury i okulary mężczyźni wynoszą wyjące teraz dziecko.

Spadał. Z rosnącym na twarzy przerażeniem leciał w dół. Co najmniej pięćdziesięcioletni, brodaty mężczyzna mknąc w dół spoglądał na malutki zielono biały punkcik gdzieś daleko, daleko poniżej.

Spadł do wody, tuż przy brzegu, rozbryzgując wokół siebie olbrzymie słone, niemal przeźroczyste fale.
***












Słońce powoli zaczynało zniżać się poza odległą linię horyzontu pokrywając szklista taflę oceanu czerwono złocistą poświatą. Ciemniejące powoli niebo zasłaniały powoli sunące rozświetlone słonecznymi refleksami, szare chmury. Powyginane palmy gęsto porastające wybrzeże kładły na białym piasku długie cienie. Powietrze pachniało solą i jakąś zapomnianą przez świat odmianą kwiecia. Było cicho i spokojnie.

Z tej całej zgranej idealnie harmonii wybijało się tylko pięć stojąc u brzegu morza postaci. Dwie kobiety i trzech mężczyzn.

- W końcu jesteście – gdzieś z tyłu rozległ się śpiewny, tak cudownie czysty głos. – Długo musiałam na was czekać, drodzy. To znaczy musieliśmy czekać. Nie spieszyliście się...


 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 11-02-2009 o 18:18.
Sulfur jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172