Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-03-2009, 18:58   #1
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
[Storytelling] Tajemnica Edwarda Kelley'a.

Tajemnica Edwarda Kelley'a.

„Myślisz, że sam popychasz, a to ciebie pchają”
- Mefistofeles

*



*


Rzecz o wąpierzu, wilkołaku i demonie. O spotkaniu ich w ciemnym jarze, a dyspucie długiej, sensu większego pozbawionej.

Spotkali się tam gdzie zawsze. Na północ od wielkiej, omszałej skały w kształcie trzewika, na południe od starożytnych kurhanów. Noc była wyjątkowo jasna, jak zawsze gdy zwoływali naradę. Księżyc chwalił się swoją pełnią, dął potępieńczy wicher. Sypał lichy śnieg. Wilki nie śmiały tej nocy wyć do srebrzystej kuli. Wiedziały, że zaszczyt ten przypaść może tylko ich Szaremu Księciu. Inne zwierzęta omijały niewielką polanę z kamiennym monolitem, pozostałością po pogańskich obrzędach dawnych plemion. Zło, które nasycało to miejsce każdej pełni księżyca było tak gęste, że niemal można było ulepić z niego kulę, jaką lepi się z mokrego śniegu.

Poirytowany ciągnącą się ciszą puchacz ruszył na łowy. Zerwał się z gałęzi i zapikował w stronę monolitu. Dostrzegł polną mysz… albo tylko mu się wydawało. Zanim załopotał skrzydłami po raz szósty, blada ręka schwytała go w powietrzu. Pojawiła się znikąd i wpiła swe długie paznokcie prosto w ptasią pierś.

Wąpierz jak zwykle pojawił się pierwszy. Wyssawszy z nieszczęsnego puchacza wszystkie soki, cisnął go za siebie. Rozległo się nieprzyjemne tąpnięcie. Wąpierz, zwany też wampirem lub strzygą, oblizał szkarłatne wargi sinym językiem. Przechylił głowę, aż trzasnęło mu w karku, po czym odkaszlnął i z niesmakiem strząsnął z szaty białe piórko, pozostałość po niedawnym posiłku. Był zadowolony. Nie morzył go głód, ptasią krew potraktował raczej jako przekąskę. Jadał lepsze, ale i ta nie było najgorsza. Puchacz smakował igliwiem i żywicą. Jego krew wciąż słabo pulsowała w żołądku bladego wąpierza, oddając mu resztki swej życiodajnej siły. Bystre, zielone oczy łysnęły w ciemności, poharatane dłonie zadrżały w ekstazie. Wąpierz spijał krew tysiące razy, ale moment, w którym żołądek trawił posokę za każdym razem wprawiał go w znakomity humor. Potwór podszedł do monolitu i oparł się o niego plecami. Poczuł przyjemne zimno. Gorączka, wywołana podnieceniem powoli ustawała. Wąpierz drzemał kilka minut. W końcu otworzył oczy, pociągnął nosem i skrzywił twarz w grymasie bezgranicznego obrzydzenia. W okolicy śmierdziało mokrym futrem.
- Apokryfy, w których opisuje się zwyczaje takich jak ty… – zaczął wąpierz nonszalanckim tonem - …wspominają wprawdzie o srebrze, ogniu i jemiole, nawet o brukaniu dziewek za stodołą, wyciu, smarkaniu i innych prostackich zwyczajach, ale do licha! Nic nie mówią o strachu przed kąpielą! Zacznij o siebie dbać wilku, bo już niedługo, prości ludzie mdleć będą nie z trwogi przed tobą, a przez smród który z lubością roztaczasz. A to już, uwierz mi wstyd i ujma, nawet dla ciebie.
- Ty pewnie sobie myślisz, że pachniesz lawendą? – warknięcie, które nagle pojawiło się też nad uchem wąpierza, bynajmniej go nie przeraziło. Przyzwyczaił się.
- Wystaw więc sobie, że śmierdzisz trupem. I co gorsza, zwykła kąpiel tu nie pomoże. Chyba, że zechcesz skropić się święconą wodą, ale wtedy zaczniesz cuchnąć spalenizną. Tak źle i tak niedobrze.

Jak się okazało, wilkołak nie zmienił się prawie wcale, od czasu ich ostatniego spotkania, sześć zim temu. Wprawdzie dekorowały go nowe blizny, niektóre całkiem świeże, lecz starość bynajmniej nie dawała mu się jeszcze we znaki. Pół-człowiek, pół-wilk zastrzygł uszami i swym nieprzyjemnym zwyczajem wyszczerzył zębiska w uśmiechu.
- Dawnośmy się nie widzieli krwiopiju. – rzekł chrapliwym głosem – Prawie się stęskniłem. Kto by pomyślał? Po tylu latach, znów stoimy przy monolicie… Domyślasz się co miał na myśli Merkuriusz, wzywając nas i zsyłając te dziwaczne wizje?
- Chciał nam przekazać, że zbliża się nasz wielki dzień, rzecz jasna. – odparł wąpierz, powrotnie wbijając wzrok w gwieździste niebo – Powiedział, że kiedyś wyczyta wszystko w gwiazdach. Nigdy nie byłem zwolennikiem tych jego guseł, ale nieraz już udowadniał, że jego przepowiednie potrafią się sprawdzać. Pamiętasz sprawę z genueńczykami? Wytypował tego, który powrócił w chwale z wielkiego morza do Hiszpanii. Jest arcymistrzem znaków. Tym razem również nie może się mylić. Inaczej nie wezwałby nas na naradę. Demon doskonale wie, że byłbym niezadowolony z bezproduktywnej utraty czasu. Pomny więc konsekwencji, tym razem musi mieć coś przełomowego.
- Oby. Lepiej niech pojawi się i przedstawi sprawę prędko. Zgłodniałem.

Wąpierz i wilkołak czekali na demona niecały kwadrans. Zdążyli już sobie streścić co smaczniejsze przygody i sześć razy się pokłócić. Demon imieniem Merkuriusz, jak zwykle, pojawił się w akompaniamencie świetlistych iluminacji, dymu i szeroko pojętego harmidru. Odziany był w idealnie skrojoną szatę wyjściową, co świadczyło o tym, że jeszcze niedawno przebywał wśród ludzi. Płomiennie rude włosy spięte miał w długi kucyk. Używał swojego ulubionego awatara, pozyskanego ponad sto lat temu w paryskim lochu. Nieszczęśnik był niedoszłym katem Merkuriusza, który padł ofiarą zamiany dusz. Za sprawą piekielnych mocy, demon wyrwał ducha z ciała kata, umieścił go w swoim katowanym ciele, a samemu przeniósł się do nowego, wygodnego mieszkania. Proste i praktyczne.
- Bardzo mnie cieszy widok waszych zakazanych gęb panowie. – obwieścił z teatralnym ukłonem. Wąpierz buńczucznie zadarł głowę, wilkołak ograniczył się jedynie do pojedynczego warknięcia. – Gdzież bytowaliście, gdy trwaliśmy w rozstaniu?
- Byłem u Italczyków. – odpowiedział szczerze wilk. Wąpierz prychnął i założył ręce na piersi.
- A ja u berberyjskich korsarzy. Byliśmy razem w Nowym Świecie… Litości Merkuriuszu! Z jakiego powodu zwołałeś naradę? Jeśli sądzisz, że Wieczni nie mają co robić ze swoim wolnym czasem, to oświadczam ci uroczyście, jesteś w błędzie.
- Jak zwykle nerwowy. – pokręcił głową Merkuriusz – Długo już tu z nim wytrzymujesz Wilku?
- Dostatecznie długo… - wycedził wąpierz, wyprzedzając wilkołaka z odpowiedzią - …żebym stał się poirytowany jego obecnością. Oszczędź mi chociaż ty. Powiedz, co mówią gwiazdy?
- Bez pośpiechu. – odparł demon, podchodząc do monolitu i klepiąc wąpierza w ramię – Wiedz, że sprawa jest wielce delikatna i tego jednego, pośpiechu, z pewnością nie potrzebuje. Obaj myślicie dobrze. Zbliża się dzień, w którym poznamy Prawdę.
- Nienawidzę jak to robi. – mruknął wilkołak, który z przeczytanymi myślami czuł się jak garnek rozgotowanej kapusty. Wąpierz, bardziej wytrzymały na magiczne sztuczki Merkuriusza, w skupieniu słuchał dalej.
- Gwiazdy pozwoliły mi w końcu znaleźć człowieka, który posiada manuskrypt. Po latach poszukiwań, nareszcie wiemy gdzie się znajduje.
- Kto go ma? – spytał natychmiast wąpierz. Merkuriusz zaśmiał się pod nosem.
- Na nasze szczęście człowiek, którego nietrudno odszukać. Wędrowny szarlatan i oszust, mówiący o sobie jako o czarowniku. – w głosie demona brzęknęła nuta pogardy – Niejaki John Dee. Dawno powinien już wisieć, ale póki co pozostaje nieuchwytny. Nasze głowy w tym, żeby przestał taki być…
- Jak go znajdziemy? – ożywił się wilk. Demon wyciągnął z przewieszonej na plecach tuby zwinięty pergamin. Położył go na kamiennym bloku i pokazał zawartość. Była to średniej jakości mapa Europy. Merkuriusz trzasnął swym długim paznokciem, niby wskaźnikiem, w terytorium Niemiec.
- Zmierza w kierunku Polski, na dwór któregoś z protektorów. Musimy go dorwać zanim tam dotrze. Nie można pozwolić by zaszył się i zniknął, co zwykł robić już kilkakrotnie. Jest typowym przykładem ruchomego celu.
- Trudno go złapać… - zrozumiał wąpierz, wpatrując się w mapę - …ale nagroda jest większa. Tylko skąd pewność, że ma przy sobie prawdziwy manuskrypt, a nie jakąś sfabrykowaną kopię? Jest, jak twierdzisz, szarlatanem. Pewnikiem sprzedaje po wsiach bezużyteczne artefakty. Zgaduję, że zna się na preparacji.
- Gorzej. Podobno jest jej mistrzem. Nie mam pojęcia co ten szelma wciska ludziom, ale jego amulety i inne śmieci działają. Odpędzają rusałki, zapewniają młodość, pomagają się wypróżnić. Podejrzewam, że dokopał się do jakiejś babilońskiej magicznej księgi, ale to teraz nieistotne. Nie zmienia to faktu, że gwiazdy jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Tym razem przekaz był wyjątkowo wyraźny. John Dee ma przy sobie *prawdziwy* manuskrypt. Nie możemy zaprzepaścić takiej szansy.
- Istotnie, nie możemy. – zielone oczy wąpierza znów błysnęły. Wilkołak mimowolnie się oblizał. Merkuriusz zaśmiał się swym złowrogim rechotem.

*

I: Superbia


Villa Mandragore, Frascati, Włochy, rok 1912, a więc jak połączyć prolog z epilogiem, ażeby uniknąć efektu tradycyjnego, polskiego bigosu.


Manfred Gascoine był nerwowy. Nieustannie skubał paznokcie i zaczesywał resztki włosów, przylepiając je do lśniącej głowy. Wilfriedowi przypominał konia, który zwęszył niebezpieczeństwo, czające się za najbliższym zakrętem. Właściwie, jego zachowanie pasowało wprost idealnie, może oprócz parskania i strzyżenia uszami.
- Skup się Manny. – powiedział znudzonym tonem Wilfried Voynich, amerykański kolekcjoner, celebryta, filantrop i nadęty bufon w jednej osobie – Jedziemy do klasztoru, a nie do obozu ludożerców. Żyją tam tylko grubiutcy braciszkowie. I raczej jadają warzywa, nie ludzi. W porażających ilościach, to fakt, ale jednak warzywa. Nie wywołują diabła za stodołą i nie tłoczą krwi z niemowląt, jak sądzę. Chociaż, widzisz Manny… wszystko jest względne. Co nie zwalnia cię z obowiązku wzięcia się w końcu w garść.
- Łatwo ci mówić. – bąknął nerwowo Manfred, teraz dla odmiany drapiąc się po łokciu – Ty nie będziesz musiał tam włazić.
- Od tego mam ciebie. Mojego przedstawiciela handlowego. Chyba nie zamierzasz zmieniać zawodu? – Voynich spokojnie obserwował krajobraz za oknem. Rzędy topoli i krążące nad nimi kruki odbijały się w monoklowym szkiełku. Kierowca udawał, że niczego nie słyszy. Prowadził forda po mistrzowsku, omijając nawet dziury w nawierzchni, byleby tylko nie przeszkodzić pasażerom w dyskusji. Wobec braku odpowiedzi ze strony Manfreda, Wilfried podjął:
- Pogłoski o, nazwijmy to, dziwnych rzeczach dziejących się w klasztorze, są zdecydowanie wyssane z palca. Wymyślone przez dziennikarzy, wzmocnione przez strach prostaczków. Uwierzą w każdą bujdę. Wybacz Manfredzie, ale ta jest wręcz bezczelnie prymitywna. Nawiedzony jezuicki klasztor?! Czy ty słyszysz jak to infantylnie brzmi?
- Racja. – zachichotał Gascoine, rozluźniając się nieco – Brzmi co najmniej głupio.
- Otóż to, mój ty dzielny agencie. Nie masz się czego obawiać. Jakoś przecież muszą tam żyć… Nie wyobrażam sobie, żeby podwieczorki jadali w obecności upiorów. Daleko jeszcze, panie Williamie? – teraz Voynich zwrócił się do kierowcy. Spojrzenie Billa skrystalizowało się w lusterku.
- Właściwie to zaraz będziemy na miejscu. O, nawet widać już klasztor. – obwieścił swym nieprzyjemnym, nosowym głosem. Manfred i Wilfried jak na komendę przykleili się do swoich okien. Twarz pierwszego wyraźnie pojaśniała, mina drugiego zdradzała tylko lekkie rozczarowanie. Otóż, jezuicki klasztor nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwyczajna, posadzona na wzgórzu, bryła z cegieł. Jedynie obecność dużej ilości kruków nadawała miejscu szczególny, niepokojący wyraz. No ale… Była piękna, dojrzała wiosna, Świeciło słońce, po niebie leniwie czołgały się chmurki. Gdzieniegdzie hasały zwierzątka. Zdecydowanie nie było się czego bać. Wilfried Voynich spodziewał się czegoś zupełnie innego. W głowie uroił sobie obraz smukłej, postrzępionej fortecy i dziedzińca usłanego wisielcami. Wtedy, gra z pewnością byłaby warta świeczki. Teraz, patrząc na urokliwą placówkę jezuitów, kolekcjoner stopniowo tracił swą pewność. A co, jeśli manuskrypt będzie kolejnym przereklamowanym stekiem bzdur? Mnisią mistyfikacją?
- Zabiłbym każdego, odzianego w czerń grubaska… - mruknął Voyinich, głośno myśląc. Rozradowana gęba Manfreda natychmiast odlepiła się od okna.
- Słucham? Co mówiłeś?
- Że niepotrzebnie się obawiałeś. Mój ty dzielny agencie…

William odpalił papierosa i oparł się o maskę forda. Rozprostował kości. Wilfried poprawił Manny’emu kołnierz i klepnął go w ramię. Pojedyncza chmurka zabłądziła, przysłaniając na moment słońce.
- Powodzenia. I nie waż się wracać bez księgi. Negocjuj dzielnie, gdyby obdzierali cię ze skóry to po prostu się drzyj. Bill ma w schowku colta. – powiedział Voynich, siląc się na zachowanie powagi. Rudy William parsknął, widząc oczy Manfreda, które nagle zrobiły się wielkie jak guziki. Zwietrzywszy podstęp, chudy jak szczapa Manny, roześmiał się bez wesołości. Nie gustował w tego typu dowcipach.
- No idź już. – ponaglił go Voynich, popychając w kierunku mosiężnych wrót. Manfred na głos przełknął ślinę i ścisnął pod pachą swą wierną aktówkę. Odetchnął i w kilka kroków później znalazł się przed drzwiami. Zastukał kołatką. Raz, drugi, trzeci. Nic się nie stało. Drzwi stały nadal niewzruszone. Manny odwrócił się do rozmawiających w oddali towarzyszy. Gestem pokazał, że nikt nie otwiera. Voynich trzasnął pięścią w kolano, Williama coś wyraźnie rozbawiło. Zwinął dłonie w tubę i zawołał:
- Spróbuj siedem razy! To taka mistyczna liczba!
- Bardzo śmieszne, ty rudy parobku bez wykształcenia.- fuknął pod nosem Manfred i wobec braku wsparcia spróbował zapukać jeszcze raz. Drugi i trzeci również. Drzwi nadal pozostawały zamknięte. W końcu, lekko już poirytowany niegościnnością mnichów, Manny zrobił pierwszą rzecz, która wpadła mu do głowy. Zapukał siedem razy. Ku jego zdziwieniu i przerażeniu, wrota prawie natychmiast się uchyliły. Manfred odwrócił się, by sprawdzić czy Wilfried lub Bill widzieli to samo co on. Raczej nie, sądząc po tym, że kolekcjoner oddawał się uldze w pobliskich krzakach, a kierowca bawił się klaksonem. Manfred odetchnął raz jeszcze, przeklął wszystkich bogów jakich znał za to, że pozwolili mu współpracować z Wilfriedem Voynichem, po czym dziarskim krokiem wparował na klasztorny dziedziniec.

Odprowadzającym Gascoine’a mnichem okazał się być szczupły i wysoki dryblas (co wzbudziło w Manfredzie pewne podejrzenia, z racji zakodowanego w głowie obrazu tłuściutkiego kurdupla z wygoloną głową). Z niemałym pośpiechem przeprowadził przedstawiciela handlowego przez niczym nie wyróżniający się dziedziniec z ogrodem, następnie zaś powiódł przez krótkie kręcone schody, później korytarzem aż do drzwi z czarnego drewna. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć krótkiego, rzeczowego „mnie nie wolno.” Właśnie takim stwierdzeniem odpowiadał na wszystkie próby manfredowego nagabywania. Jako że było ich całkiem sporo, pod koniec wędrówki wyglądał na rozeźlonego. Wszystko to niezbyt podobało się Manfredowi, który również denerwował się coraz bardziej z każdym nowym krokiem. Mnisi, których mijał, wzrok mieli wbity tylko i wyłącznie we własne stopy lub, okolicznościowo, w jakieś pisma. W klasztorze panował nieznośny spokój. Cisza, mająca być tylko maską. Zmowa milczenia… Dało się to wyczuć w każdym kamieniu, szumie drzew, odgłosach sandałów, szurających po posadzce. Coś było bardzo nie tak. Manfred zaczął się pocić.
- To tutaj? – spytał zaskoczony, kiedy mnich jak wryty stanął przed czarnymi drzwiami – Już? Tak po prostu? Nie muszę czekać? Zmówić pacierza, wyspowiadać się? Mam po prostu wejść i załatwić sprawę, tak?
- Tak. Prosto aż do kolejnych drzwi. – błyskawiczna odpowiedź. Wysoki mnich pogrzebał w połach płaszcza i wyjął z nich klucze zawieszone na żelaznej obręczy. Bez trudności znalazł odpowiedni z nich i z delikatnością, wręcz namaszczeniem wsunął go w zamek. Zanim odblokował drzwi, ściągnął jeszcze z szyi różaniec i wcisnął go w dłoń Manfreda. Ten zdołał jedynie bezgłośnie poruszyć ustami.
- Przyda się panu. – mruknął mnich. Zamek szczęknął, drzwi otwarły się ze skrzypieniem.

W długim korytarzu o zimnych kamiennych ścianach było bardzo duszno. Wręcz nienaturalnie. Przerażony Manfred poluźnił brzydki, brązowy krawat i otarł czoło chusteczką. Drzwi, które miał przed sobą były zarówno daleko jak i blisko. Manfred Gascoine zdecydowanie nie miał ochoty ich otwierać. Dochodził zza nich przytłumiony głos.
- Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… - powtarzał w kółko. Kształcony w łacinie Manfred szybko przypomniał sobie sentencję. I równie szybko zdębiał. Przecież to z Apokalipsy, pomyślał gorączkowo. I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę. Czemu on to w kółko powtarza? Muszę wyjść, muszę stąd szybko wyjść, bo… Manny nie zdążył wyjść. Zwymiotował pod ścianą. Kąciki ust otarł mokrą od potu chusteczką. Wrócił do drzwi, przez które wszedł. Były zamknięte na klucz. Manfred byłby zwymiotował po raz drugi, zdołał się jednak powstrzymać. Spanikowany ścisnął w dłoni różaniec i powiesił go na wyciągniętej ręce. Z ociąganiem podszedł do drzwi, zza których dochodził głos. Teraz jeszcze mocniejszy, bardziej przerażający. I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę… Manfred nacisnął klamkę, jeszcze mocniej ścisnął łańcuszek i przeszedł swoje ostatnie drzwi w tym ponurym przybytku.

Na środku niewielkiego pokoju klęczał nagi mnich. Zdecydowanie starszy od wszystkich, których Manfred dotychczas spotykał. Musiał być więc przeorem. W dłoni ściskał bicz, którym regularnie smagał się po całym ciele. Na plecach i ramionach, jego skóra już dawno zmieniła się w czerwone szmaty. Po całym pokoju porozrzucane były meble, pergaminy, a także zgniłe jedzenie, kępki włosów, oraz… coś na widok czego Manfredowi na powrót zachciało się wymiotować. Ludzkie odchody. Manfreda Gascoine’a sparaliżował strach, nie pozwalający wykonać mu choćby połowy kroku. Kiedy nieziemski wzrok przeora spoczął na jego twarzy, ścisnęło mu klatkę piersiową. Przeor zerwał się na równe nogi niczym dzika bestia. Dwoma długimi susami dopadł Manfreda i przycisnął do ściany. Przeraźliwie chudą, ale też nieziemsko silną dłonią chwycił za gardło.
- Zgrzeszyłem pychą i poznałem Jego tajemnicę… Przeczytałem dzieło… Jako jedyny… Teraz nie mogę zaznać spokoju… Nie mogę odebrać sobie życia… - pluł słowami zza poczerniałych zębów. Manfred poczuł, że w okolicach krocza rośnie mu mokra plama.
- Weź go ode mnie. Jak najdalej. I nigdy nie grzesz pychą w Jego obecności… Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis. Jak najdalej! – wycharczał, po czym ugryzł Manfreda w ramię. Manny nie pamiętał co stało się później, kiedy pokazał przeorowi krzyż. Ze strachu i bólu, stracił przytomność. Kiedy się obudził, przeor gdzieś zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Księga z majestatem leżała wciśnięta w kąt.

Voynich był z niej bardzo zadowolony. Manfred Gascoine jednak zmienił zawód.

*

Karawana kupiecka, Schwarzwald, południowe Niemcy, rok 1583, czyli długi jak smoczy ogon, głośny jak konnica podczas szarży, cuchnący nieświeżymi małżami i potem, obwoźny sklep.


Wbrew wszelkim pozorom, kupiecki konwój, przemierzający mityczny Czarny Las, nie śmierdział podgniłymi małżami, tylko siarką. Od samej „głowy”, którą stanowili konni najemnicy, po sam, politycznie poprawnie się wyrażając, „odbyt”, którą stanowili ci sami, tylko że trochę bardziej obdarci, słownie w każdym segmencie karawany, śmierdziało siarką i spalenizną. Nawet specjalny komitet powołany czwartego dnia od czasu opuszczenia Genui nie zdołał wyjaśnić tej dziwacznej sprawy, zadowalając się tezą, którą wysnuł pewien prosty handlarz rybami, dodać trzeba że wyjątkowo dosadnie i przekonywująco: „W dupach się wam miesza, śmierdzieć śmierdziało zawsze. Karawana musi śmierdzieć.”. Koniec końców uczestnicy wyprawy do Królestwa Polskiego zapomnieli o siarczystej woni i zaczęli ją ignorować, aż zignorowali kompletnie. W długiej i pełnej zawirowań historii kupieckich karawan zdarzały się przecież zapachy o wiele bardziej cuchnące od zwykłej, Bogu ducha winnej, siarki. Poza tym, każda woń, choćby najbardziej szpetna, traciła na znaczeniu wobec mistycznego piękna Schwarzwaldu. Zatopiony w delikatnej, mroźnej aurze świtu las i krajobrazy, które co jakiś pojawiały się na horyzoncie wyglądały iście magicznie. Ciemno, dziko i ponuro… ale jakże pięknie! W stosunku do dusznej Genui, schwarzwaldzkie powietrze było tak czyste, że dotychczas skarżący się na katar i kaszel po wkroczeniu do lasu zostali cudownie uzdrowieni. „Cud!” krzyczeli jedni, „gówno prawda!” wołali drudzy. W jednym aspekcie, genueńska karawana niczym się od innych nie wyróżniała. Jazgot, harmider, tumult. Te trzy słowa w pełni oddają wrażenia dźwiękowe, które towarzyszyły uczestnikom wyprawy w ich codziennych zmaganiach. Było głośno do szaleństwa. Mało który człowiek, choćby o anielskiej cierpliwości, zniósłby mieszankę złożoną z dziecięcego płaczu, szczęku żelaza, kłótni dwóch przygłuchych i ujadania psa, która swoją kulminację osiąga dwa kroki dalej. Wszechobecny hałas miał odciskał więc dość znamienne piętno na humorach podróżników. Maszerowali wściekli, naburmuszeni i źli na jakąś wyższą siłę, w zależności od wyznawanej religii. Była wczesna wiosna. Świt. Morale podłe, jazgot wyjątkowo silny. W dodatku zaczął padać deszcz. No i śmierdziało siarką. Ale kto by zwracał na to uwagę…

W okolicy wozów z arbuzami aż wrzało. Po porannym wodopoju wywiązała się bójka pomiędzy dwoma kmieciami, którą to z lubością oglądała teraz połowa kupieckiego towarzystwa. Dwaj kmiecie, Marko i Alfredo, wili się w błotnej zupie, obrzucając się nawzajem wyzwiskami i najzwyczajniej w świecie, piorąc się po pyskach. Bitwa była bardzo zażarta i pobieżny obserwator mógłby mieć spore trudności w odgadnięciu kto jest w sporze górą. Owszem, Marko miał nieco bardziej obitą gębę, która przypominała gigantyczne, rozkwaszone, robaczywe jabłko, ale to Alfredo przyjmował najbardziej bolesne ciosy, między innymi w przyrodzenie (co grupa gapiów, a przynajmniej jej męska część, skwitowała donośnym „ooouuu”). Dopiero po wnikliwej ocenie sytuacji można było stwierdzić, że to właśnie Alfredo ma się gorzej, czego dowodem były pląsające w nieładzie oczy, szukające pomocy z zewnątrz. Marko zaś doznawał prawdziwej pasji i zyskiwał coraz większą przewagę, unieruchamiając tymczasowo przeciwnika poprzez siedzenie mu na brzuchu. Tłum reagował różnie, głównie radością, zupełnie nie adekwatną do błagalnych spojrzeń Alfredo. Nic dziwnego… Poranna bójka przy wodopoju była jedną z nielicznych form rozrywki, jaką kupcy umilali sobie czas. Było całkiem wesoło.

W międzyczasie rozpadało się na dobre. Drzemiąca na workach wypchanych owocami staruszka otwarła prawe oko i rozejrzała się po okolicy. Zanim odpowiedziała sobie na pytanie, skąd na diabła, tylu tutaj ludzi, ujrzała przyczynę zgromadzenia i lekceważąco wydęła wargi.
- Widzisz kocurze? – odezwała się, głaszcząc swego czarnego pupila po grzbiecie – Upadek obyczajów.
- Mówiła coś babka? – zamiast kota, babce odpowiedział po niemiecku wysoki jegomość o posiwiałych włosach i pociągającej aparycji. Opierał się plecami o wóz. Wyglądał na dostojnego osobnika, zupełnie nie pasującego do rozwrzeszczanej tłuszczy. Był chyba trochę znudzony widowiskiem.
- Mówiłam do kota. Widzisz młodzieńcze, starzy ludzie tak mają. Gadają ze zwierzętami, bo kto inny chciałby ich słuchać? Od dawna obijają sobie gęby? – spytała, wskazując sękatym palcem błotnistą arenę. Dystyngowany podróżnik wzruszył tylko ramionami i pogładził się po brodzie.
- Będzie z kwadrans.
- A… A o co poszło? – babka podrapała kota za uszami, aż mruknął. Wysoki mężczyzna otaksował kocura wzrokiem i z powrotem przeniósł go na staruszkę. Miał w oczach coś takiego, że babce zakręciło się w głowie. Przez chwilę ujrzała kilka obrazów z przyszłości, ale nie zapamiętała większości z nich. Był to jeden z częstych ataków niechcianego jasnowidztwa. Oznaka starzenia się. Zobaczyła uschnięty palec, jakąś opasłą księgę i przepaść, tyle zapamiętała.
- O dziewczę, a jakże. – odparł po chwili zwłoki mężczyzna. Babka doznała dziwnego wrażenia, jakby ktoś pogrzebał jej w głowie, narobił bałaganu i wyszedł. Opuściła wzrok i wbiła go z powrotem w kota. Nieznajomy uśmiechnął się pod nosem. Było w nim coś niepokojącego. Staruszka zanotowała sobie w myślach, że trzeba na niego uważać.
- Pewnie o tą piegowatą, co wydaje kapustę. – stwierdziła rezolutnie. Jej rozmówca uniósł brew.
- Skąd babka wie?
- Dużo obserwuję. Patrzę i widzę. Patrzeć nie zawsze znaczy widzieć. Widzieć nie zawsze znaczy obserwować. Gdzieś to już słyszałam… – zamyśliła się staruszka – W każdym razie tego akurat nie obserwowałam. Piegowata mi mówiła, pomagałam jej przy kapuście.
- Mogłem się domyślić. – mruknął nieznajomy, wracając do oglądania pojedynku. Babka odniosła wrażenie, że jest lekko zawiedziony. Co jest z nim nie tak kocie?, pomyślała. Czyżby był… Nie dokończyła swej myśli, gdyż w okolicy eksplodował wiwat ku czci zwycięzcy. Nieznajomy w czarnym płaszczu klasnął tylko dwa razy w dłonie i stłumił ziewnięcie. Staruszka dźwignęła się na ramionach i usiadła na wyższym worku. Okazało się, że zwycięzcą został Alfredo. Marko leżał dobre cztery kroki od niego i szukał w błocie zębów. Los potrafi płatać figle.

O ile w okolicy wozów z arbuzami zabawa była przednia, o tyle w pobliżu obwoźnej hostii ludzi było jak na lekarstwo, co dość jednoznacznie obnażało stan uduchowienia włoskich, i nie tylko, kupców. Przy dogasającym ognisku siedziało tylko kilku duchownych, dojadając resztki warzywnej pulpy, którą skonstruowali w błyskawicznym tempie zanim jeszcze wzeszło słońce. Dwóch franciszkanów, dominikanin, bliżej nieokreślony, zarośnięty kaznodzieja i ksiądz. Takie towarzystwo obradowało wśród szczątków ogniska. Obradowało dość żywiołowo, co było co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę porę dnia. Sprawa tyczyła się szkółek przyklasztornych. Jedni uważali je za wzorcowe placówki, dostarczające fundamentalną wiedzę, inni za przestarzałe ruiny dawnej, klasycznej edukacji. Tak naprawdę, postronny obserwator debaty, nie zrozumiałby z niej prawie nic, jako że wygłaszana była w sposób absolutnie pompatyczny, wliczając w to wszelkie łakome kąski w postaci łacińskich sentencji, czy cytatów z najróżniejszych przekładów Biblii. Poza tym, nawet gdyby zrozumiał to i owo, pewnikiem zanudziłby się na śmierć. Oczywiście duchowni bawili się w najlepsze, czując się zapewne jak podczas jednej z wieczerz Sokratesa. Przełknąwszy spory kawałek marchwi, tkwiący mu w przełyku, głos zabrał ciemnowłosy dominikanin.
- Mamy reformację. Kontrreformację. Bodaj byłaby jeszcze kontrkontrreformacja… Świat się zmienia, drodzy bracia. Trzeba się z tym pogodzić i podążyć z duchem czasu.
- Racz nieco ostrożniej dobierać słowa, szczególnie zachwalając reformację. Bądź co bądź, jesteśmy w katolickim środowisku, a i ja ochoty nie mam tego słuchać. – szepnął ksiądz, ze złością pakując do ust kawałek selera. Brodaty kaznodzieja kiwnął głową.
- Ojciec Krzysztof ma słuszność. Nieroztropnie jest rozmawiać w dzisiejszych czasach o zmianach. Jeszcze cię kto za zdrajcę weźmie, ekskomuniką obłoży, w najgorszym wypadku na stosie spali lub kołem połamie. Z tą reformacją. – brodacz przemielił w zębach to co miał przemielić i połknął – To ostrożniej bracia. Apeluję o roztropność. Nie nam o tym dyskutować i nie tutaj. Quo licet Iovi, non licet bovi.
- Źle mnie zrozumieliście bracia… Zmiany! Zmiany, nie kacerstwo ani zdrada. U podwaliny wszystkiego stoją właśnie one. Zmiany, zmiany, zmiany. – podjął próbę usprawiedliwienia dominikanin. Jeden z franciszkanów, ten starszy, tej próby nie wytrzymał.
- Na litość Boską, zamknijże w końcu ten kaczy dziób! Wszyscy wiemy, żeś najpóźniej wczoraj skończył pić i jeszcześ pijany! Ja głowy za ciebie kłaść nie będę, jak ktoś usłyszy do czego tu nawołujesz. Zebrało mu się, zmian mu mało! Zmiany są takie, że coraz więcej jest trupów, zbyt mało miłosierdzia. A ty o zmianach…
- Ależ bracie Al…
- Vade retro me! – ostatecznie uniósł się brat Alessandro, zrywając z miejsca i krztusząc się warzywną pulpą. Zdenerwowany franciszkanin nie uszedł dwóch kroków, kiedy jakieś biegnące dziecko wyrżnęło mu głową w krocze, niczym taranem. Mnich jęknął rozdzierająco i siłą pędu przewrócił się na szczątki ogniska, rozbryzgując po okolicy zawartość kociołka. Dziecko, jak się okazało, miało trzydniowy zarost i cuchnęło gorzałką. Był to najprawdziwszy karzeł, rodem z cygańskich cyrków. Nie wiadomo czy brat Alessandro wydzierał się bardziej z powodu tego, że rozżarzone węgle opalały mu nerki, czy ze strachu przed wynaturzeniem, które właśnie leżało mu na brzuchu. Faktem jest, że krzyczał niemiłosiernie, aż zgromadzeni wkoło bracia (dokumentnie obryzgani różnokolorową mazią) musieli zasłonić uszy dłońmi. Nim ktokolwiek zdążył cokolwiek wyjaśnić, na dwójkę leżącą w węglach wpadł zasapany najemnik. Co jest oczywiste, także on wywrócił się i runął jak długi na ziemię. Szczęścia miał jeszcze mniej, wycierając twarzą z ziemi resztki osobliwego, mnisiego śniadania. Przygód nie było końca. Cała trójka, jak na komendę, zerwała się na równe nogi i spojrzała na siebie spod byka. Zarówno ojciec Krzysztof jak i brat Jakub, przyglądający się wszystkiemu z boku, mieli wrażenie, że najemnik za moment zabije karła wzrokiem.
- To czarownik! Sługa szatana! I złodziej! – wypluł z siebie wykidajło. Zza pasa wyjął drewnianą pałkę.
- Ograbił mi całą sakwę, diabelski pomiot! Teraz mi już nie uciekniesz. Chcesz coś jeszcze powiedzieć zanim cię obiję, chłystku?

Kupcy z karawany mieli dziś wyjątkowo rozrywkowy poranek.
 
__________________
Wiejski filozof.

Ostatnio edytowane przez M.M : 08-03-2009 o 20:32.
M.M jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172