Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-12-2009, 20:46   #1
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
[Wampir: Mroczne wieki] Nie otwieraj oczu pod wodą

Nie otwieraj oczu pod wodą






Eugenio


Zabij go.

Eugenio otworzył oczy. Leżał we własnym łożu, jego blade stopy wystawały spod przepysznej kołdry niczym kły słonia.

Zabij go i sam rządź.


Eugenio jęknął i nakrył głowę kołdrą. Na nic dziś nie miał ochoty. A na pewno nie na przewroty, zamachy i rewolucje. A jednak...

Zabij go...

Szeptał mu ciężki od haftów kaftan na stojaku obok łóżka, ostatni dar Graziany, pomnik jej doskonałego gustu i kontaktów handlowych jej męża i ghula. Zabij go – widział w oczach Brujaha Custodio. Zabij go – szemrały suknie Graziany i szczękały szczypce Kraba. Zabij, zabij zabij – domagało się morze, uderzające o nabrzeże. Zabij go, a księżna Pallotino cię poprze – pisał mu wprost przywódca zboru Tremere z Coruny. Zabij go, bo ten głupiec wygubi nas wszystkich – podpowiadał mu własny zdrowy rozsądek. Eugenio ściągnął z twarzy ciężkie aksamity.

- Kurwa, nie teraz! - oznajmił światu. - Zajęty jestem! Śpię!

Świat zignorował jego wypowiedź i pokonany Eugenio wywlekł się z piernatów. U księcia miał być już wczoraj, ale najpierw spał, potem polował, potem... a potem to mu się nie chciało. Nie chciało mu się patrzeć na tego kretyna, któremu Bóg odjął rozum razem z instynktem samozachowawczym i który piłował gałąź, na której siedział. Gdyby siedział na niej sam, Eugenio nie przejąłby się zbytnio, ale niestety, prawda była taka, że Eugenio zajmował na tej gałęzi poczesne miejsce obok jego szlachetności księcia i jego słabowitego na umyśle synalka. I oto księciu przyszło do głowy wysłać Celestina na łono Abrahama. Możliwe implikacje tego posunięcia zważyły Tremerowi humor już przedwczoraj, a dzisiaj nie było ani o jotę lepiej. Oto bowiem książę był łaskaw zetrzeć z powierzchni ziemi jedną z ostatnich lin, które cumowały Cykadę do człowieczeństwa. Ta celtycka dziwka przeżyła swój lud, swoich bogów, pogrzebała świat, który ją narodził, straciła syna, a teraz Damaso zabił mężczyznę, który – Eugenio był tego pewien – był niegdyś jej kochankiem, i choć nie żyli już razem, nadal łączyło ich wiele. Teraz Cykada straciła wszystko prócz swojej twierdzy i Eugenio wcale by się nie zdziwił, gdyby przed posłuchaniem zewu morza i zatraceniem się w odmętach Cykada postanowiła urządzić w mieście małą, acz cieszącą oko pożegnalną hekatombę. Drugą sprawą było puste krzesło klanu Malkavian. Eugenio żywił uzasadnione obawy, że Damaso posadzi na nim lodowaty tyłek tego szarlatana Ischyriona. A to mogło dać równie widowiskowe efekty jak Cykada w szale bojowym. Kwestia morderstwa biskupa, zaginięcia książęcego statku i storturowanych zwłok kapitana wobec tych wydarzeń schodziła na dalszy plan.

Jednym słowem, trzeba było się ruszyć, zanim książę znowu podejmie samodzielnie jakąś decyzję. Eugenio zerknął na list od da Labrery. Przeczytał raz. Przeczytał drugi. Przewrócił oczami.

Kretyn. Jak Boga kocham. Kretyn.


Książę domagał się stanowczo, aby Eugenio ustalił, jaki morski potwór zaatakował „Estrellę”. Proszę bardzo. Książę każe, Eugenio znajdzie potwora. Zaciskając zęby, przeszedł do biblioteki i z furią zaczął kartkować księgi.


Czy ten potwór jest dość przerażający?


A może ten bardziej przypada księciu do gustu? Ma takie wielkie zęby!


Może jednak ten?



A może to był Lewiatan, zerwał się z boskiej smyczy, podpłynął cichaczem pod galicyjskie wybrzeże i przyczaił się w oczekiwaniu na świętobliwego Benedicta? Kurwaaaa.

Eugenio nie wyznawał się za bardzo w morskich potworach. Wiedział natomiast dwie rzeczy. Żaden z nich nie jest piśmienny, żaden z nich nie posiada poglądów politycznych, a księciu i tak trzeba pokazać jakiegoś potwora. Jeśli wbił sobie do głowy, że takowy zabił jego ghula, to znaczy, że takowy istnieje. A przynajmniej Eugenio będzie tak twierdził, bo książę ma zawsze rację.

Z dwiema księgami pod pachą powrócił do sypialni, gdzie pozwolił, aby sługa go przyodział. Kiedy już stał w nowym kaftanie, na którym – jeszcze – nie było śladów wizyt u Nosferatów w postaci kłaczków kociej sierści, w drzwiach stanęła niedawno najęta służąca, wdzięczna młódka o kasztanowych włosach i zielonych oczach. Dygnęła i czekała, aż ją przywoła.

- Rosalba – Eugenio był z siebie dumny. Nawet imię zapamiętał. - Coś się stało?
- Pan gniewny będzie, przepraszam, ale ważnej rzeczy żem się dowiedziała, a pan mówił, że jeśli posłyszymy coś niezwykłego, zaraz opowiadać mamy.
Eugenio pokiwał łaskawie głową.
- Wyszłam w południe, choć pan zabronił... ale statek, na którym narzeczony mój sternikiem jest, wrócił i pobiegłam przywitać się. Narzeczony mój niezwykłą rzecz widział na morzu, od lądu daleko.
- Do sedna! - Eugenio machnął ręką.
- Czeka na dole.
- Przyprowadź!
Żeglarz był bosy, a przyodziewek jego też nie pierwszej nowości. Eugeniowi przypadło jednak do gustu jego baczne, czujne spojrzenie, wysoki wzrost i całkiem urodziwa jak na pospólstwo twarz. Żeglarz podniósł oczy z ukłonu i oblizał wargi. Oczy miał niezwykłe – przejrzystej, jasnobłękitnej barwy.
- Rosalba mówiła, że pan ciekawych wieści spragnion.
- Tedy mów.
- Widziałem na morzu Celestina Inigo, któren zmarł przed dwoma dniami.
To, że ktoś zadbał o poinformowanie ciemnego ludu, że ich ukochany grajek opuścił ten padół, nie było niezwykłe. Eugenio zanotował sobie w pamięci, że musi ustalić, kto wykazał się taka zapobiegliwością. Tymczasem jednak miał tutaj łgarza, który twierdził, że martwy – bo wszak Eugenio sam wszedł do studni i trzymał w dłoniach tłusty popiół, w jaki obrócił się Malkavianin – Celestin pływa sobie po morzu.
- Mów dalej – skinął marynarzowi, a jego oczach zapaliły się niebezpieczne błyski.
- Dwa dni temu to było, pod wieczór. Opar się snuł, ale nie przy wodzie, tam go zobaczyłem. Płynął z osiemset stóp od naszego statku, nagi jak dziecko nowo narodzone.
- Skąd wiedziałeś, że to on?
- Dwa lata temu wielmożna pani Mendoza najęła mnie na odźwiernego przy uczcie. Pan Inigo pogawędził ze mną przy bramie, dał mi srebrną broszę i opowiedział krotochwilę o odźwiernym bramy piekielnej. Stąd go znam. A pomylić niesposobna, wszak on czerwone znamię na twarzy miał, po tym go poznałem.

Żeglarz nie łgał. Eugenio był tego pewien. Pozostawała jeszcze jedna mozliwość – ktoś go tych bredni precyzyjnie nauczył. Eugenio był skłonny uwierzyć, że coś takiego miało miejsce. Ale nie w to, że zwykły śmiertelnik rozpoznał twarz widzianego jeden raz w życiu człowieka we mgle, z odległości ośmiuset stóp.

- Mój drogi – Eugenio podszedł do okna i pchnął okiennice. - I ty, Rosalbo. Podejdźcie tu. Widzicie dach cechu ludwisarzy?
Obydwoje skinęli milcząco, a Eugenio zapytał z uśmiechem.
- Ile na nim śpi gołębi?
- To za daleko, mój panie, i ciemno! - zaprotestowała Rosalba.
- Moim zdaniem, z osiemset stóp – odparł pogodnie Eugenio. Marynarz liczył. Nawet nie przymrużył oczu.
- Szesnaście na dachu, cztery na wieży – oznajmił z niezachwianą pewnością.
Eugenio stłumił przekleństwo i sam policzył. On widział, ale on był Kainitą. A narzeczony Rosalby musiał mieć po prostu ponadprzeciętnie ostry wzrok. Bystrooki marynarz nie pomylił się ani o jednego gołębia.

Co znaczyło że... do morskich potworów dołączył nagusieńki jak Jezus w stajence Celestin, który powstał z prochów i zabawiał się odświeżającą kąpielą. Eugenio potarł twarz.

W ciszy wyraźnie rozbrzmiały dobiegające z portu krzyki, tupot wielu nóg i szczęk broni, a Eugenio, przełożony zboru Tremere w Ferrolu zdał sobie sprawę, że tym razem zaspał. Książę nie tylko podjął samodzielnie jakąś decyzję, ale i zdążył wprowadzić ją w życie.





Iblis


Książę pragnął jego śmierci. Książę pragnął śmierci wielu, ale to jego dzisiaj zaszczycił swą brudną przyjaźnią, jemu podał rękę i przekazał zaszczyt - wolne po śmierci Celestina miejsce w radzie. Najstarszy Malkavian w mieście. Przywódca, który nie ma komu przewodzić. Książęca zabawka.
Na chwilę jeno, bo Iblis nie miał wątpliwości, że tym, co go wyniosło na to zaszczytne miejsce, była książęca chęć wprawienia Cykady w gniew. Dlatego wezwał go dzisiaj, dlatego kazał mu usiąść na ozdobionym błazeńską maskę krześle. I dlatego wysłał go, aby przekazał Cykadzie rozkazy. Jego! Potomka Kruka.

O tak. Książę pragnął śmierci wielu, a jednym z nich, obok Ischyriona, była przywódczyni Gangreli. I Ischyrion wiedział, że jego wyniesienie, i jego poselstwo do Oka Zachodu, jest niczym innym jak policzkiem wymierzonym celtyckiej wampirzycy. Damaso liczył, że usłyszawszy zakaz opuszczania lądu z ust syna Kruka, Cykada wpadnie w szał. Liczył, że rzucą się na siebie, że utopią się we krwi. Że jedno zabije drugie. Nieważne, kto kogo. Książę będzie miał jednego do zabicia mniej.

Ischyrion przeczuwał, że umrze. Że koniec jest już bliski. Nawet Anastazja, słodka Anastazja to czuła. Dziś, zanim udał się do księcia, zaszedł do ogrodu rodu da Cunha, by choć przez chwilę dać wytchnienie swej tęsknocie i ucieszyć oczy jej widokiem.
- Śniłam o tobie - powiedziała mu z dziwną obojętnością. - Śniłam o królu, któremu żelazna korona wyrastała wprost z czaszki, szarpały go wilk i wąż morski, i król ten upadł. I widziałam błękitną gwiazdę ponad niemi, przemknęła ona nad miastem i zapadła w ciemne wody zatoki, by tam umrzeć. Od tej gwiazdy zajęło się twoje odzienie i spłonąłeś.
Czyż to szum morza igrał z jego słuchem, czy naprawdę słyszał w jej głosie zimną satysfakcję? I czyż w dniu śmierci Celestina niebo nie uroniło błękitnej gwiazdy, o której mówiła?

O tym wszystkim myślał, stojąc przed wyrastającym ze skały Okiem Zachodu. Nie, nie... o jednym jeszcze. Wspomnienie, cudze wspomnienie, napływające z krwią imię.
- Aurana!
Jasne włosy Cykady w mroku jaskini są ciemne jak pęki wodorostów. Odwraca się z uśmiechem, którego nigdy później u niej nie widział. Chwyta jego-Celestina za rękę i pociąga w toń.
- Chodź! Pokarzę ci cuda tego świata!

- Aurana!
W wąwozie kłębią się moryskowie. Za nimi zamek, maleńka twierdza.
- Aurana! Na Boga! Na wszystko, co nas łączy! Aurana! Nie możesz! Tam są kobiety! Dzieci! Oni nie są winni! Aurana!
Ból w gardle zdartym krzykiem. On-Celestin szarpiący Cykadę za ramię. I jej twarz, kiedy wreszcie się odwróciła. Zimna i bezlitosna, o martwych, zapatrzonych w dal oczach.
- Zabić ich. Zabić ich wszystkich - rzuca rozkaz ponad głową jego-Celestina, a jej głos jest równie bezlitosny jak głos Anastazji.

A teraz Celestin był martwy i Ischyrion wiedział, że naiwnością byłoby oczekiwać, że Cykada nie jest tego świadoma. Spokojne lata, jakie dało mu wstawiennictwo starszego Malkavianina u dawnej kochanicy, właśnie dobiegły końca.

Krata pomału poszła w górę, i Ischyrion, prowadząc swego konia za uzdę. Jakiś młodzieniec o zimnych oczach ryby odebrał od niego zwierzę. Poprowadzono go schodami w górę wieży, a potem zawieszonym w powietrzu nad falami mostem do kolejnej wieży. Nie był tu nigdy, ale wiedział, że tę samotną wieżę zamieszkuje Cykada.

Stała odwrócona tyłem, zapatrzona w światło bijące z kominka. Wieża drżała od fali przyboju, a Cykada w ciemnej, prostej sukni zdała mu się znagła mała i słaba, tak jak dziesięć lat temu, kiedy przyniesiono wieści o śmierci jej syna - głos miała dumny, ale Ischyrion widział jej skurczone nagle jak skrzydła ramiona. Żałował, że nie widział wtedy jej oczu.

Ale to tylko chwila, krótka jak śmiertelne tchnienie. Znów widział wijące się sploty morskiego węża, przebijające przez jej sylwetkę. Cykada, pani żeglarzy. Ta, która nie zna wahania. Ani litości - przypomniał sobie Ischyrion, i przypomniał sobie rozkaz księcia. Ani Cykada, ani żaden ze Zwierząt nie może bez zezwolenia opuścić lądu. Jak to rzec? Jak ci powiedzieć...Aurana!...żeś teraz niewolnicą, że książę wziął morskiego węża na łańcuch?

Odezwała się pierwsza, choć nie odwróciła niego twarzy.
- Wysłał cię, byś się upewnił, czy dotrzymam przysięgi? - w jej głosie jak fala przyboju pobrzmiewa gniew. - Czy nie osłabł mój honor? Powiedz mu, że nic się nie zmieniło. Dałam słowo. Oddałam swego syna. I jeśli bym musiała, zrobiłabym to powtórnie. Ale powiedz mu, że żałuję. Każdego dnia żałuję tej decyzji.

Odwraca się. Ischyrion zrazu myślał, że wampirzyca trzyma w dłoni czerwoną chustę. Ale to była krew, krew tryskała z jej nadgarstka, wartkim strumieniem oblała komnatę, wpełza po ścianach, nurt niemal zwalił Ischyriona z nóg.


Oto bowiem został zabrany na brzeg czerwony rzeki i począł tonąć, a w szkarłatnych odmętach czaił się morski wąż - starszy i szybszy od niego.


- Celestin nie żyje - wycedziła. - Żałuję, żem nie widziała twej twarzy, gdy Labrera posyłał go na śmierć.





Dante Sorel



Życie wyciekało z eremity z każdym oddechem, który opuszczał jego zwiędnięte usta i Dante Sorel wiedział, że koniec jest już bliski, i że nie pomoże ani wywar z żadnych ziół, ani nawet umiejętności Graziany. Na przybycie tej drugiej zresztą nie liczył. Wypacykowana Tremere leczyła bogatych. Nie pofatygowałaby się do biednego eremu na wybrzeżu, nawet na prośbę spokrewnionego. Towarzyszył mu tylko Dante, który lata temu postawił tu erem i zadbał o sprowadzenie franciszkanina. Krzepki i rumiany, wówczas w sile wieku mnich wydał mu się zaprzeczeniem eremity – ale wszak poświęcił się temu życiu do reszty.
Teraz był już starcem i umierał. Krzepkie niegdyś dłonie leżały bezwładnie na pledzie. Dante miał ochotę wyć. Eremita leczył biedaków. Na okolicznych skałach w każda pogodę rozbrzmiewał stukot jego okutego żelazem kija i pojawiała się przygarbiona sylwetka mnicha, obarczonego koszem z ziołami. Nawet teraz ich wonne pęki suszyły się u powały. Ale żaden z biedaków, którzy biegali do starca z byle przypadłością, nie powiadomił kościoła o jego chorobie. Żaden też nie przyszedł teraz, kiedy mnich konał, by towarzyszyć mu w jego ostatnich chwilach na tym padole łez.
- Mają dość własnych zmartwień i własnego bólu. Nie możesz ich za to winić – powiedział mu mnich, zanim Bóg litościwie sprowadził na niego sen.
Tak, pomyślał wtedy Dante, zaciskając zęby. Ale nie widzę też powodu, by ich za to cenić.
Mnich otworzył oczy, dłonią szukał jego ręki.
- Panie Sorel? Panie Sorel? Czy świta już?
- Nie, bracie. Środek nocy.
- Panie Sorel, nim skonam... nad paleniskiem kamień luźny. Dobra trochę zachowałem z czasów mych grzesznych... Pan rozda. Biednym z nabrzeża. Zioła, żal marnować, dobrze podsuszone... pan odda mniszkom. Albo lekarzowi jakiemu. I księgi, te dwie... Ta trzecia, dla ciebie. Ja wiem, że wy nie wszyscy... - dłoń starca zacisnęła się jak obcęgi. - Widzenie miałem. Król w żelaznej koronie, co mu wprost z czaszki wyrastała, upadł szarpany przez morskiego węża i wilka. Widziałem gwiazdę, błękitną gwiazdę na nieboskłonie, co pędziła umrzeć w oceanie, ale ze skał zstąpił mąż o twarzy szlachetnej. Jego ramiona wielkie były jak góry, i on sam jak góra był wysoki, i roztrącił stopami morskie potwory wijące się w głębi wodnej, palcami smukłymi jak wieże katedr pochwycił gwiazdę i włożył ją na dłoń jak pierścień, a wydał mi się wyższy niż zabity król... Będę... będę modlił się za ciebie, chłopcze, ja wiem, że wy nie wszyscy...

Zamilkł. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w drzwi, lecz Dante wiedział, że mnich patrzy już na inny świat. Zbielałe usta starca wyszeptały imię kobiety i światło w jego oczach zgasło.


Dante zamknął jego powieki i zakrył twarz pledem. Wyszedł w chłód nocy. Niewielki erem przyczepiony do skał wznosił się w połowie drogi między Ferrolem a twierdzą Oko Zachodu. Okolica tu była dzika i bezludna, z rzadka tylko do twierdzy ciągnęły wozy z towarami, które łatwiej było dowieźć lądem. Miejsce zawieszone pomiędzy morzem a skałą, spłachetek żyznej ziemi, na której mnich hodował najpotrzebniejsze zioła, kamienny krzyż i wąska ścieżka w kolczastych zaroślach, prowadząca do źródła. Tu oto mnich znalazł swoje przeznaczenie, i swój koniec. Dante chciał zapytać towarzysza, czy ten wierzy w przeznaczenie, ale zrezygnował. Aimar kopał grób dla mnicha. Rozebrał się, by nie powalać odzienia, i rył pracowicie w kamienistej glebie. Po nagich plecach, wygiętych w pałąk, nachylonych nad kamieniem ciekła strużka potu. Zresztą – Dante był niemal przekonany, że Aimar nie wierzy w nic prócz siły swych rąk i bystrością swych oczu, wszystko inne budzi w nim wątpliwości. Był stąd. Paula mówiła, że ludzie z Galicji, ci żyjący na nabrzeżu, na krawędzi morza i skał, są szczególni.
- Powiedziała: ludzie w moim kraju są drapieżni jak sokoły – dopiero echo własnego głosu, odbijające się od skał sprawiło, iż pojął, że w zamyśleniu mówił na głos. Aimar podciągnął się na krawędzi grobu, otarł twarz brudną dłonią. Przyglądał się Dantemu ciekawie, przekrzywiając głowę jak ptak, po czym wyrecytował z niezwykłą wprawą:

Ludzie w moim kraju są drapieżni jak sokoły,
ich pieśni jak tchnienie zimy targające konary
ich śmiech trzeszczy jak płomień w suchych drwach
ich kroki mocno ryją piasek.
Zabijają i kradną, piją i rzygają
ludzie w moim kraju.
Są dobrzy, gdy mają garść grosza
i wierzą w przeznaczenie.

Nie znalazłszy na twarzy Dantego zrozumienia, ściągnął usta w wyrazie zawodu i spokojnie sięgnął po koszulę.
- Aimar, co to? - otrząsnął się Dante.
- Wiersz.
- Czyj?
- Martwego poety.
- Mam cię ciągnąć za język?
- Jego pociągnęli. Aż się oderwał.
- Aimar, posłuchaj...
- Nie ma o czym mówić. Zapomnij.- Aimar uciął twardo dyskusję. - Stare wiersze. Nic nie znaczą. Idę do źródła, trzeba obmyć mnicha przed pochówkiem.
I już znikł w zaroślach, po chwili ucichło też jego pogwizdywanie. Zdawało się, że nie było go wieki. Dante wyniósł ciało mnicha na dwór i ułożył je na kamiennej ławie pod eremem. Wtedy usłyszał tętent, a chwilę później końskie rzężenie.

Koń który wpadł z zakrętu drogi przed erem, był wielkiej krwi. Maleńka głowa, smukłe pęciny, dumna pierś. Musiał biec wiele godzin, bez wytchnienia. Po jego kasztanowych bokach spływała krwawa piana. Odziany w luźne szaty jeździec zeskoczył na ziemię, pogładził dyszącego ciężko konia po chrapach, wyszeptał coś do końskiego ucha.
Za jego plecami Dante widział, że Aimar ostrożnie przypadł do ziemi na ścieżce między kolczastymi zaroślami, z nożem w ręku, uważny, ostrożny, niezauważony.
Obcy jeździec ściągnął zawój z głowy, ukazując Sorelowi twarz o drapieżnych, ptasich rysach. Jego oczy były jak kawałki onyksu, osadzone w twarzy tak ciemnej jak heban. Czerń w czerni.
Gdy się odezwał, w jego głosie obcy akcent wibrował jak obca muzyka.
- Witaj, nieznajomy. Jestem w drodze do tej, której serce jest moim domem. Koń mój zdrożon, napoić go muszę, było tu niegdyś źródło, ale znaleźć go nie władnym, zbyt wiele lat minęło. Czy zechcesz wskazać mi drogę?

Wtedy Dante Sorel dostrzegł, że chrypliwy oddech rozpycha piersi wycieńczonego konia, lecz nie jeźdźca. Przybysz nie oddychał.




Saban



Światło świec pełgało po kolumienkach kutej balustrady, złociło się szachownicy, rozpalało błyski w oczkach pierścionków Salome. Saban przeciągnął się leniwie.
- Szach i mat – oznajmił Jokanaan bezlitośnie.
- Powinieneś dać wygrać naszemu gościowi, księżycu mego życia – Salome delikatnie zwróciła mężowi uwagę.
- Gość powinien dwa razy pomyśleć, zanim usiadł do gry, słońce moich oczu – odparował Nosferatu.
Saban zaśmiał się swobodnie i wydobył sakiewkę, odliczył starannie monety.
- Kto nie gra, ten nie przegrywa, ale i nie ma szans na zwycięstwo.
Jokanaan zarechotał, Salome uśmiechnęła blado, położyła lekko upierścienioną dłoń na ramieniu Cygana.
- Zostaniesz z nami na wieczerzy, Sabanie?
Ravnos miał co prawda pewne obawy, czy Nosferatu nie podadzą mu szczura, albo – uśpiwszy jego czujność – nie domieszają do pucharu własnej krwi, ale nie chciał też odmówić wprost. Usadził sobie na kolanach wdzięczącego się do niego kota Salome, ogromnego bydlaka o uszach pociętych bliznami, i skinął z uśmiechem wampirzycy.

Wieczór był równie leniwy jak wyciągnięty na jego kolanach kocur. Trzy dni temu spokrewnionych postawiła na nogi wiadomość o śmierci książęcego ghula i zaginięciu jego statku, dwa dni temu po katach szeptano tylko o śmierci Celestina i zmasakrowanym trupie kapitana „Estrelli”, którego Cykada cisnęła pod stopy księciu. A dziś życie w Ferrolu zdawało się powracać w utarte koleiny leniwej codzienności. Zza skał wynurzał się jakiś statek, w porcie trwał rozładunek, pomiędzy marynarzami plątały się dziwki, dzieci, żebracy... od nabrzeża dolatywał smród ryb, a z sąsiedniej karczmy skoczna, wesoła i świńska opowieść o marynarzu, który dobijał do wielu portów. Na słupie do cumowania Dolores czesała starannie wężowe sploty ciemnych włosów, błyskały bransolety na jej ramionach, słodko i tęsknie dźwięczały uczepione rękawów dzwoneczki. Obok niej Mihai stroił skrzypce, zagadując do wdzięczącej się do niego ladacznicy.
Jokanaan przesunął ławę, by również mieć widok na port, i oklapł na niej ciężko.
- Głośno – poskarżył się. - Głośno, biednie aż piszczy, a do tego cuchnie jak z otwartego grobu.
- To ryby – zaśmiał się Saban. - Grób znajdą w ustach jakiegoś człeka...
- I znowuż smród z tego będzie – zajadowicił Nosferatu. - Kiedyś żyłem w Corunie...
Saban uśmiechnął się w duchu. A więc po to go zaprosili. Żeby pociągnąć za język i wydrzeć wiedzę, co robił w Corunie.
- I lepiej tam było? - zapytał lekko.
- Łajno tam lepiej. Miasto większe. Więc było głośniej, jeszcze bardziej cuchnęło, a księżna pani ma w kieszeni węża większego niż szlachetny Damaso. Klepałem biedę dziesiątki lat...Wiesz, Cyganie – oznajmił nagle tonem, jakim czyni się zwierzenia. - Kiedy byłem smarkiem, nie większym niż ten tam gówniarz, co właśnie świsnął sakiewkę kapitanowi portu, aby żył nam jak najdłużej w dobrym zdrowiu, siadywałem na plaży i marzyłem, że któregoś dnia morze wyrzuci na brzeg wieloryba, który połknie mnie niczym Jonasza, a wypluje na jakijś innej ziemi, w bogatym mieście, którego będę panem i władcą, i będę daleko od Coruny...

Ciche kroki Salome, szelest jej miękkich szat, i niemal niedostrzegalna przygana w głosie.
- Nudzisz naszego gościa, Jokanaanie. A sny... Należy śnić tylko takie, za które warto umierać.
- Być może, być może... być może nudzę. Zatem bawmy się – czujne oczy Nosferata omiotły port, zatrzymały się na weneckim statku, który właśnie dobijał do nabrzeża, śmignęły w powietrzu cumownicze liny. Dolores zamarła w tańcu, zaciekawiona, obserwowała przybyszów.
- Widzisz wenecki statek? Poczyńmy zakład. Czy morze dziś wypluło dla naszego księcia coś, czemu rad będzie, czy wręcz odwrotnie – coś, co przyprawi go o grymas gniewu, a nas wszystkich o rozpacz z powodu jego niezadowolenia? Saban zapatrzył się na morze. Palce delikatnie dotknęły płatków róży wpiętej w koszulę. Musnął wzrokiem przepyszny powóz z herbem rodu Andrade na drzwiczkach, stojący na nabrzeżu.


-Jestem biednym stworzeniem, Jokanaan, nie mogę za wiele obstawić. Jednak co powiesz na przysługę? To zawsze możemy obaj postawić. Twierdzę, że morze wypluje coś z czego miłościwie nam panujący nie będzie zadowolony. Przyjmujesz?
- Przyjmuję! - Nosferatu wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby, napluł w rękę i dobił zakładu.
- Jak dzieci, zupełnie jak dzieci – Salome wzniosła oczy do nieba, ale w jej głosie słychać było tylko pobłażanie. - Patrzcie!
Po trapie stoczył się ciężko grubas w zielonych aksamitach. Służba krążyła wokół niego jak kurczęta wokół kwoki. Otyły mąż ściągnął biret ozdobiony długim piórem, otarł twarz, i otoczony sługami, podążył w stronę powozu.
- I co myślisz? - Saban zapytał z uśmiechem Jokanaana.
- Myślę, że czas pokaże – uciął Nosferatu, ale Sabanowi zdało się, że usłyszał w jego chrypliwym głosie nutki obawy. Salome uścisnęła dłoń męża.
- Kto nie gra, ten nie wygrywa – szepnęła.

Leniwie przesnuła się godzina. Dolores właśnie upolowała ofiarę. Jakiś obcy młodzik, dostatnio, choć nie wedle panującej tu mody odziany, stał w kręgu obserwujących tańczącą Cygankę, a na jego twarzy ciekawość i pożądanie z przyganą i odrazą ścierały się niczym wraże armie. Dolores zawirowała z uniesionymi w górze rękami, w powietrzu płynęły sploty ciemnych włosów i różnobarwne chusty. I młodzik został podbity i zdobyty. Ściągnął z palca pierścień i cisnął dziewczynie, ta pochwyciła go w locie, nie przerywając pląsów, przywarła do szlachcica całym ciałem i musnęła ustami jego policzek. Po chwili znów tańczyła, a blady młodzieniec stał z rozłożonymi, pustymi ramionami i wyrazem głębokiej straty na twarzy. A Saban wiedział, że prawdziwą stratę poczuje dopiero wtedy, gdy zajdzie potrzeba wydobycia sakiewki.
W leniwą rozmowę wdarł się odgłos wielu obutych stóp. Jokanaan urwał zdanie w połowie i wyjrzał przez okno.

Żołnierze?

Saban odstawił delikatnie na ziemię śpiącego mu na kolanach kota i dołączył do Nosferata. Do portu wlewali się żołnierze z herbem rodu Andrade na kaftanach. Połyskiwały nowością napierśniki, dudniły kroki, dobyte halabardy i miecze zwiastowały niechybny koniec spokojnej nocy.

- Co jest, kurwa?! - Nie wytrzymał Jokanaan.
Pobiegnę podpytać – Salome chwyciła płaszcz. Na jej twarz wpełzła maska, zmieniając powoli rozlane rysy topielicy, rozlewając się po ubraniu. W kierunku schodów pobiegła już młodziutka, ciemnowłosa służąca w miękkiej, szarej sukni. Wróciła po chwili.
- Zaraza. Cholera. Andrade zamyka port i miasto – wyszeptała ze zgrozą.
Saban walczył z dzikim uśmiechem, który próbował wyleźć na jego twarz. W jego sercu narastało przeświadczenie, że teraz to dopiero będzie wesoło. I było.
Jokanaan zawył jak ranione zwierzę. Zerwał z głowy kapelusz, potargał go na strzępy. Wysyczał, że cholery to po prawdzie nikt jeszcze nie ma, ale zna paru takich, co niechybnie zaraz jej dostaną. A na nabrzeżu zaczął się prawdziwy bal.

Póki żołnierze natykali się na biedotę, póty był spokój. A potem domaszerowali do pierwszego statku. Jego kapitan, znany Sabanowi olbrzym o wielkich pięściach i łagodnych oczach dziecka, wysłuchał z powagą rozkazów, po czym wyrżnął żołnierzowi pięścią między oczy. Wojak padł w tył jak rażony piorunem, a do świetnie zapowiadającej się bitki dołączyła załoga przycumowanego obok greckiego żaglowca. Na dalszych statkach już rąbali cumy. Jakaś kobieta darła się w niebogłosy. Marynarze ulegali sile żołnierzy, ale oto nadciągały posiłki! Od strony karczmy Pod Wesołym Dzwonem pędził w rozwianym habicie Carlos zwany Łamikarkiem, kapelan „Bożej Łaski”, za nim ciągnęła wrzeszcząc załoga. Carlos, który częściej modlił się nad rozłożonymi udami dziewek lubo nad kielichem niż przed ołtarzem, a w kościele bywał siedem razy rzadziej niż w karczmie, dzierżył w ręku pokaźnych rozmiarów żelazny krucyfiks... Saban westchnął przeciągle i po raz pierwszy w życiu pożałował, że Bóg mu nie dał ni grosz talentu do składania słów, bowiem wywijający krucyfiksem w portowej bijatyce Łamikark był czymś, co warte było epickiej opowieści. Carlos poczynił jednak Sabanowi srogi zawód – krzyż przełożył do lewej ręki, a prawą wyciągnął zawieszoną pod habitem na mnisim sznurze nabijaną gwoździami straszliwą pałę. Obok Sabana powstrzymywany przez Salome Jokanaan garściami rwał z czaszki kępki rzadkich włosów. Od nabrzeża odbiła smukła sylwetka „Milagros”, statku opłacanego przez Brujaha Sorela. Kapitan Hugo Fernandez musiał mieć nerwy z żelaza, bo właśnie ze zgrzytem drgnął łańcuch, którym zagradzano wejście do portu. Musiał to widzieć. Chyba zamierzał go staranować, albo liczył, że nie podniosą go na tyle wysoko, by nieobciążony ładunkiem statek nie mógł nad nim przejść.

Saban obserwował bijatykę z rozkoszą, tym bardziej, że zamknięcie miasta miało szanse zaowocować wyjątkowym i niewidzianym od dawna chaosem. Dobry humor psuło mu tylko smutne przeświadczenie, że, niestety, nie przyłożył do tych wydarzeń ręki, więc ktoś okazał się dzisiejszej nocy lepszy od niego.

Czerwona suknia Dolores mignęła mu w tłumie. Dziewczyna wpadła na biegnących żołnierzy. Jeden z nich zamachnął się halabardą. Dolores padła na ziemię jak ścięte drzewo i Saban stracił ją z oczu.




Giordano da Strazza


Prawda może skryć się nawet przed czujnymi oczami Nosferatu. Kiedy Jokanaan i Saban czynili zakład, i obserwowali wsiadającego do powozu grubasa w aksamitach, ze statku po trapie znoszono trumnę z przybyszem, którego nikt się nie spodziewał. Trumnę poniesiono do kamienicy przy północnej bramie, zamieszkałej przez włoskich kupców, i zamknięto, razem z innymi towarami, w piwnicy będącej magazynem. Kiedy umilkły ostatnie kroki i zgrzytnął klucz w zamku, a stara klucznica potoczyła się do swych pokoi, by w spokoju oddać się modlitwie, wieko trumny zrazu podskoczyło, a potem wyleciało w górę, wypchnięte mocarnymi dłońmi. Po chwili we wrota magazynu ktoś zaczął łomotać wściekle pięścią. Stara klucznica zdziwiła się niepomiernie, gdy otworzyła drzwi, i zobaczyła za nimi młodzieńca w odzieży dostatniej, choć sfatygowanej i znoszonej, po której znać było, że znaczny to mąż.
Czemu wrota zawierasz, gdym w środku został? Jakie to zwyczaje na tej obcej ziemi! - gruchnął młodzik wściekle, a udobruchany zachowaniem klucznicy, która ręce mu się rzuciła całować, złagodniał. - Prowadź szybko do pana, a słowa mu nie rzeknę.

Na weneckim statku „La voce della Luna”, który przed zawinięciem do Ferrolu odwiedził francuskie porty, do miasta przybył Giordano da Strazza. On mógłby rozsądzić zakład, jaki przybili Jokanaan i Saban – gdyby wiedział, że taki zakład zawarli. Jednakże Giordano nie miał pojęcia o zakładzie, a i o istnieniu Nosferata i Sabana nie wiedział. Wiedział za to, kto przybył na statku. Leżąc w ładowni w trumnie niewiele miał do roboty prócz kontemplowania martwiejących w bezruchu członków, tedy nasłuchiwał uważnie, gdy przez drewno dobiegały odgłosy rozmów. I dobiegł go szmer rozmowy, który wszystkie włosy postawił mu sztorcem na karku.

- Mój drogi Fabrizio, pilnuj ludzi, by mi w porcie burd nie wszczynali. Książę Ferrolu jest nam łaskawy, ale nie zniesie bijatyk wszczynanych mu pod bokiem. Walczyć będziemy, ale nie z nim, i nie teraz - mówił starszy z mężczyzn.
- Będzie według rozkazania, szlachetny panie Giovanni - odparł mu ten młodszy z głosu.

Bowiem Giordano de Strazza, ze wszystkich statków, które płynęły do Ferrolu, miał nieszczęście wybrać sobie ten należący do klanu Giovanni. Podróż spędził martwiejąc z obaw, że zostanie odkryty. Jednak los tym razem okazał się łaskawy, i Giordano postawił stopy w domenie księcia Labrery, uradowany ze szczęśliwego końca podróży, która mogła się skończyć tragicznie.

Niewiele wiedział o Ferrolu, poza imieniem księcia – Damaso Hiero da Labrera, które to jego ostatni druh, mistrz złotnik Lionel, francuski Toreador, wymawiał nie inaczej, jak poprzedzając splunięciem. Ale miał coś jeszcze. List na wagę złota. List, który mógł mu zapewnić przychylność klanu Nosferatu w mieście.

Drogi Giordano, chłopcze gorącogłowy – pisał jego mentor Antoniusz – wiem, że nie odwiodę cię od Twych planów, boś zawsze co sobie postanowił, tego trzymał się z uporem. Proszę jednakże, abyś uważał na siebie, a i nie wplątywał się w stare sprawy w Ferrolu – nie Twoje to grzechy, i nie Twoje to wojny. Przybywszy na miejsce, zajdź do karczmy na nabrzeżu, której miano jest „Czerwona Passionario”. Pytaj tam o Salome, moja to siostra przez krew, a życzliwa i o dobrym sercu niewiasta. Gdyby uwierzyć nie chciała, list ten jej pokaż, a powiedz jej ode mnie, że choć nie chciałem śnić z nią jej snu, toć zawsze byłem jej bratem i przyjacielem. Modlę się o spokój i bezpieczny dom dla Ciebie. A.

Giordano złożył starannie pergamin i schował go do rękawa. Na chwilę, nim ruszył poznawać miasto, jego twarz rozjaśnił uśmiech wypływający ze wspomnienia starego, troskliwego Antoniusza, i jego spokojnego klasztoru wysoko w górach.

Odnalazł „Czerwoną Passionario” jeszcze tej samej godziny. Na piętrze, przez okno o malowanych na czerwono parapetach nabrzeże obserwował jakiś ciemnolicy młodzian z różą wpiętą w koszulę. Patrzył na... Patrzył na kobietę, nie, dziewczynę zaledwie. Tańczyła w kręgu gapiów, w czerwonej sukni, z włosami ciemnymi i poskręcanymi jak sploty meduzy, unosząc do góry różnobarwne chusty. Giordano próbował zaczerpnąć oddech, tym niewykorzenionym jeszcze odruchem. Dziewczyna musiała wyłowić go wzrokiem z tłumu, błysnęła w uśmiechu drobnymi ząbkami, zawirowała jak fryga, czerwona spódnica uniosła się, odsłaniając bose stopy, smukłe łydki i mocne, jędrne uda. Na smagłej twarzy dziewczyny wykwitł zalotny uśmiech, brzęczały bransolety na wąskich nadgarstkach, dzwoneczki brzęczały upajająco. Cyganka. Tanecznica. Strega. I choć Giordanowi obce było takie rozpasanie, choć wychowywał się wśród kobiet pobożnych i statecznych, tak go ujęła ta kwitnąca młodość, ten wdzięk i ta muzyka, że oddał dziewczynie uśmiech i sięgnął do sakiewki, w której odnalazł jedynie pustkę. Jego wzrok padł na pierścień – rżniętą w agacie delikatną różę, zamkniętą w złotych płatkach. Ten pierścień – powiedział mu Toreador Lionel przy pożegnaniu, daj pierwszej pięknej dziewczynie, którą spotkasz na nowym miejscu. Piękna kobieta z pięknym klejnotem przynosi mężczyźnie więcej szczęścia, niż możesz wymodlić przed ołtarzem. Giordano śmiał się wtedy, i w żartach zarzucił złotnikowi herezję. Lionel odparł, że wierzy w to tak mocno, że może zostać męczennikiem swej wiary. Zapatrzony na tańczącą Cygankę Giordano zaczynał myśleć, że może Rzemieślnik miał trochę racji. Ściągnął z palca pierścień i rzucił dziewczynie, pochwyciła go zręcznie, obkręciła się i zarzuciła mu ramiona na szyję. Pachniała potem, końmi i różami, a jej usta, które musnęły jego policzek, były miękkie i gorące jak ogień. Po czym uciekła i znów ruszyła w tany, a Giordano został z ramionami jeszcze bardziej pustymi niż przedtem. Ale zaśmiał się i zaczął klaskać. Wszyscy klaskali, a Giordano uwierzył, że dziewczyna przyniesie mu szczęście.


Cyganka. Tanecznica. Strega.

Giordano przegapił nadejście żołnierzy, zajęty grzebaniem po swojej przyodziewie. Nie miał listu!Właśnie ruszył w stronę „Czerwonej Passionario”, i odkrył brak pisma od Antoniusza. Grzebał w rękawie, patrzył po ziemi... Nie ma! Znikł! Nagła myśl zagotowała mu krew. To ona, ta całuśnica cygańska, złodziejka! Jak mógł być taki głupi, jak mógł dać się tak podejść!

Żołnierze, pełno żołnierzy o srogich twarzach, na ich piersiach herb, na którym dwie ryby karmiły się potokiem krwi ze swych pysków.


Ktoś krzyczy, słychać szczęk oręża. W kotłującym się tłumie śmignęła mu czerwona suknia cygańskiej tanecznicy. Ruszył, roztrącając ludzi. Dziewczyna zobaczyła go i poczęła uciekać, a Giordano wiedział, że jeśli dopadnie budynków przed nim, to zgubi go w labiryncie uliczek i pismo Antoniusza przepadnie na zawsze. Biegł, a czerwona mgła zaczynała zasnuwać mu oczy. Już prawie ją miał, wyciągnął rękę, ale wyszarpnęła się, zostawiając mu w dłoni różnobarwną chustę. Obkręciła się na pięcie i w biegu wpadła na kolejnych żołnierzy.

Krzyk zamarł Giordanowi na ustach. Żołnierz o twarzy poznaczonej dziobami po ospie uniósł halabardę i zdzielił dziewczynę drzewcem w brzuch. Padła w błoto, obejmując się wpół ramionami. Wstała niepewnie, przyciskając wąskie dłonie do podołka. Z jej gardła wydarł się jęk tak rozpaczliwy, że powinien poruszyć ziemię i skłonić anioły na niebiesiech do płaczu. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego na czerwieni sukni wykwitł szkarłat o barwie głębszej niż tkanina szat. Czerwień krwi, czerwień uciekającego życia, któremu nie będzie dane zaistnieć.







Gaudimedeus



Na niebie nie było śladu po niezwykłym zjawisku sprzed dwóch dni. Ani śladu niezwykłej gwiazdy o błękitnej otoczce, która jaśniejąc mocniej, niż na ogół to czynią roniące się w dób ciała niebieskie, rozpaliła się nad miastem, przemknęła po niebie i zagasła w ciemnych wodach oceanu. Jednakże Gaudimedeus wiedział, że to niezwykłe zjawisko zdarzało się już w przeszłości, a zatem słusznym był wniosek, że jeszcze się powtórzy. Należało być jedynie czujnym. A także zbadać, jak często i w jakich okolicznościach niebo nad Ferrolem roniło błękitne gwiazdy. Choć astrolog wiedział, że nie wolno polegać jeno na intuicji, a geneza i następstwa zjawiska winny być dokładnie zbadane, walczył z przeczuciem, że przejście gwiazdy zwiastuje gwałtowne i krwawe wydarzenia.

Astrolog odsunął lunetę i potarł zmęczone długim wpatrywaniem się w gwiazdy oko. Dziesięć lat temu po raz pierwszy był świadkiem tego osobliwego zjawiska, ale wówczas gwiazda rozpaliła się dalej na północy. Dwa dni temu powtórzyło się znowu, wprawiając młodego Tremere w głęboki zamysł. Nie było w tym powtórnym pojawieniu się zjawiska cech łączących go z poprzednim, żadnego porządku... A najbardziej zastanawiające było to, że Gaudimedeus nie odnalazł w swej bogatej bibliotece, ani też w zbiorze Graziany żadnych wskazówek co do możliwej interpretacji i wpływu znaku niebieskiego na losy maluczkich na ziemi. A wszak wydarzyło się wiele! Dziesięć lat temu po przejściu błękitnej gwiazdy Brujahowie z północy rozgromili Gangreli i zabili potomka Cykady. Dwa dni temu... Gaudimedeus westchnął. Ciągle nie rozumiał, i nie mógł się pogodzić ze śmiercią Celestina. Malkavianin o pogodnej i życzliwej naturze był jednym z jedynych w Ferrolu, który nie uważał, że należy skakać do oczu wszystkim dookoła. Zmartwień przysparzało mu także makabryczne znalezisko Cykady. Gaudimedeus nie widział zmasakrowanych zwłok kapitana „Estrelli”, ale wiedział, co wyryto na piersi żeglarza. Limpieza de Sangre. Znak szaleństwa, w którym i on miał swój udział. W tych dniach Tremere wstawał i kładł się na spoczynek z ciężkim sercem, szczególnie bolało go nieme oskarżenie w oczach Graziany, jakby rzec mu chciała – nie twoja ręka trzymała nóż, ale na twoich dłoniach krew tego żeglarza. Z tym większym pośpiechem rzucił się w wir pracy, a gdy znużony obserwacją i czytaniem przykładał głowę do poduszki, śnił o krwawych literach na piersi kapitana, o szaleństwie krwi, śnił o świetle ginącym w ciemnych wodach, w których na krawędzi widzenia majaczył mu pełen grozy nie kształt jeszcze, ale zaledwie przeczucie kształtu, mrok i plamy barwy zgnilizny zlewające się w rozedrgany kontur kadłuba statku.


Jednakże myliłby się ten, kto by uznał, że astrolog czekał bezczynnie, aż błękitne światło znowu przetnie nocne niebo, a Bóg może ześle łaskę rozwiązania. Już wczoraj wyjednał sobie rozmowę z Krabem, uznając, że przejście błękitnego światła – choć nieodnotowane w księgach, musiało zwrócić na siebie uwagę – a kto patrzy w niebo częściej niż żeglarz? Oczywiście, musiał zapłacić.

Ujął w dłoń mapę, którą Graziana przekazała mu dla Kraba. Przedziwny nabytek, zważywszy na datę na rogu – 1430, a wszak była tożsamą z tą, która zaprowadziła Genueńczyka Cristobala Colona do Nowego Świata. Była ona dla Tremere dowodem licznych skarbów, które gromadziła Graziana – nie złota, choć jemu pozornie poświęcała więcej uwagi. Wiedzy, która była nad złoto cenniejsza. Pieczołowicie zwinął mapę i ruszył do miasta. Krab czekał na niego w zamkniętej sali „Czerwonej Passionario”, karczmy prowadzonej przez Nosferatu. Gospodarzy wszakże nigdzie nie było widać. Tylko kapitan „Bożej Łaski” raczył się krwią z kielicha, rozwalony na ławie, z nogami zarzuconymi zawadiacko na stół. Szczypce, w które przedzierzgnęły się jego dłonie, zgrzytały o ścianki naczynia.
- Masz? - zapytał bez powitania. - Pokaż!


Długo studiował mapę. Jego opancerzona twarz była nieprzenikniona, oczy martwe w wyrazie jak zazwyczaj, ale gdy się ozwał, mówił z wyraźną satysfakcją.
- Dobrze, o to mi chodziło. Pytaj, o co chcesz.
Gaudimedeus wyjaśnił. Precyzyjnie i dwa razy, aby upewnić się, że Gangrel dobrze zrozumiał naturę zjawiska. Żeglarz oparł twarz na szczypcach.
- Już nie tłumacz. Wiem, o co chodzi. Błękitna, jaśniejąca jakby puls na cycku dziewki na krawędziach. Ale nie w zatokę spada, ale dalej w ocean. Widziałem. Dwa dni temu, w wieczór po śmierci Celestina... Dziesięć lat temu, na progu wiosny, kiedy Brujahy dali nam łupnia i zabili Sokoła. A przedtem... - sięgnął po puchar, krew zwilżyła wąskie wargi. - Siedemnaście, czy szesnaście lat temu, nie pamiętam dokładnie, ale jesień to już była. Wtedy gwiazda nie zapłonęła nad Ferrolem. Nadleciała daleko z północy, szybka jak strzała, i ciągnęła za sobą ogon w tym pędzie. I takoż w morze plusnęła. Ale żadnych strasznych wydarzeń nie uznałeś potem w mieście, chyba że weźmiemy na uwagę, że się na przyjęciu u Szczurów Armand z Agustinerm za łby wzięli, a książę ich obydwu na butach na dziedziniec wyniósł. Wcześniej jeszcze... wcześniej był pierwszy raz, a wtedy widziałem dwie, obok siebie.

Gaudimedeus splótł dłonie. Dwie? Jak to możliwe? Teraz już nic nie rozumiał.

- A to było w noc, w którą zdobyliśmy Castro los Mauros i da Labrera został księciem...pamiętam... - urwał. Przez grube ściany przebił się gwar, szczęk broni, tupot wielu stóp. Krab syknął, naciągnął kaptur na straszliwą twarz i pobiegł do wyjścia. Gaudimedeus ruszył za nim, i ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz.

Na nabrzeżu wrzała walka, żołnierze z herbem rodu Andrade ścierali się z marynarzami. Obok astrologa przecisnęła się młodziutka służąca, wepchnęła go do sali.
- Oszalałeś? - zapytała łagodnym głosem Trędowatej Salome. - Jeszcze ktoś cię zrani! Zaraza – wyjaśniła, wskazując na walczących. - Andrade zamykają miasto i port, a oni chcą odpłynąć.
Pobiegła w górę po schodach, nim zdążył zapytać o więcej. Walka wrzała, a cierpieli w niej przede wszystkim – niewinni. Na oczach Gaudimedeusa żołnierz Andradów zdzielił drzewcem halabardy młodą cygankę w czerwonej sukni. Dziewczyna wstała, trzymając się wpół, a jej wibrujący, pełen bólu krzyk dotarł przez gwar walki do astrologa.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-01-2010 o 18:38.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172