Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-11-2017, 16:34   #1
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację
Knurzysko [+18]

Rozdział I
"Hej, przez pieprzne góry!"
wstęp dla postaci spisany wspólnymi siłami



Gnała co sił w zgrabnych nóżkach, dysząc od buzującego w żyłach podniecenia. Bosymi stópkami gniotła delikatne źdźbła rosnącej w cieniach trawy, zgrabnie omijając pnie potężnych dębów, ale czasem niedbale zahaczając luźną sukieneczką o młode drzewka. Biegła, przechylając często szatynową główkę w tył, posyłając szary wzrok gdzieś w ciemność czereśniowskiego lasu. Gałązki skrzypiały, letni wicher posępnie nucił piosneczkę, lecąc razem z młodą dziewczyną między przepychającymi się wzajemnie konarami.
Nagle tajemnicza siła powaliła ją w bok. Lecz... nie było w ruchu tym prymitywnej brutalności, tego mrocznego obrazu jaki nasuwa wyobraźnia. Ciemna, o dwie głowy wyższa postać strąciła z nóg młode dziewczę, które jednak wyrwało się z obcego uścisku, gdyż ten jawnie pozwolił jej, drażniąc się widocznie. To śmiech? Ciemnowłosa chichotała wesoło, niezgrabnie sunąc plecami po leśnej ściółce, uciekając przed postacią, co jakby chętny zdobyczy pająk kroczyła na czterech kończynach ku niej, przykrywając wreszcie cieniem jej drobne ciałko.
Posypał się grad pocałunków. Niczym całun deszczu oblał jej obojczyk, szyję, wreszcie tknął czerwień malinowych ust. On głaskał jej delikatną talię, ona dłońmi mierzwiła jego czarne włosy. On ustami wtapiał się w jej ciepłą kobiecość, ona chciwie wymusiła na nim męski żar. On był nią i ona nim przez niedługi czas, na pohybel zmiętolonej trawie.
Gdyby w porę dostrzegła, że jego drgawki to nie gorące podniecenie, że spływająca na jej drobne piersi krew, nie jest śliną chwilowego otępienia, gdyby wcześniej spostrzegła kieł, który przebił nie ją lecz jej kochanka… to coś by się zmieniło? Nim ciemność zmąciła wzrok, potężny dźwięk wzniósł się ponad wszystko, co niczym róg boga wojny odbijał się od tysiącletnich konarów.
Kiedy mieszkańcy znaleźli ją siedzącą pod stareńką wierzbą, która sędziwymi gałęziami chyliła się nad zaschłą na jej sukieneczce krwią, głowa młodego chłopczęcia spoczywała między nagimi nogami, szklistym wzrokiem błądząc po dziewczęcej, przerażonej twarzy.
Bogowie milczeli, kiedy jej ręce wiązali powrozem. Bogowie odwracali wzrok, kiedy z okrucieństwem rwali ją końmi. Bogowie oślepli, kiedy bestia żywcem paliła ich wszystkich.





Jaksa

Pod “Uschniętą Brzózką” nie brakowało zwyczajnego harmidru. Przestronna sala o niskim sklepieniu była wypełniona kilkoma stołami, drewnianymi taboretami i gwarem sandomierskiej tłuszczy, której liczni klienci raczyli się tutejszym, jabłkowym trunkiem. Karczma ze względów oczywistych wydawała się idealnym miejscem na odpoczynek po całodniowej podróży. Jaksa, kubkiem regionalnej berbeluchy, chytrze popijał kolejną łyżkę gęstej zupy, kiedy naprzeciw niemu, nieznośnie stukając stołkiem, usiadł łysawy mężczyzna o, no no, zacnych wąsiskach. Niezdrowym czymś biło z jego wystraszonych oczu; Jaksa sprawnie wypatrzył, że pierś dozbrojoną kolczugą skrywał pod skórzanym płaszczem, a spod pazuchy błyszczała żelazna brosza, malowana w barwy sandomierskich chorągwi.
- Najświeższą chwilą, drogi panie, miałem cię na oku - zaczął szeptem dość szczerze, przyznając się do czynnego szpiegostwa. - Słuchałeś pan naszego krzykacza, co mieszczan o bieżących sprawach informuje. I dokładnie tak tak, widziałem po ciemnych oczach, że zaiskrzyło się słysząc mój tekst wygłaszany! - starał się nie krzyczeć, skulony chwytał wzrokiem kilkoro mężczyzn siedzących za plecami Jaksy, za największym stołem na przeciwległym końcu sali. Zresztą, miał rację. Nim otrzymał tacę z kolacją, spacerował ginącymi w wieczornym mroku ulicami. Jedno z kazań miejscowego herolda zamykające codzienne sprawunki uczciwych obywateli, zdecydowanie połechtało jego wewnętrzną ciekawość. Wyzwanie tajemniczego potwora już wcześniej doszło do uszu młodego awanturnika.
- Ale nie o tym teraz! Tu zaraz gorąco będzie, tylko, że nas kurwa mało, a pan wojak, bądź pan z nami to pan będzie od ręki, no od ręki no, w drużynie na Knurzysko szedł, bo ja widzi pan jes... - nie skończył paplać, kiedy cały zgiełk karczemny przerwał donośny i ciężki głos mężczyzny - Wy kurwy, wy obwiesie kneziowskie, chędożone! - brodaty chłop o niedźwiedziej aparycji cisnął ławą na której siedzieli on i jego towarzysze, a ten pokaźnej wagi mebel powalił młodego z naprzeciwka, który śmiertelnie oberwał ciężarem, bo głowa nie wytrzymała spotkania ze stolarskim kunsztem.
Naprawdę się działo, w kilka sekund szczęk oręża zagłuszył wszelkie myśli, a w stronę Jaksy i wąsatego wojaka, który potknął się o zagubiony za jego plecami taboret, biegł potężnej postury miotacz, biorący powolny zamach chwyconym nieopodal stołem, odkrywając całe swoje niedozbrojone ciało. Jaksa miał do dyspozycji jedynie miskę pełną gorącej zupy, drewnianą łyżkę i nóż, którego nie zdążył wyjąć przed lecącym w jego stronę osiłkiem.

Nigdy nie siadaj do jedzenia z mieczem u boku - zawieś go na plecach, by łatwiej było po niego sięgnąć. Tak mawiał wuj Jaksy. I w zasadzie miał rację, ale w tym przypadku Jaksa nie miałby szans, by z tej rady skorzystać. Osiłek był za blisko, a wykorzystanie stołu w charakterze tarczy świadczył o dobrym pomyślunku lub dużym doświadczeniu.
Ani jedno, ani drugie Jaksie nie odpowiadało, bo walka wręcz z przerośniętym chłopem to jedno, a z doświadczonym zabijaką to całkiem coś innego.
Nie wahając się zbytnio chlusnął zawartością miski prosto w oczy napastnika, a potem zrobił zwód, by uniknąć uderzenia, jakie tamten mógł wykonać na ślepo.

Zupa była prawdziwie gorąca, kiedy wylała się prosto na oczy i brodzisko tęgiego zbója.
- Ooo.. ooo.. górkowa!! - osiłek zawył potępieńczo, a widać jego głowa była nazbyt pusta, bo opuścił ciężki stół na własne stopy, kiedy dłońmi zechciał przetrzeć palące od jadła ślepia. Jęknął po raz kolejny, zupełnie odsłaniając się przed uzbrojonym Jaksą. Nim ten zadecydował o następnym ruchu, mógł wzrokiem ogarnąć wydarzenie. Po jego prawicy stękał bezbronny przez chwilę osiłek, po lewicy wąsacz z niewielkim zbójem siłowali się w zapasach, za plecami miał stół przy którym siedział, a na przedzie biło się już tylko czterech chłopa, bo tylu też – dwóch odzianych w łachmany i dwóch w żołnierskie kamizele – leżało pociętych na posadzce pełnej krwi. Właśnie ta czwórka walczących odcinała Jaksę od uchylonych na sandomierskie ulice drzwi.

Nie należy zostawiać za plecami żywych przeciwników, mawiał wspomniany wcześniej wuj, który z niejednej opresji cało wyszedł. A przynajmniej przytomnych, bo wróg, nawet pokonany, w plecy może walnąć.
Korzystając z okazji, iż osiłek jest pozbawiony możliwości manewru, Jaksa złapał topór i walnął oponenta rękojeścią w łeb, chcąc go przytomności, a zarazem i możliwości oddania, pozbawić. A potem miał zamiar wspomóc wąsacza, traktując jego przeciwnika w podobny sposób, w jaki został obdarowany osiłek.
Lepiej języka brać, z którego można będzie informacje wycisnąć, niż utrupić nieodpowiednią osobę.

I pozbawił szczęśliwie, aż zatrzeszczała osiłkowa czaszka, ryjąc czołem o drewnianą posadzkę. Wąsaty warczał i szarpał się zawzięcie z wplątanym w niego niewysokim zbójem. Jaksa zamachnął się na łeb tegoż mężczyzny, lecz on zasłonił się głupawo kruchym ramieniem. Przedłużył jedynie swą mękę, gdyż kość puściła słyszalnie, a we wrzaskach bólu i cierpienia poddał się sile przeciwnika. Po chwili był już w prymitywnych więzach, skopany i opluty przez rzucającego klątwami wojownika. Dwóch ostatnich jego druhów widząc rychłą swą porażkę, ruszyło do ucieczki, wypadając gdzieś na sandomierskie ulice. Jeden żołdak pomknął za uciekinierami, drugi jął pomagać wąsatemu przełożonemu. Jaksa przyglądał się zdarzeniu, zasapany i niedojedzony, starając jednocześnie jakoś pomóc, choć ograniczyło się to do przeciągnięcia zwłok w jakiś "bardziej dogodny" kąt.
- Dobrze, żeś był w tej karczmie paniczu, bo z nas by tylko miazga pozostała - odezwał się widocznie już zmęczony wąsacz - Wojmir jestem, z ojców praojców prawa ręka sandomierskiego kneziostwa - przedstawił się wesoło, podając Jaksie dłoń. - Nie trudź się już i nie babraj w jusze, przyjdą ze spóźnioną odsieczą to posprzątają. Sprawa tej chędożonej bandy to nasz nieprzyjemny obowiązek. Mam dług u cię przyjacielu. Hymm, czy dobrze myślałem, żeś na rychłą wyprawę na bestyję łasy?

- Jaksa, aż spod Gniezdna samego. - Również podał dłoń rozmówcy. - To była prawdziwa przyjemność, pomóc. Jeśli o bestię chodzi, to z chęcią się wyprawię, jeśli paru druhów dobrych się zbierze, bo samemu się z nią zmierzyć mało umnym jest pomysłem.

- Ano racja, że mało umnym, ho ho – powiedział Wojmir z lekką niepewnością w głosie, którą szybko zastąpiły ochrypłe rozkazy rzucone wojakom. Ci sprawnie zajęli się wyprowadzaniem pochowanych dotychczas gości karczemnych, na czele z drżącym jak osika oberżystą.
- Zgłoś się pan jutro wieczorem na kneziowskie komnaty – mówił wąsacz - przepuszczą panicza, bo panicz ich „kiepami niedorżniętymi” nazwie, a bez słowa kochany, bo wiedzą od kogo bluzg idzie.
Poklepał Jaksę przyjaźnie po ramieniu i wyszedł na zewnątrz, bo tamtejszy gwar zwiastował, że „posiłki” wreszcie dopełzły. Żołdacy pozwolili Jaksie pozostać w pokoju, gdyż karczma szybko wróciła do pełnej używalności.
Rano nie było już żadnych śladów po potyczce, lecz blada twarz i podkrążone oczy właściciela zdradzały wczorajszą zawieruchę.
Jaksa posłuchał Wojmira i ruszył po ówczesnym spałaszowanym sytego posiłku w stronę kneziowskiego zameczku. Budowla ta nie była jakkolwiek bogata, a od drewnianej zabudowy Sandomierza wyróżniała ją straż, zadbana palisada, wysoki na trzech rosłych chłopów posterunek, cudem utrzymujący się na czterech krzywych nogach oraz łopoczące na wrześniowym wietrze chorągwie sandomierskiego wojska. Tak jak Wojmir zapowiedział, przy wejściu straż zatrzymała Jaksę, zabraniając młodzieńcowi wstępu do środka. Ten słów żadnych nie bał się i obelżywie wyzwał pachołków według zaleceń wąsatego znajomego. Ci zamilkli i po sobie zerkali, a gęstą ślinę słyszalnie przełykając, ustąpili Jaksie miejsca i zaprowadzili wojownika na kneziowskie komnaty. Nakazali usiąść na wygodnym zydelku, w pomieszczeniu co wyglądem przypominało obszerną stodołę, lecz pozbawioną wołów, świniaków, kur i wszędobylskiego brudu. Stwierdził Jaksa, że ładnie tutaj, a ogień płonący w gustownie przygotowanym, wysokim dość palenisku buchał przyjemnie, umilając czas oczekiwania na dalsze polecenia. Wokół paleniska rozstawiono stoły, na nich wygaszone świecie, drewniane tacki w nieładzie i jakieś łachmany ułożone w kostkę. Dym uciekał przez niewielki otwór w płaskim, drewnianym sklepieniu. I dopiero teraz zauważył, że po drugiej stroni siedzi barczysty staruch, o brodzie siwej i do pasa sięgającej, opierający się o starą, spękaną miejscami laskę. Na Jaksę nie patrzył i jakby... spał?


Niestanka

Gęste lasy częstym bagniskiem przetykane, sprawiały, że nawet wychowanej na podobnych terenach Niestance ciężko było swobodnie przedostać się przez ich wilgotne ostępy. Nie raz i nie dwa grzęzła w ich uścisku, albo potykała o twarde, niewidoczne w mokradłach przeszkody. Jednak będąc drobną i lekką dziewczyną, każde, nawet brutalniejsze potknięcie kończyło się cicho i delikatnie, nie wyróżniając się niczym od wiecznego gwaru tych wiekowych lasów. Już naprawdę blisko tego cholernego grodu!
I tylko dzięki własnemu cherlawemu ciałku uniknęła zbędnego hałasu, kiedy cichutko lecąc na łeb na szyję okazała się być świadkiem niespodziewanego zdarzenia. Bo w błocku, kilka łokci od jej twarzy, leżał przerażony chłopak, po odzieniu widać młody woj, który słaniając się poharataną dłonią i bełkocząc coś niezrozumiale, pełen przerażenia zwracał się do postaci, co milcząco górowała nad nim. Napastnik był muskularnym mężczyzną odzianym w prymitywnie wykonane skóry, a ciało pełne kłutych oraz ciętych ran krwawiło i ropiało, a zmieszane płyny ściekały po nagich plecach, nogach oraz łydkach. Ledwo stał na równych łapach, dyszał ciężko i niezdrowo, a rybim wzrokiem wpatrywał się w wijącego pod nogami młodzieńca, jakby nie wiedząc jeszcze w co zabawić się ze swoją zdobyczą. Cichej Niestanki nie zauważył żaden z nich, dzielna dziewczyna korzystając z ukrycia szybko uzbroiła się w swój ostry nóż. Torba z ekwipunkiem odciążyła plecy, bo przy upadku zsunęła się w błoto, a utwardzany żelazem kostur leży w zasięgu - niemała przewaga.

Nad obrazkiem zastanym, jego stronami, powodami zajścia, winą być może i karą nie dumała zbytnio. Po prawdzie, to ani trochę. Mężowie, niezależnie od przyczyn zwad i bitek, w których uczestniczyli, tanio sobie żywota cenili własne i cudze. Młodziutka zielicha najchętniej każdemu z nich kazałaby czuwać u wezgłowia, gdy ich niewiasty zlegną rodzić. Jakby obaczyli, ilu trudu i bólu powołanie życia na świat kosztuje, więcej by je może ważyli.
Oceniła zwalistą sylwetkę napastnika, mnogość jego ran. Okiem zielarki, nie wojownika. Skoro na nogach trzymał się jeszcze, to swoim nożem mogła kudły mu podgolić, taki sam efekt by osiągnęła, jak próbami dźgania. Otarła w fartuch palce śliskie od błota, cichutko przesunęła nogę i kij swój zgarnęła, jednocześnie powstając pomału. Wzięła zamach znad głowy, celując w potylicę.

Kiedy kij leciał już zza dziewczęcej głowy, mężczyzna musiał kątem rybiego oka dostrzec zagrożenie. Błyskawicznym, zbyt błyskawicznym jak na rannego ruchem chwycił kij żelazny, rzucił pustym wzrokiem w twarz Niestanki. Dla dziewczęcia nie był to przyjemny widok. Poharatana zmarszczkami i starymi bliznami twarz, krzywo wykonane tatuaże o wzorach zupełnie obcych i te oczy, białe, puste, jakby ślepe. Zechciał odebrać kostur młodej kobiecie, lecz mokradła są zdradzieckie. Zahaczył widać stopą i siła chcąca wyrwać broń plasnęła nim o błoto. Ryknął dziko, lecz Niestanka zrazu pojęła, że ramię młodego chłopaka trzyma go w zasięgu, a wyjmując niewielki nóż zaczął dźgać dzikusa, prostując, zginając, prostując i zginając zamaszyście ubłocone ramię. Świeża krew lała się z otwartych ran, głowa w bezruchu zagubiła się pod błotem, przed dziewczyną rozpościerał się widok żałosnego pobojowiska.
- Dzi.. d.. eęk – mamrotał i stękał chłopak, upuścił gdzieś w błoto nóż, wił się, próbując jakkolwiek podnieść ciało na równe nogi. Niestanka uchwyciła sprawnym okiem, że brzuch młodzieńca rozwarł się paskudnie, rozoranym będąc niczym od cięcia piły. Nie walczył już z mową, a wskazał jedynie paluchem na truchło barbarzyńcy. Na jego onuce, gdzie mały przedmiot odbijał leciutko światło, połyskując w oczach delikatnie.

- Leż. Kostucha zgoni cię sama - rzekła zielarka, pod głowę rannemu wepchnęła swój płaszcz zwinięty. Nie dodała, że śmierć bliżej jest niż dalej dla młodego woja, choć może jeszcze drogę pogubić. Po przedmiot wskazany sięgnęła, a dobywszy, od razu wojowi wetknęła w dłonie. By ręce, oczy i umysł zajął, a ona tymczasem zajrzała w ranę, czy bigos tam zupełny, czy nadzieje jeszcze żywić można.

Nadziei nie było tam ni iskry, jedynie śmiercicha mąciła przelewające się przez otwór wnętrzności. Drżąca ręka chłopaka boleśnie uderzyła w dziewczęce ramię.
- Ucieka…łem długo… przed nim… i…best..ia… dopadł mi…e…umrę… - bełkotał ledwo wojak, krztusząc się plwocinami i krwią. Zaciśnięta pięść miarowo, lecz lekko już stukała o jej bark – Trzym..aj to jego… do knezia idź… do pana miłoś…ciwego… mówww…że źle…giną…ludzie…śmierć…mmm…ale...ja. ..szy…mon…umkł…em…
Przedmiot okazał się być malutki niczym palec u jej lewej stopy. Brosza z brązu połyskiwała nikłym światełkiem. Głowa chłopaka spokojnie opadła na zwinięty płaszcz, ostatnie drgawki poświadczyły o tym, że umęczony duch umknął przez ziejącą w trzewiach ranę.

Przytrzymała go w ramionach, póki nie znieruchomiał zupełnie. A to losu niesprawiedliwość, a może sprawiedliwość, każdemu po równo. Szymon sił ostatkiem bieżał, by kniazia ostrzec, pomoc włościanom sprowadzić, i ducha oddał. A Czcibor, również woj, po wioskach pijany biegał za podwikami i gdzieś w zaroślach Knurzysko go dopadło z gaciami opuszczonemi, i takoż trup sztywny, bo się nie spodziewała, by się żyw odnalazł po takim czasie.
Powieki chłopakowi przymknęła i głowę ułożyła, tym razem już na błocie. Nieżyw wygód nie potrzebował, a ona nie mogła zmarznąć. Pocałowała go w policzek na drogę ostatnią, próbując nie myśleć, że ostatnimi czasy jeno trupy całuje, krzyżyk nakreśliła na czole i w stygnącą dłoń suszoną gałązkę wrotyczu wetknęła, co chroniła przed złem wszelakim.
Broszę chwilę w palcach obracała, zaciekawiona, skąd się poblask bierze, by ją do sakiewki schować. Odnalazła nóż Szymona wdeptany w grząską ziemię i jego ciało przeszukała, czy znajdzie co, co rodzinie oddać można.

Młody żołdak nie miał przy sobie nic więcej jak kilka mało wartych monet, ubłoconą chustę oraz zniszczoną, ozdobną niegdyś opaskę zawieszoną na pogruchotanym nadgarstku.

Ciało gałęziami przykryła, jeśli nie rodzinę, to kogo ze sług kniaziowych namówi, by przebrnął przez mokradło i sprawił młodemu wojowi pochówek godny. Potem zaś stanęła nad napastnikiem. Wpierw kosturem w bok go dźgnęła. Potem malunki na skórze obejrzała dokładnie i rany, nawet badylek sobie malutki przysposobiła i w cięcia wsuwała, by zbadać, jak głęboko sięgały. Wywinęła powieki, by oczy obadać przymglone, do pyska zajrzała, powąchała i kolor ozora sprawdziła. Na koniec rączki szczupłe zanurzyła w wygarbowane bylejak skóry okrywające nieboszczyka, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co pozwoliło mu przeżyć takie rany… albo jakichkolwiek odpowiedzi lub jakichkolwiek przedmiotów. Niestanka nie była nigdy szczególnie wybredna.

Od barbarzyńcy również nie uzyskała wielu odpowiedzi. Rany dzikusa były jedna od drugiej starsze, bardziej cuchnące lub zalegające nie zdrowo wyglądającą ropą. Cały on śmierdział, ciało miał brudne, bo widać od długiego bardzo czasu nie zaznał choć skrawka czystej wody. Zbudowany był niby hardo, lecz biło od zwłok niedożywieniem i spragnionymi, spękanymi od suszy ustami. Wiele ran miało różnoraką naturę, jedne głębokie jakby od ostrej włóczni, inne cięte niczym nożem lub tasakiem, a jedna nawet szczególna - od wbitych pod prawe żebra wideł. Wszystkie musiały być szczęśliwe, bo przecież dopiero od świeżych dziur na piersi mógł wyzionąć ducha. Wiele przygód zniósł, nim los zesłał go tutaj. Zrezygnowana dziewczyna musiała poddać się po dłuższej chwili, bo ani w kiermanach nie miał on niczego, i nawet zimne ciało niewiele rzekło na swoją własną sprawę. No i ciemno się robiło, jasność szybko uciekała, coraz słabiej mijając luki w drzewnych koronach.

Niestanka i ciało wytatuowanego przykryła gałęźmi i ruszyła, drogę pieczołowicie zapamiętując, by móc nazad sługi kniazia poprowadzić.

Droga okazała się niedługa, bo po chwili krótkiej, gdyż Słońce ledwo tarczę swoją przesunęło, wtargnęła na ubity trakt, a drzewa zrzedły zdecydowanie. Żywej duszy nie spotkała, a kiedy księżyc jął swoim blaskiem towarzyszyć zachodzącemu Słońcu, znalazła się pod sandomierskimi włościami. Spokojnie minęła przygodnie rozstawione chałupki podgrodzia, gdzie ludzie mijali ją obojętnym wzrokiem, bo od słabego światła drobna Niestanka nikła im w oczach, będąc jeno zjawą dla zmęczonych ślepi.
W południowej bramie miała sposobność zetknąć się ze strażą, której nieurodziwi strażnicy jęli śmiać się z dziewczyny, a dobierać się nawet niczym do szalonej dziewki, kiedy tłumaczyła im swój niecodzienny powód konieczności przekroczenia tejże bramy. Najdzielniejsi tylko w wyprawie na Knurzysko siebie widzieli, więc siłą nawet nie wdarła się przez drewniane wrota. Zrezygnowana zeszła niżej, między chałupkami klucząc i o sposobie wdarcia do wewnątrz rozmyślając, kiedy wtem skrzypienie kół i rżenie końskie usłyszała. Zza glinianego domku głowę wychyliła i ujrzała na trakcie toczący się pod górę wóz, którego towary woźnica luźno płótnem zakrył. Kiedy, jak nie teraz? Wykorzystując swoją drobną budowę oraz ciche stópki, niepostrzeżenie ukryła się na poskrzypującym wozie. I szczęście miała jeszcze większe, bo strażnicy widać znali starego woźnicę, bo ani pod płachtę nie zaglądnęli, jedynie radosnym przywitaniem wpuścili jego i przyczajoną między cuchnącymi rybami dziewczynę.
Zlazła z wozu, kiedy ten toczył się jedną z nielicznych ulic grodu. Ukradkiem umknęła gdzieś za większy budynek i zdając się na instynkt, skierowała w poszukiwaniu kneziowskiej chałupy. Ale po co komu instynkt, skoro Sandomierz to grodziszcze niewielkie? Z daleka już zauważyła chorągwie głośno łopoczące, murek niewysoki z bali ułożony i pustą strażnicę. To jak nic domek miłościwie nam panującego. Musiała dostać się do środka, przed obliczę sandomierskiego władyki. Postanowiła działać bardziej zdecydowanie. Nim rozgadani ze sobą strażnicy pojęli co się wydarzyło, skromnej budowy dziewczyna rzuciła się pomiędzy nich, potknęła o jednego, lecz szybko wstała. Uchylone drzwi? Szarżą w nie! I nim łapska ją pojmały, ramieniem wleciała w niewielkie wrota, z hukiem wpadając do ciepłego wnętrza.


Wszewład

Przez leśne ścieżki i gęstwiny przeprawiał się niebywale zwinnie, nawet z ciężkimi tobołkami na plecach. Brnął przed siebie, a choć nie znając ścieżek, robił to bez namysłu, jakby czując gdzie, jak i kiedy postawić następny krok, które drzewo minąć i pod jakim konarem przecisnąć się w następnej kolejności. Nie przepadał za gwarnymi, ludzkimi sadybami. Jednak los samotnego wilka od czasu do czasu zmuszał Wszewłada do opuszczenia ukochanego środowiska i rychłego przestąpienia progu najbliżej leżącego grodziszcza. Tym razem jego podróż ugrzęzła w nieprzyjaznych okolicach Sandomierza. Gród ten miał jedną, pokaźną zaletę: okalające go gęste lasy tętniły życiem, a im więcej go tam, w mrocznych zaroślach, tym więcej monet w skórzanej sakwie Wszewłada.
Wracał właśnie ze wschodniego szlaku, prosto spod bagien leżących na zachodnich brzegach Wisły, z pięknie powiązanymi trofeami na plecach, a minąwszy Pieprzówki zapomnianymi przez lud szlakami, natknął się wieczorową porą na typową, ludzką niegościnność. Pięciu zbirów, o zębach nieprzyjemnie zgniłych i popsutych, wzięło Wszewłada w zasadzkę, rujnując jego dotychczasową ufność do nieznanych nikomu szlaków.
- Gdże sze wybiełamy, czo?? - zaczął łysy, najwyższy i najmniej szczerbaty, poklepując oraz głaskając z zamiłowaniem swoją nabijaną kolcami maczugę. - Może na ryneczek wiłczku, a czo to niesze na pleczach, pokażuj po dobłoczi! – Chyba mieli go za człowieka o dzikim usposobieniu, bo ubiór i charakterystyczny kaptur z wilczej skóry świadczyły zapewne o leśnym życiu mężczyzny. Wszewład mógł zauważyć, że trzech prymitywnych chłystków powoli, jakby pewni w swoje niebanalne umiejętności, zaczęło go okrążać, potykając się równie niebanalnie o wystające na starym szlaku korzenie.

- Wilczku? - Wymamrotał, patrząc niby rozbieganym wzrokiem. Podjął temat. Wyskoczył do przodu, wybałuszył oczy i zawył prosto w twarz najwyższego z bandytów. Cofnął się i zaczął rozczapierzać palce, warcząc i plując na wszystkich. Nie był typem walecznym. Nawet nie do końca umiałby wytłumaczyć, dlaczego zaczął udawać wilka. O tyle wiedział co robi, że niby rzucając się na boki, zaczął wymijać grupę. Wszystko zależało od utrzymania osiłków w zaskoczeniu na tyle, żeby zniknąć za ciemną, leśną zasłoną.

- Toż to czołt jakyś, besztyja! – ryczał ten najwyższy, herszt bodajże, cofając się z lękiem od pląsającego w dzikim tańcu Urzycana. Zbójcy zawahali się na krótki moment, lecz nie wystarczyło, aby umknąć w leśną gęstwinę – Bracz to czoś chopy! Po łbie walycz, po łbie dżykiego!
Wszewład zaklął paskudnie w duszy, bo świadomy był o swoim beznadziejnym położeniu. Mimo zwinnych uników i wzbudzających przestrach wyjców, nadal był w śmiertelnym okrążeniu. Nie zastanawiając się długo, odrzucił powiązane ze sobą tobołki, bo mus było uniknąć pałki lecącej na jego łeb. Krótka włócznia błyskawicznie wyskoczyła zza pleców, podcinając stopy najbliższego wroga. Z drugim broń starła się w drewnianym huku, a trzeci przywalił mężczyźnie w czaszkę, aż oczy zaszły mgłą. Świat powoli umykał we wszędobylskim mroku.
Zbudził go ostry zapach dymu, rżenie koni, krzyk mordowanych i ogłuszający szczęk oręża. Leżał pod rozpostartą na palikach skórą jakiegoś zwierza, dłonie miał związane sznurem, lecz nogi wolne. Głowa bolała, podniósł się na równe, a kiedy wzrok szybko nawykł do nocnego cienia, dojrzał konia i ginącego w mroku jeźdźca na nim, co szarżował prosto na otumanionego Wszewłada. Ten miał serdecznie dość huku i awantur w wykonaniu wiecznie wrogo nastawionych ludzi.

Teraz, widząc nadciągające zagrożenie, musiał oprzytomnieć i działać szybko. Nie mógł tak po prostu wstać, mając związane ręce. Zaczął się turlać i podskakiwać, co może wyglądałoby śmiesznie, gdyby nie przerażające otoczenie, w którym nie ma miejsca na cywilizowane i godne zachowania. Nieważne w jaki sposób, ważne było, żeby nie dać się stratować przez konia. Więzami na rękach trzeba zająć się później, ale nie mniej niezwłocznie.

Udało się uniknąć pędzącego konia, lecz siła tego manewru pchnęła mężczyzną w bok, gdzie Wszewład zatrzymał się na tarczy piechura. Wojownik na łbie miał spiczasty hełm, a niebieska tunika okrywała ciemną kolczugę. Tarczownik unosząc ociężale miecz ryknął i opuścił ostrze na ciało Wszewłada. Ten szczęśliwie uniknął cięcia, lecz ze zmęczenia upadł pod zakute buciory dwóch innych mieczników. I znów stracił przytomność. Chyba ktoś sobie robi srogie żarty.
Świeżym rankiem ocknął się, będąc już porządnie związanym i przerzuconym przez koński grzbiet. Tuż przy nim bezwładnie zwisało trzy postacie, których głowy owinięte w szmaciane worki plamiły materiał krwawymi śladami, przesiąkając i brudząc grzbiet jasnego siwka. Świtało kłuło nieprzyjemnie w oczy, żebra i wnętrzności cierpiały od miarowego stępa.
- ... a straciliśmy dwóch ludzi, powtarzałem jak dzieciom, że idziemy razem! - wydzierał się ochrypły głos, gdzieś niedaleko od uszu Wszewłada, musztrując niewidocznych towarzyszy.
- Ale wyrżnęliśmy żmije, nie brakło żadnej, a nawet jedną mamy w dodatku! - odpowiedział pewny siebie, nieprzyjemny dla uszu głos, po czym na plecy Wszewłada poleciał cios, chyba cienkim, drewnianym kijem.
- Gówno nam z niego, nie wart jest Jaśka i Wszebora. Będę miał lament bab na łbie, co przyjdą płakać nad rozchlastanymi grzbietami. Ty! - bat śmignął po obolałych plecach - odpowiesz za wszystko, postaram się, a wiesz dlaczego? Boś przeżył łachu ty!
Wszewład mimo huczącej od wczorajszych harców głowy i nieznośnej nahajki karcącej za zwykłą niewinność, mógł dojrzeć swoje skóry i trofea, jak kilka łokci od niego kołyszą się miarowo, przytroczone do grzbietu łaciatego konia.

W pierwszej chwili wolał zamknąć się w sobie. Kierował nim ten sam instynkt, który jego dawnym praprzodkom, a i nieraz jemu samemu kazał udawać martwego. Tu jednak nie miało to większej racji bytu i rozumiał to nawet Wszewład. Oczywiście nie był istotą w zupełności wolną od tego, co łączy wszystkich ludzi. Dlatego czuł gniew i nienawiść wobec swoich prześladowców. Nie miało większego znaczenia, że porwała go inna grupa. Zaczął szarpać się, ze wzrokiem skierowanym na towar. Bardziej szarpał nim gniew niż potrzeba wyzwolenia, ale kto wiedział, może jeśli zastanowić się nad sytuacją - nie okaże się ona aż tak beznadziejna. Twarz leśnego człowieka wykrzywiały grymasy. Zmieniał je bardzo powoli, patrząc przy tym nieobecnym wzrokiem.

- Milczy, jakby mu język do dupy uciekł – skomentował zrezygnowany głos. – Jedziemy chłopy, prędko pod kneziowskie stopy!
Według słonecznej tarczy u południa przekroczyli sandomierską palisadę. Wojacy zrzucili pierw na ubitą ziemię trupy, a potem dopiero Wszewłada. Na łeb mu wór zarzucili i siłą gdzieś zaciągnęli, a droga wiodła przez bolesne progi i zimne, kamienne schody. Szczęk krat, stukot kajdan, a zdjęty z głowy worek ukazał najzwyklejszą celę, wilgotną i cuchnącą szczurzymi szczynami. Łańcuch przytroczony był do kamiennej ściany, a mocno przytroczon, bo miał Wszewład kilka dni by na różne sposoby próbować osłabić ciężkie okowy.
Dostał w ten czas po mordzie parę razy, żuł raz na dzień piętkę suchego chleba i popijał kubkiem mętnej wody. Niewiele od niego wydobyli, a tyle jedynie, że on myśliwy, że tamci pojmali, że trofea to jego własność i tyle ogólnie, bo mało strasznie gadał.
Wtem jednego dnia skrócili mu kajdany, przysunęli zydel pod ścianę, blisko dziury na fekalia, a po niedługiej chwili do celi wszedł ktoś inny, wreszcie odmiana od tych kurewsko długich wąsów ochrypłego krzykacza. Jegomość wyglądał na ważnego, czysty był i ubrany schludnie, bogato. Czuprynę miał kędzierzawą, pelerynkę błękitną i usiadł wygodnie naprzeciw Wszewłada, uśmiechając się jakoś tak miło i przyjaźnie.
- Serwus – miodowym głosem odezwał się obcy – Mało gadasz dzikusie, a to źle, źle – Uśmiech na chwilę zniknął z kędzierzawej głowy, powrócił w bardziej szelmowskim wydaniu. – Hej, ja ci wierzę we wszystko! Wojmir nie, bo to kmieć zapluty. Dobry wojak ale kmieć. Jako żeś więzień to wolności chcesz uzyskać i własność swoją odebrać. To łatwa droga, a świat taaaki trudny – rozsiadł się wygodniej, zarzucił nogę na nogę i leniwie przeciągnął się, ziewając jednocześnie. – Co żeś pan kiedyś o Knurzysku słyszał? Jako myśliwy - z pewnością dużo, a że nagroda za łeb jest? Kupa, kupiszcze monet, ale he, he, jakże to się równać może moneta do wolności ceny, prawda? Przedstaw się łachmyto, bo nie godnyś bym ja, kneź Mirosław, panem cię nazywał – świdrował zielonymi oczyma Wszewłada, pucołowata, zaróżowiona twarz wydawała się niezwykle ufna i przyjazna. No i co ważne – ten po mordzie nie bił.


Jaksa i Niestanka

Nim Jaksa odezwał się cokolwiek do siwego starca, huk zerwał go na równe nogi, a do przestronnej izby wpadła dziewczyna, podbijając ku górze tumany kurzu z niedomiecionej podłogi. Nawet dziad ocknął się z letargu, jednym, bo tylko to posiadał, okiem zwrócił się ku zamieszaniu. Nim dwójka pachołków, których wcześniej Jaksa zbył wyuczoną formułką, dosięgła łapami leżącej kobiety, ta sprawnie jak kot podniosła się równo, krzycząc coś niedbale na przekraczających próg wojaków.
- Juże cie mam wywłoko! Milcz ty wiedźmo parszywa! - wrzasnął jeden, z pięściami idąc na poobijaną dziewczynę.
 
Szkuner jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172